Licencja Creative Commons Licencja Creative Commons Ten utwór utwór jest dostępny na licencji Creative Commons.
+ + Ukryj menu + + Powrót + + Pokaż menu + +

Alfred Szwast
FILOZOFIA DYFERENCJALNA
Listy do Nieznanego Przyjaciela
 
Alfred Szwast

FILOZOFIA DYFERENCJALNA
Listy do Nieznanego Przyjaciela
Motto:
Według Richarda Feynmana różnica między naukowcem a filozofem jest ta, że naukowiec używa ołówka, papieru i kosza, a filozof tylko papieru i ołówka.
Filozofia dyferencjalna tym jest znamienna, że powstała nie jako reakcja przeciw jakiejś filozofii - jak zwykle bywało - lecz jako suma wniosków z faktów naukowych, które obroniły się przed wyrzuceniem do kosza.
Przedmowa do... przedmowy
Oto przypadek osobliwy - przedmowa do małej sztuki w postaci sporej książki. Stało się tak dlatego, że temat, jaki przed laty mnie zainteresował, rodził mnożące się bez końca pytania.
Jacek Kuroń wspomina o tym, jak to mając pięć lat wtargnął na scenę teatru, bo na tej scenie pokazywano czyjąś krzywdę. To faktycznie reprezentatywny przypadek. Jacek Kuroń całym życiem dowodzi, że nie może pozostać obojętny na krzywdę.
Ja w podobnym wieku zobaczyłem pierwsze w moim życiu przedstawienie - amatorskie jasełka - i od tego momentu stałem się "nałogowcem" teatru. Gdy zatem we właściwym czasie naszła mnie ochota, by pisać, to oczywiście w grę wchodziło tylko pisanie sztuk, nic innego.
Było to w latach sześćdziesiątych. Miałem wtedy około trzydziestki, a więc za sobą pewną liczbę obejrzanych przedstawień teatralnych. Lecz oto w tym czasie pojawia się na świecie wariactwo, które potem zostanie nazwane "Nowym teatrem". Nowy teatr nie podobał mi się zupełnie. Był on faktycznie permanentną rewolucją, czyli czymś bez sensu. Kto wtedy cokolwiek chciał zrobić w teatrze, musiał być absolutnie nowatorski i oryginalny. To tak, jakby sobie wyobrazić człowieka, który postanowił nigdy nie jeść dwa razy tej samej potrawy. Na pewno po jakimś czasie jadłby już trawę. W tej sytuacji i ja musiałem wymyślić coś nowego.
I wymyśliłem:
1) Najpierw inny kształt budynku teatralnego. Ponieważ jakimś dziwnym ideałem była wtedy jedność sceny i widowni, wymyśliłem budynek teatralny w postaci czaszy, będącej połową kuli. Scena miała być fragmentem koła, jakie stanowiłaby podstawa tej czaszy, a widownia częściowo opasywałaby scenę i tak dalej.
2) Z tej samej inspiracji - teatr wspólny. Był to pomysł nowej dramaturgii. Ponieważ reżyserzy wychodzili ze skóry, by wystawiając stare sztuki, rozłazić się z nimi po widowni, co dawało efekty dziwaczne, teatr wspólny to miała być sztuka tak napisana, by przewidywała role dla widzów. Napisałem dwie takie sztuki.
3) Nowe spojrzenie na zagadnienie tragizmu. Były to lata namiętnego poszukiwania wielkiej sztuki tragicznej. Ogłoszono konkurs na "Miss tragedii". Otrzymała to miano sztuka Millera Śmierć komiwojażera. Była też grana sztuka Szekspir pilnie poszukiwany. No, bo skoro epoka była "ech, na pięciu Szekspirów..." Powiedziałem krótko: istnieje nie wyeksploatowany typ tragizmu. Jest nim
4) Diamonolog, czyli taki sposób porozumiewania się ludzi, jaki występuje naprawdę - kaleki, ułomny, tragiczny. To, co słyszymy w filmach, w których kto inny jest autorem scenariusza, a kto inny opracowuje dialogi - to ogłupiająca brechta, nie dialog. Dialog jest rzadkością, jak słońce w marcu. Większość kontaktów słownych to diamonologi. Stąd człowiek - istota tragiczna.
5) Panowała też wtedy obłąkańcza pogoń za "antypowieścią". W ogóle za "anty". Antypowieść pozostała bodaj w sferze marzeń, ale mnie to pozwoliło stwierdzić, że antypowieść jest raczej niemożliwa, natoniast antydramat jak najbardziej. Napisałem antydramat pod tytułem Homin. Homin to przekorna propozycja, by tak nazwać człowieka, zamiast zarozumiałego Homo sapiens sapiens. Człowiek nie jest sapiens.
6) Opowieść sceniczna. Po pierwsze: istnieje swego rodzaju dylemat - czy sztuki teatralne należą do literatury, to znaczy, czy są czymś do czytania, czy to tylko surowiec dla dzieła totalnego, jakim jest spektakl teatralny. Po drugie: tak zwane didaskalia - czy to element dramatu, czy nie wiążące nikogo uwagi autora, który jest facetem kłopotliwym dla reżysera... Sztuki pisane metodą stosowaną przez pismo Dialog:
BOHATER - tekst, jaki wypowiada postać dramatu, oraz didaskalia, pisane jakby nieśmiało, często kursywą, informujące na przykład tylko: na prawo drzwi, na lewo okno, są w czytaniu niewygodne. Zaproponowałem inny graficzny układ materiału, z pewnością ułatwiający czytanie, a jeśli rzecz taka napisana byłaby z talentem, na pewno należałaby do literatury.
Opowieść sceniczna pozwala dowolnemu czytelnikowi na samoreżyserowanie sztuki i uprawianie inaczej teatru wyobraźni, a tym samym, co ważne, utrudnia ona reżyserom zbytnie zniekształcanie sztuk.
7) Teoria maski. W okresie urawniłowki, w czasach glajchszaltowania i poniżania pierwszą sprawą było ukazywanie prawdy o niejednakowości ludzi i immanentnych źródłach ludzkich dramatów. W latach sześćdziesiątych, po ćwierćwieczu doświadczeń z nowym ustrojem, dla mnie było jasne, że główny cel socjalizmu, właśnie urawniłowka, nie został osiągnięty. Społeczeństwa krajów socjalistycznych były w rzeczywistości tak samo nierówne, jak wszystkie inne, tylko nierówne inaczej. Ustrój programowo egalitarny nie potrafił podnieść z nędzy moralnej i intelektualnej ludzi pokrzywdzonych nie przez ustrój społeczny - bo tylko w ustroju widziano źródło wszelkiego zła - lecz przez naturę, wskutek niedostatku zdrowia, inteligencji, talentów. To, że obdarzono ich władzą, jakby dla rekompensaty, w rzeczywistości nie usuwało ich niedostatków. "Towarzysz Szmaciak" nawet jeśli miał władzę, nie był w poszanowaniu. Ci, którzy w tym egalitarnym ustroju mieli lepszą sytuację, to byli z reguły ludzie, którzy i w innych uzyskaliby sukcesy: dzięki walorom osobowościowym, których ustrój ani dać, ani odebrać nie był w stanie. Czyli socjalizm nie osiągnął zasadniczego celu - równości - jak nie osiągnęła go również Rewolucja Francuska. Miałem więc nowatorskie pomysły formalne i niezwykle śmiały Temat. Ideę eugeniczną! Jeszcze dziś słowo "eugenika" budzi lęk i niezrozumienie, a cóż dopiero trzydzieści lat temu! Dziś staje mu na poprzek tylko religia, wtedy także czerwona ideologia.
Postanowiłem napisać sztukę o wymowie eugenicznej. Ale poważne potraktowanie tego zadania wymagało zgłębienia wielu problemów. Biologii, psychologii, etologii, filozofii. I to mi zajęło 30 lat! Nicoll w Dziejach teatru wspomina o rosyjskim (!) porzekadle, wedle którego w teatrze najtrudniejsze jest pierwsze 30 lat. Więc w normie...
Sztuka otrzymała tytuł, który nie zmienił się do końca, choć zmieniło się wszystko: CZCIJ OJCA I MATKĘ SWOJĄ, JEŻELI... Podtytuł: NĘDZNICY II.
Rozumowanie jest proste. Wiktor Hugo zapisał się w naszej pamięci, ponieważ pochylił się ze współczuciem nad... nędznikami - ludźmi pokrzywdzonymi przez stosunki społeczne. Te stosunki zostały zmienione, wydawało się nawet, że w sposób optymalny, ale nie zniknęli nędznicy. Nędznicy pokrzywdzeni nie przez stosunki społeczne, czyli przez innych ludzi, tylko przez naturę. Bohaterowie sztuki to pokrzywdzeni przez naturę - brzydcy, chorowici, mało uzdolnieni, nie chciani, nie kochani. Odczuwając boleśnie swój los rozumują jak rewolucjoniści - jak robotnicy wymuszający niegdyś strajkami zmniejszenie wyzysku. Ich postawa sugeruje niejasno ideę jakiejś eugeniki i świadomego rodzicielstwa: czy każdy ma prawo dawać życie, a zwłaszcza ci, którzy nie mają zamiaru zajmować się tym życiem i kształtować go.
Sztuka Homin to próba zademonstrowania masek, diamonologu, teatru wspólnego i antydramatu. Za pomocą najprostszego dziwnie nie wyzyskanego motywu: formuły zebrania, jaką pamiętamy z okresu budowy socjalizmu. Aktorzy są na widowni i na scenie (teatr wspólny); ludzie mówią, a raczej przemawiają, nie starając się dotrzeć do sedna problemów ani tym bardziej do słuchaczy (diamonolog); czywiście, takie gadanie nie przybliża rozwiązania sprawy, dla której zwołano zebranie (antydramat).
Słowo "Homin" to sarkastyczna propozycja, by zastąpić nim napuszone i nieuzasadnione określenie Homo sapiens sapiens. Człowiek nie jest sapiens.
Kreując bohaterów sztuk postanowiłem oprzeć się na odpowiednich wydarzeniach, by, zabierając się do tak odpowiedzialnego tematu, mieć za sobą fakty. Prześledziłem relacje naukowe i prasowe o wielu nieszczęśnikach, którzy z powodu kalectwa - fizycznego, psychicznego, psychopatii nabytej lub - wrodzonej dopuścili się spektakularnych, głośnych zbrodni.
Kiedy czyta się o ludziach takich, jak na przykład Charles Starkweather, który zastrzelił 11 osób, Charles Manson, który zamordował żonę Polańskiego, Józef Stalin, który wymordował miliony, a równocześnie korzysta się z dzieł geniuszy, jakim zawdzięczamy cudowne wynalazki i wspaniałe dzieła sztuki, nieodparcie nasuwa się pytanie, które legło u podstaw wszystkich filozofii i religii: Kim jest człowiek? Odpowiedzi, jakie dawano na to pytanie, określiły całe epoki. Starożytność nie stawiała go zasadniczo, więc też sumienia największych nie widziały nic zdrożnego w tym, że na arenach wielu cyrków lała się ludzka krew, bynajmniej nie z racji walki o byt, lecz dla uciechy tych, którzy akurat cieszyli się wolnością.
Chrześcijaństwo pierwsze udzieliło odpowiedzi na to pytanie, ale odpowiedzi koszmarnej, wylęgłej w obłąkanej głowie Augustyna i jego ideowych potomków: człowiek jest żywą, okresową przechowalnią duszy nieśmiertelnej, która tkwi w nim niczym soliter. Interes tego solitera, wyniszczającego ciało swego nosiciela, jest celem. Jest nim niebo, w jakim znajdzie się ów soliter po śmierci człowieka. Koncepcja ta zmieniła rzeczywistość ówczesnej Europy w gigantyczny, ponury klasztor.
Zaczęło zwalczać te straszliwe poglądy dopiero Oświecenie. Zalecało, zgodnie ze swą nazwą, poznawać aktywnie świat przez rozwijanie nauki, zamiast tłumaczyć go za pomocą zlepku grafomańskich pism przeszłości, które uznano za święte. Oświecenie, a potem Rewolucja Francuska uczyniły podmiotem swej historii człowieka, który był dotąd postrzegany jako marionetka w ręku Boga.
To było najpierwsze zrzucenie pęt, więc też jeszcze pełne naiwnej wiary, która długo miała być ideologią ludzi postępu: prawdziwą godność osiągnie człowiek dzięki wykształceniu i wychowaniu (Helwecjusz) oraz zapewnieniu równości (komuniści).
Mit ten runął właśnie na naszych oczach i odpowiedź na postawione pytanie stała się sprawą naglącą, jeśli ludzkość ma patrzeć z jakąś nadzieją w przyszłość. Ani chrześcijaństwo bowiem, ani kultura europejska, zbudowana na humanistycznych mitach, nie zapobiegły stoczeniu się nowożytnej Europy w ludobójstwo. Więc może nauka udzieli na postawione pytanie bardziej zadowalającej odpowiedzi, a w ślad za nią filozofia zbudowana na ustaleniach nauki?
Rzeczywistej desakralizacji człowieka dokonał dopiero Darwin. Dowiódł on, że człowiek nie jest jakimś tworem metafizyczno-przyrodniczym, lecz jednym z gatunków, czyli produktem ewolucji, jak wszystkie pozostałe gatunki. Od tego czasu rozpoczęły się spory o rodzaj tego pokrewieństwa. Bo są ważkie różnice. Moralność, jaką wytworzyli ludzie, mity religijne i różne kultury. Jeśli człowiek jest tylko jednym z gatunków, to i jego wytwory winny by dać się wytłumaczyć na gruncie praw przyrody. Taką próbę podejmuje Filozofia dyferencjalna w szkicach, które miały zawierać rozważania o teatrze. Nie starczyło dla nich już miejsca i czasu. Sztuki muszą bronić się same. Będą stanowiły osobny tom.
Wrocław 1996
1.0. Diaspora odmieńców
Drogi, Nieznany Przyjacielu!
Czy przeżyłeś kiedy takie zdarzenie: zabierasz głos na jakimś publicznym zebraniu. Mówisz i czujesz, że nie trafiłeś. Słuchacze robią coraz bardziej głupie miny, jakbyś mówił po chińsku. Oblewa Cię zimne uczucie osamotnienia, obawiasz się, że ten tłum może stać się wrogi. Mimo że mówisz obiektywną, naukową prawdę. Ale nie tego tu oczekiwano. Wyszedłeś poza układ. I wtedy gdzieś w kącie sali ktoś chrząknął czy powiedział coś pod nosem. Niewiele z tego zrozumiałeś i usłyszałeś, ale doznałeś dziwnego uczucia, jakie przeżywają oblężeni, gdy na horyzoncie zauważą nadciągającą odsiecz. To był ktoś, kto chciał Ci rzucić koło ratunkowe. To był Twój Nieznany Przyjaciel.
Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, odpowiedziałeś mu nie tak, jak należało, byłeś skonsternowany niezręczną sytuacją... Później wymieniłeś z nim spojrzenie w szatni, gdy właśnie upadł mu kapelusz, i słowo, które miałeś na wargach, zatrzasnęło się za zębami. A potem, po wielu miesiącach, a może latach, spotkałeś go na ulicy i znów w jakże pechowych okolicznościach! On sprzecza się z jakąś kobietą uwieszoną u jego ramienia, a Ty taszczysz ciężką walizę. Wasze spojrzenia skrzyżowały się przelotnie, pełne rozpaczy, i znikacie dla siebie na zawsze. Będziesz wypatrywał tych oczu przy następnych przemówieniach i będziesz je widział jasno, wyraźnie, wtedy gdy powierzasz swe myśli kartce papieru, która ma zamienić się w artykuł, książkę, by potem krzyczeć wśród tłumu obojętnych... Ilu znajdzie nieznanych przyjaciół, którzy nastawieni są na ten sam zakres fal, co i Twój "nadajnik"? Takich, którzy w czasie czytania biegną do kuchni podzielić się wiadomością - "widzisz, zobacz, napisane tu dokładnie tak, jak mówiłem".
A może przywołam Twej pamięci inną sytuację, gdy tą osobą, do której Twoja myśl przeskakiwała z szybkością iskry elektrycznej, był nie on, ale ona? Wszystko wtedy rozgrywało się jakby o oktawę wyżej. Jej oczy były nie tylko nad wyraz rozumne, ciepłe, życzliwe, ale przede wszystkim piękne i pożądane. Te oczy mówiły do Ciebie, śpiewały. A w Tobie śpiewała dusza. I jeżeli wówczas los okazał się dla ciebie tak łaskaw, że nie straciłeś tych oczu, zbliżyłeś się, zapoznałeś, nigdy tego dnia nie zapomnisz. Jeśli zaś miałeś aż tyle szczęścia, że związałeś się z blaskiem tych oczu na zawsze, jesteś wybrańcem losu. Biblia przekazała nam, że taki wypadek zdarzył się przy studni Jakubowej, jeden zaś z moich znajomych przeżył podobną scenę przy frontowej studni, do której podjechał po wodę dla rozgrzanego czołgu. I "żyją długo i szczęśliwie", i mają troje dzieci. Stanowią do dziś maleńką oazę pogody i harmonii. Kiedy on grzebał przy kolejnych motocyklach, ona, w kucki przy nim, była jego instrumentariuszką. Kiedy malowali mieszkanie, byli faktycznie równo pochlapani oboje.
Rota przysięgi małżeńskiej u Rzymian brzmiała tak, na pozór dziwacznie: Ubi tu Gaius, ibi ego Gaia. Gdzie ty, Gajuszu, tam i ja - Gaja. Gajusz i Gaja to były bardzo pospolite imiona. Sens tej roty polegał na tym, że kobieta przyrzekała być drugą stroną medalu. Nie wspólnikiem, jak to jest dzisiaj. Częścią jednej całości.
Drogi, Nieznany Przyjacielu! I Ty, i ja, i prawie każdy człowiek przyznaje, że takie spotkania zdarzają się bardzo rzadko - raz, dwa razy w życiu, rzadko częściej. Co to znaczy? Oznacza to, że 99% naszych przymusowych kontaktów z bliźnimi to kontakty skazane na diamonolog (6.1.), nawet gdy dotyczą one najbliższych. Wynika to z podstawowego faktu zróżnicowania osobniczego wśród ludzi, o czym sławny biolog Jean Hamburger pisze tak: "Oto ludzie, dziwny gatunek. Gatunek, w którym jak we wszystkich innych, każda jednostka ma własną, jedyną w swoim rodzaju odrębność, rozciągającą się na jej mózg, zachowanie, sposób myślenia. Odmienność każdego z osobników we wszystkich żyjących gatunkach z człowiekiem włącznie jest czymś więcej niż zwykłą fantazją przyrody, jest, bez wątpienia, głównym warunkiem przetrwania gatunku. Prawie na pewno wielorakość osobników i ich nierówność są podstawą doboru naturalnego. Ale rani nas sposób, w jaki się ten dobór dokonuje, ponieważ polega on na eliminacji słabych - osobników, które źle się przystosowują do danej agresji - i przetrwaniu silnych - osobników, które opierają się tej agresji i pozwalają gatunkowi przetrzymać ciężkie czasy. Biologiczna funkcja nierówności ma czym szokować niektóre z najgłębszych pragnień umysłu ludzkiego, nasze pragnienie wolności, naszą chęć obrony człowieka, wagę, jaką przywiązujemy - z medycyną na czele - do jego mizernej i efemerycznej osoby, nasze poszukiwanie równości ludzi wobec życia. Czy trzeba przypominać, że takich uczuć nie doznają żadne inne żyjące istoty? Tylko gatunek ludzki zna pojęcia moralne, idee złego i dobrego" (Człowiek i ludzie).
To prawda. Można wszakże o tym powiedzieć jeszcze coś więcej, a mianowicie: 1) Zwierzęta są zróżnicowane nieporównanie mniej niż ludzie i z tego powodu także ich egzystencja jest różna od ludzkiej. Mowa o zróżnicowaniu wewnątrz gatunku i tylko o zwierzętach żyjących na wolności. 2) Ludzie mają możność wpływać na swoje zróżnicowanie, zwierzęta nie.
Drogi Przyjacielu! Rozwinę tu pogląd, że źródłem cierpienia dla człowieka jest przede wszystkim jego zróżnicowanie, że właśnie ono stanowi tragiczny rys egzystencji ludzkiej. Przyjmiemy tu racjonalny punkt widzenia, że człowiek jest cząstką przyrody i jego kondycję należy rozpatrywać w kontekście wszystkich bytów natury, nie cofając się przed wnioskami, jakie implikuje takie stanowisko.
Od czasów Haeckla i Darwina nowe zdobycze nauki stale i konsekwentnie zmniejszają przepaść, jaka w pojęciu ludzi wierzących i różnych ideologów istnieje między człowiekiem a światem zwierząt. Prawdopodobnie można powiedzieć, że taką rewolucją w poglądach na związki człowieka ze zwierzętami, jaką w XIX wieku były tezy Darwina, w naszym wieku są odkrycia etologów. Zmuszają one wszystkich dogmatycznie myślących ludzi do przyjęcia twierdzenia, że nie jesteśmy tak "wolni", jak się to dotychczas mówiło, bowiem udowodniono, że kierują nami w znacznym stopniu instynkty. Zresztą, interpretacja wyników prac etologów to jeszcze zadanie do wykonania. Koniec wieku XX nie jest ku temu czasem najlepszym. Wielkie wydarzenia polityczne, wielki przypływ długo hamowanych uczuć religijnych. Jednak jak weryfikacja rytualnych form zachowania zwierząt obaliła wiele antropomorfizujących mitów, tak zweryfikowanie rzeczywistej wartości kształcenia doprowadzi do zmiany poglądów na temat roli i znaczenia zabiegów dydaktycznych, rozumianych najczęściej jako możliwość istotnej korekty natury.
1.1. Różnorodność niejedno ma imię
Ren Dubos napisał książkę pod tytułem Pochwała różnorodności. Ren Dubos jest mikrobiologiem o duszy artysty. Raduje go bogactwo form widzialnego świata. Pisze o tym rozrzewniająco. A jako biolog wie, jak bogactwo pomnaża się w jeszcze większe bogactwo przez krzyżowanie. Prosty człowiek mówi: Świat byłby nudny, gdyby nie był taki zróżnicowany. A Vitus Drscher opisując jedyną w swoim rodzaju rybkę środkowoamerykańską, molinezję meksykańską (Poecilia formosa), która rozmnaża się przez dzieworództwo, wskutek czego wszystkie osobniki w ławicy są biologicznie identyczne, w pewnej chwili wykrzykuje: "Przeniesione na ludzi wyobrażenie tego rodzaju stereotypowej formy produkcji potomstwa sprawia wrażenie koszmarnego snu" (Cena miłości, s. 20).
Przeciwstawienie się tak zgodnej opinii zakrawa na szaleństwo. A jednak uczynimy to. Są ku temu bardzo ważne powody.
Wszyscy niby są zachwyceni różnorodnością, ale... wszyscy szukają podobnych! Poczynając od "proletariuszy": proletariusze wszystkich krajów łączcie się! Fabrykanci też się łączą, ale oczywiście sami, bez proletariuszy. I podobnie postępują wszyscy - hodowcy świń i hodowcy kanarków. Kompozytorzy, literaci, plastycy. Ale także - przestępcy! Choć raczej nieformalnie. Można by powiedzieć: ano, ludzie łączą się, bo to służy ich interesom. Ale wiele związków ludzi po prostu podobnych - może zacznijmy ich nazywać similisami - nie ma takiej motywacji. Jakiż bowiem wspólny "interes" mają byli pensjonariusze pewnych zakładów karnych, którzy zakończyli "karierę zawodową"? Albo byli narkomani, mężowie sławnych żon (Anglia) lub dziewczyny "śmiertelnie zakochane w Elvisie Presleyu"? Takich stowarzyszeń jest zarejestrowanych (!) w Ameryce około pół miliona i skupiają one ponad 15 milionów członków! Jak podają etnolodzy, to samo było wśród ludów prymitywnych - czarownicy, szamani, zaklinacze też zawiązywali autonomiczne bractwa. Te fakty zmuszają nas do sformułowania innej teorii społeczeństwa. Z tej perspektywy jest ono diasporą odmieńców. Nie "samotnym tłumem" (D. Riesman), tylko tłumem samotnych. Taki tłum samotnych pokazuje sztuka Homin. Tytuł ten to parodia określenia Homo sapiens, jakie człowiek zarozumiale sobie nadał. Niestety, człowiek nie jest sapiens. Człowiek jest istotą tragiczną (6.3.) z powodu podstawowego, głębokiego zróżnicowania. Sens jego egzystencji najgłębiej oddaje jeden z najstarszych mitów ludzkości - mit o wieży Babel. "Pomieszanie języków", trudność czy niemożność porozumienia tam, gdzie konieczne jest współdziałanie, gdy zadanie przekracza możliwości jednostki - oto los skazanych na koegzystencje odmieńców, których największą tęsknotą i nieustannym dążeniem jest znajdowanie podobnych. To wiedzieli już Rzymianie, kiedy ukuli powiedzenie: similis simili gaudet. Przetłumaczmy to najpierw dosłownie: podobny podobnym się cieszy. Rozwinięte tłumaczenie tego aforyzmu to cała niniejsza praca. Jesteśmy istotami o zadziwiającej dychotomii. Szukamy podobnych, ale podobnych do pewnego stopnia. Gdy podobieństwo przekracza pewną granicę, następuje gwałtowne odpychanie, jakby to było zbliżenie dwóch biegunów o tym samym znaku. Gdy na balu gwiazd znajdą się dwie aktorki w takich samych sukniach, wybucha awantura. Wspomniany już Jean Hamburger opisuje, jakiego szoku doznał, kiedy wśród członków orkiestry zobaczył swego sobowtóra. Że wszyscy podobnie reagują w takich sytuacjach, potwierdziły skrupulatne badania pani Jarymowicz. Jak to rozumieć?
1.2. Cena miłości
Istnieje piękna książka Vitusa Drschera pod powyższym tytułem, mówiąca o przedziwnych sposobach rozmnażania się zwierząt. Jest to świat pełen najbardziej fantastycznych pomysłów. Oto na przykład pewne ćmy, rzadkie i żyjące samotnie. Jak się mają spotkać, by odbyć gody i zapewnić przetrwanie gatunku? Są małe, więc nie mogą posługiwać się głosem do zwabienia partnera, jak ptaki lub jelenie. Natura zapewniła im więc bardzo oryginalny sposób na powiadamianie kogo trzeba o miłosnej gotowości. Ćmy te wydzielają w otoczenie tak zwane feromony zapachowe, które niby smugi po odrzutowcach unosząc się w powietrzu, informują, kto i gdzie czeka na randkę. Innym zadziwiającym faktem jest odnajdywanie się w czasie godów popularnych świetlików. Kiedy zdarzy nam się zobaczyć w ciepły letni wieczór ten sympatyczny ognik błyskający wśród krzewów w ogrodzie, nie przychodzi nam na myśl, jaki nadzwyczajny dziw natury mamy przed sobą. Badania entomologów ujawniły, że te błyski to wabienia miłosne. Nie to wszakże jest czymś nadzwyczajnym. Ma prawo ćma wysyłać w świat swoje miłosne SOS przez wydzielanie zapachu, więc i samiczka świetlika może błyskać w trawie, by zwrócić na siebie uwagę przelatującego samczyka. Zdumiewa coś innego. Jak wykazały badania, jest tych świetlików około 150 gatunków. Więc nie do rzadkości należy sytuacja, że na jednej łące może ich być kilkadziesiąt, zewnętrznie zupełnie się nie różniących. Odbycie stosunku z przedstawicielką odmiennego gatunku byłoby z prokreacyjnego punktu widzenia zupełnie niecelowe. Jak natura rozwiązała ten problem? Każdy gatunek posługuje się jakby odmiennym alfabetem Morse'a. Samczyk świetlika pikuje w trawę tylko wtedy, gdy spostrzeże "swój" - znany mu instynktownie - system dłuższych i krótszych błysków.
Prawie identyczna sytuacja występuje u słynnych muszek Drosophila melanogaster, słynnych stąd, że na nich przeprowadzano doświadczenia na temat dziedziczności; to właśnie na wyniki tych doświadczeń tak oburzali się koryfeusze "przodującej" nauki, Olga Lepieszynskaja i wszech nauk doktor - Łysenko. Drozofili mamy również bardzo dużo gatunków, ale są one tak do siebie podobne, że nawet pod mikroskopem trudno znaleźć różnice anatomiczne między odrębnymi gatunkami. Tu czynnikiem różnicującym jest... brzęczenie! Samczyki interesują się tylko tymi samiczkami, które "śpiewają" w sposób "wpadający im w ucho", to znaczy tylko własnego gatunku.
I teraz ważka uwaga. Powiedzieliśmy, że świetlik pikuje na oślep w gąszcz traw, gdy zauważy znajomą sekwencję błysków, a samczyk drozofili czyni to samo, gdy usłyszy miłe dla jego ucha brzęczenie. Opisane tu wyróżniki mają na celu uniknięcie pomieszania gatunków, bo miłość z osobnikami innego gatunku byłaby bezpotomna.
Rozpatrując w identyczny sposób zachowania erotyczne na przykład człowieka stwierdzimy, że tu niepodobieństwem jest, by mężczyzna miał jakiekolwiek trudności z odróżnieniem, powiedzmy, szympansicy. Takiego problemu nie ma, ale jest za to inny, o wiele bardziej skomplikowany: którą kobietę wybrać spośród wielu możliwych?!
Że taki problem istnieje, nie ma wątpliwości co najmniej od czasu napisania Ars amandi, a na pewno od czasów znacznie bardziej zamierzchłych. Czyż nie powinno to było skłonić kogoś do zastanowienia się, czy aby prawidłowość ta nie obowiązuje także wśród zwierząt? Ludzie są jednak zdumiewająco niespostrzegawczy, jak to powiedział odkrywca hierarchii dziobania, Schjelderup-Ebbe. Ludzie udomowili kurę tysiące lat temu, ale pecking order (hierarchię dziobania) odkryto dopiero w latach drugiej wojny światowej! Możemy wybaczyć etologom badającym karesy miłosne muszek drozofili, kochających się ku naszemu strapieniu na zgniłych jabłkach w kuble na śmieci, że nie badali, czy samczyk muszki owocówki kopuluje z każdą samiczką, która go zwabiła znajomym brzęczeniem, czy też pomija "garbate", "zezowate" i kalekie; i tak wybadali dużo. Ale trudno wybaczyć tym, którzy oburzając się na przymusowe łączenie ludzi w pary (z przyczyn religijnych, majątkowych), bo "ludzie nie kanarki"; nie pomyśleli, że kanarki na wolności nie parzą się według zasady, że każdy partner równowarty. Tyle faktów z życia zwierząt winno było dawno zwrócić ludziom uwagę na to, że zwierzęta nie automaty i też mają indywidualne sympatie i antypatie. Spostrzegła to wreszcie pewna pani, żona profesora Beacha z Kalifornii, a jej spostrzeżenie ma taką wartość dla nauki, jak odkrycie przez Schjelderupa-Ebbego hierarchii dziobania. Obserwacja pani Beach pozwoliła odkryć nowy, ważny instynkt, instynkt więzi, co Vitus Drscher nazwał odkryciem epokowym! Ja wyciągnę jeszcze śmielsze wnioski z tego odkrycia, mianowicie powiem, że istnienie instynktu więzi pozwala sądzić, że celem natury jest nie tylko imperatyw przedłużenia trwania gatunku, ale także szczęście, czyli egzystencja bez cierpienia.
Zaczynamy więc rozumieć, skąd te powracające wciąż w kulturze rozważania o samotności, ibsenizmie, alienacji. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte były okresem zgoła maniakalnego mówienia o tym. Sartre napisał wtedy sztukę pt. Huis clos (Przy drzwiach zamkniętych) ze znaną tezą, że "piekło to są inni". Według egzystencjalistów piekłem człowieka była zarówno "samotność", jak i "inni". Czyż więc niebo dla człowieka istnieje tylko po śmierci? Zaproponuję nową na to odpowiedź.
W pewnych sytuacjach człowiek znajduje "niebo" tutaj, na ziemi. Jest ono tam, gdzie similis simili gaudet. Oto nowa ewangelia.
2.0. "Instynkt szczęścia"
Drogi Przyjacielu!
Czy widziałeś kiedy walkę kogutów? Zwyczajnych kogutów, na zwyczajnym podwórku? Jeśli widziałeś, to wiedz, że oglądałeś widowisko, w którym przejawiało się podstawowe prawo przyrody - rycerski pojedynek, mający wyłonić lepszego. Ten, który wygra, będzie korzystać z wielu przywilejów, w tym z tego, że to on - zwycięski, bo silny, inteligentny i bardziej urodziwy, zostawi najwięcej potomków.
W tym lapidarnym ujęciu jest tyle zagadnień - przyrodniczych, moralnych i filozoficznych - ile żyjątek w kropli wody pod mikroskopem. Koguty zostały tu wzięte jako przykład - ich sposób rozgrywania pojedynków o przywództwo i przyporządkowanie do odpowiedniego szczebla w hierarchii jest podobny do walk wielu innych zwierząt, chociaż są różnice w sposobach przeprowadzania eliminacji, jak też trzeba dla porządku przypomnieć, że nie wszystkie zwierzęta żyją w systemie hierarchicznym, a więc nie wszystkie prowadzą turnieje eliminacyjne.
Jeżeli bywałeś na wsi, mogłeś też zauważyć taki fakt: właścicielka stada interweniuje czasem w taką walkę ruszona współczuciem dla słabszego koguta. Rozpędza walczących i odracza w ten sposób rozstrzygnięcie, które i tak później nastąpi. Interweniująca gosposia czyni to, o czym mówił Jean Hamburger, że "biologiczna funkcja nierówności ma szokować niektóre z najgłębszych pragnień umysłu ludzkiego". Trzeba było wielu obserwacji i spokojnej, wolnej od emocji analizy, by dojść do wniosku, że te z pozoru brutalne walki i, jak się wydawało, niesprawiedliwe rozstrzygnięcia, jakie przynoszą (wszak przegrani mają pod wieloma względami gorszą sytuację) są właśnie optymalnym rozwiązaniem! Rozpatrzmy to na przykładzie pawianów. Idzie sobie taka horda przez sawannę i sprawia dość niefrasobliwe wrażenie. Tu i ówdzie ktoś się poczubi, czasem jest trochę pisku, gdy się trafi jakieś dobre jadło. Rozpasana anarchia, szczyt swobody, jaka marzy się wszystkim niedouczonym, młodym kontestatorom. Ale to bardzo złudny pozór! Stado prowadzone jest przez najstarszego samca, i to takiego, który najlepiej zna teren i czyhające tu niebezpieczeństwa. Takiego, który ma rzeczywisty autorytet. Na swawole pozwala sobie młodzież, ale ta idzie w środku, pod czujnie łypiącymi oczyma starszyzny, pozostającej na obrzeżu grupy. Nieodpowiedzialne wybryki młodzieży są natychmiast karane. Wokół kryje się wiele niebezpieczeństw, zwłaszcza dla młodych - lwy, lamparty, a także inne drapieżce. Bezpieczeństwo zapewnia tylko zorganizowana grupa. Trzeba się ułożyć na spoczynek. Nie każde miejsce jest jednakowo wygodne i bezpieczne. Jak rozstrzygnąć, gdzie się kto ma ułożyć? Staczać bójki co wieczór, w rezultacie czego niektóre osobniki spadałyby do lwich pysków z gałęzi jak "gołąbki do gąbki"?
Nie ma żadnych walk ani sporów. To zostało załatwione wcześniej, w drodze eliminacji, dokładnie tak, jak ludzie ustalają hierarchię na Mundialu: każdy z każdym, po rycersku i, co należy podkreślić, nie jest to układ ani na zawsze, ani na długo. Gdy "wodzowi" "noga się powinie" i ją na przykład złamie, rywal wykorzysta natychmiast tę "destabilizację" i zajmie jego miejsce. Teraz on będzie sypiał na najwygodniejszej i najbezpieczniejszej gałęzi, nadto korzystał z wielu przywilejów. Ale także ponosił zwiększoną odpowiedzialność, gdy zajdzie potrzeba obrony.
Wypowiedzmy teraz pewną hipotezę, która jest raczej pewnikiem: tak wyglądały stosunki u naszych przodków wtedy, kiedy jeszcze byli "małpoludami". Zmieniło się to, gdy dość nagle i nieoczekiwanie małpoludy uzyskały zdolność myślenia. Nastąpiło to bynajmniej nie tak dawno. Są to nieledwie dziesiątki tysięcy lat, a nie setki ani miliony. Myślący małpolud zmodyfikował ten naturalny system hierarchiczny. Efektem pierwszego myślenia był najpierwszy grzech - pycha. Dominant, który uzyskał zdolność abstrakcyjnego myślenia, jako pierwszą rzecz wymyślił przekonanie, że wywalczona pozycja w grupie 1) należy mu się dożywotnio, 2) winna być dziedziczna. Takie postawienie sprawy zniszczyło cały dotychczasowy układ. Walki indywidualne o pozycję w grupie zostały zamienione na walki grup. Przeciwnicy stawali naprzeciw siebie nie indywidualnie, walcząc tylko o sukces osobisty, przy obojętności reszty grupy, lecz skrzykiwali swoich stronników i walki indywidualne zamieniały się w... wojny! Oznaczało to: 1) pozostanie "dominanta" u władzy, mimo że przestał być najlepszy w grupie (król, cesarz) - skutki były wielorako fatalne; 2) jeśli "dominanta" (wodza) zastępował teraz syn, to idea przywództwa najlepszych była całkowicie wypaczona, gdyż prawa dziedziczenia (biologicznego) nie są takie, by potomek dziedziczył dokładnie cechy ojca.
Tak wygląda naprawdę grzech pierworodny człowieka. Jest w tym trochę podobieństwa do biblijnej wersji z jabłkiem, które było symbolem pychy wobec Boga.
Stale aktualizowany układ hierarchiczny wśród zwierząt ma z punktu widzenia interesu gatunku same zalety. Zapewnia ciągłe doskonalenie gatunku przez zwiększanie szansy prokreacyjnej najlepszych samców, powierzanie obrony rzeczywiście najsilniejszym i unikanie niebezpieczeństw z powodu "sporów kompetencyjnych" w obliczu zagrożenia. Lwia część prehistorii i historii człowieka przebiegła w podobnej formie hierarchicznej zależności. Można przyjąć, że dopóty, dopóki realizowało się to w rezultacie presji samych instynktów, wyglądało to tak, jak dzieje się do dzisiaj u zwierząt zorganizowanych w struktury hierarchiczne. W momencie pojawienia się samoświadomości zaczęły powstawać dyktatury, tym różniące się od czysto instynktowych rozwiązań, że tworzyły one już dla siebie ideologiczne, to znaczy wydumane uzasadnienia, sprowadzające się z reguły do zwiększania znaczenia przywódcy czy elitarnej grupy, ubóstwienia przywódcy, przyznania mu prawa dziedzicznego przekazywania władzy i autorytetu. Pojawienie się myślenia abstrakcyjnego oznaczało wojnę z instynktami. Instynkty kierują zachowaniem zwierząt według praw... ekonomii! Zostają (przekazane dziedzicznie) te zachowania, które dobrze służą interesowi gatunku, a przepadają te, które są mniej dobre lub złe. Mówiąc prościej, przeżywają ci, którzy w danych warunkach mogą przeżyć, a giną ci, którzy danych warunków nie wytrzymują. Jak powiedzieliśmy, "pycha" była pierwszym grzechem myślącego małpoluda. Drugim zaś - wymyślenie "dominanta" niewidzialnego, istniejącego tylko w wyobraźni - Boga (9.7.).
Dyktatura to zamrożenie, petryfikacja naturalnego systemu hierarchicznego. Dyktatura jako system rzadko przeżywa dyktatora. Następca nigdy już nie ma charyzmy poprzednika i wtedy wszyscy krytykują wady systemu, w którym nieliczni mają dużo, a bardzo liczni niewiele. Rodzi się pomysł alternatywny - wszystkim po równo.
Możemy pominąć, co na temat komuny pierwotnej pisał Engels, a przypomnieć komuny czasów historycznych: niezwykle rygorystyczną komunę, jaką chcieli zaprowadzć apostołowie (Dz Ap II, 42-47; IV, 32-37; V, 1-11), podobną próbę świętego Franciszka z Asyżu i "utopijne" komuny dziewiętnastowieczne na gruncie amerykańskim i "nieutopijnych" (?) komunistów "naukowych" naszego wieku. Wszystkie one upadły z powodu zbyt jaskrawego rozejścia się z podstawowym prawem natury - zróżnicowaniem, niejednolitością. Ale oddajmy sprawiedliwość komunistom. Komunista to ta gospodyni odpędzająca agresywnego koguta, by obronić słabszego. Tyleż poczciwa, co niewystarczająco zorientowana w funkcjonowaniu prawideł świata.
Trzecim rozwiązniem jest demokracja - chwalebny tym razem postulat spekulatywnego umysłu i poczucia moralnego Homini sapientis, biorący za podstawę fakt zróżnicowania ludzi i starający się poradzić sobie z nim według zasady najmniejszego zła. Najmniejszym złem będzie podporządkowanie mniejszości woli większości, z tym jednakże, by wola mniejszości była o tyle respektowana, o ile to jest możliwe. Taka demokracja to największe osiągnięcie umysłu ludzkiego w dziedzinie stosunków społecznych, ale też, niestety, była ona i jest zjawiskiem wyjątkowym w historii człowieka.
Wszystkie systemy społeczne, jakie istniały i istnieją, są odmianami lub kombinacjami trzech zasadniczych form ustrojowych, to jest formy autorytarnej, egalitarnej i demokratycznej. Z uwagi na dalsze analizy, jakie tu czynić będziemy, rozpatrzymy je nie tak, jak to czynią pisarze polityczni. Nasz punkt widzenia, nasze podejście, nazwę merytorycznym, to znaczy takim, w którym dokonuje się ocen na gruncie immanentnych, podstawowych praw przyrody (o tyle, o ile w danym czasie są znane), a nie ze stanowiska sformułowań będących odległą już interpretacją tych podstawowych faktów.
Wykazałem Ci tutaj, jak manifestuje się instynkt dominacji i instynkt moralny - wrażliwość na cudze cierpienie - w tych trzech wzorcowych ustrojach społecznych. Wszystkie te sposoby układania społecznych stosunków zarówno wśród zwierząt, jak i ludzi są konsekwencją zróżnicowania osobniczego, które, to oczywiste, jest motorem postępu, ale także źródłem tego wszystkiego zła, jakie implikuje konieczność współżycia niepodobnych. Zaiste, należy się dziwić, że nikt nie ujmuje owego zagadnienia w ten sposób, natomiast niemal powszechne jest podkreślanie w najprzeróżniejszych formach cudowności faktu zróżnicowania. Taki autentyczny panegiryk na cześć zróżnicowania napisał Ren Dubos pod zupełnie niedwuznacznym tytułem Pochwała różnorodności. Ren Dubos jest sławnym biologiem, człowiekiem lekkiego pióra, pewnie poetą, więc też w różnorodności widzi nie tylko źródło nowatorstwa natury, ale także jej bogactwo i cudowność. Tak to już bywa z zamkniętymi w sterylnych ścianach laboratoriów uczonymi, ślęczącymi wśród mnóstwa zimnego szkła probówek, zlewek, rurek itp. Kiedy wyrwą się z owego kręgu oblanego światłem lamp jarzeniowych do... rodzinnego Henonville pod Paryżem, świat wydaje im się feerią z bajki. "To oczarowanie - pisze R. Dubos - w ścisłym, etymologicznym rozumieniu słowa - uwarunkowało całe moje życie". No, cóż, Drogi Przyjacielu, można i tak. Powtórzmy więc truizm, że to, jakim jest świat, zależy przede wszystkim od postawy wobec niego. Co innego widzi człowiek nastawiony entuzjastycznie, co innego pesymista, co innego zaś realista, starający się niczego nie przecenić i niczego nie niedocenić. Dla R. Dubosa obłędne bogactwo form jest czarującą feerią, dla mnie źródłem niepotrzebnego cierpienia. Dlatego Dubos mnoży przykłady bogactwa, będącego wynikiem zróżnicowania, ja chcę Ci zająć głowę czymś przeciwnym i, uważam, ważniejszym, tym mianowicie, jak natura skazana z jednej strony na różnorodność jako swój podstawowy mechanizm rozwoju, z drugiej zwalcza to zróżnicowanie, dąży do integracji, by unikać dystresów towarzyszących spotkaniom osobników niepodobnych, a zwiększać kontakty podobnych z podobnymi. Efekty tych przeciwstawnych dążności wśród zwierząt są raczej dobre, zarówno ze stanowiska służenia interesowi gatunku, jak i minimalizowania cierpienia, natomiast to, co obserwujemy w tym względzie wśród ludzi, jest straszne, tragiczne. Zanalizujemy to bardziej szczegółowo.
Zróżnicowanie (w obrębie gatunku) wśród zwierząt jest tym większe, im wyższy szczebel drabiny ewolucyjnej. Bakterie różnią się praktycznie bardzo mało, małpy ogromnie, prawie tak jak ludzie, o czym wiemy dzięki pani J. Goodall. Wśród zwierząt działają bezlitosne prawa eksterminacji odmieńców - kalek, nieudaczników, oryginałów, albinosów i osobników z odchyleniami w zachowaniach instynktowych. U ludzi, jak wiadomo, jest raczej odwrotnie. To najzdrowsi wybijają się w wojnach, notabene rozpętywanych przez psychopatów, czyli ludzi kalekich (10.1.), a cherlaki w tym czasie zapładniają żony wojowników. Już choćby tylko ten fakt dowodzi, że gatunek ludzki znajduje się na prostej drodze do degeneracji.
W obrębie żadnego gatunku zwierząt nie ma takiej sytuacji, by był on do tego stopnia zróżnicowany, że pewna część populacji trzyma w niewoli jakąś inną część. U człowieka jest to reguła jego egzystencji - zawsze większe populacje trzymały w niewoli mniejsze, słabsze - była wszak w historii człowieka cała epoka, nazwana niewolniczą. Ale i obecnie część populacji ludzkiej jest trzymana w niewoli, nawet w tych szczęśliwych regionach świata, które cieszą się najwyższą kulturą. Mam na myśli tych nieszczęśliwych osobników ludzkich, którzy siedzą w więzieniach. Wszyscy ci, których określa się słowem "recydywista", nie znajdują się tam z przyczyn ekonomicznych czy przez złe wychowanie, tylko z powodu spaczonych instynktów - niepohamowanej agresji lub kleptomanii. Dobrze by było, ażeby ten pogląd, oczywisty dla ludzi pracujących z recydywistami, upowszechnił się wśród różnych nierealistycznie nastrojonych ideologów.
Różnorodność jest siłą napędową doskonalenia się gatunków - pojawiania się coraz ciekawszych, sprawniejszych osobników. Dzieje się tak wtedy, gdy spotykają się w jednym osobniku wyjątkowo korzystne cechy. Kiedy spotykają się cechy wyjątkowo niekorzystne, powstaje osobnik nieudaczny, tak samo u zwierząt, jak i u ludzi. U zwierząt osobniki takie giną, nim zostawią potomstwo, u ludzi powiększają grupę pensjonariuszy zakładów leczniczych i więzień. Jest więc zróżnicowanie niezaprzeczalną wartością, ale ma też ono niewątpliwą wadę: im większa różnorodność, tym większa diaspora odmieńców. Zbyt wielkie prawdopodobieństwo zderzania się niepodobnych i zbyt mała szansa kontaktu podobnych. I znów - wskutek opisanego mechanizmu nieprzeżywania osobników zbytnio odmiennych w naturalnych skupiskach zwierząt zróżnicowanie osobnicze jest nieporównanie mniejsze niż u ludzi.
Drogi Przyjacielu! Wciąż te porównania - tak jest u ludzi, tak u zwierząt, gorzej u ludzi, lepiej u zwierząt itd. Wielu będzie się na to oburzać. Jednakże jest to zasadne. W XXI wieku, o którym się sądzi, że będzie wiekiem biologii, ten sposób myślenia zwycięży, stanie się naturalnym. To podejście nazwę niżej nową humanistyką, choć ludzie wykształceni na "starej humanistyce" nie mogą tego zaakceptować bez oporu.
Fakt zróżnicowania wewnątrzgatunkowego był znany chyba od zawsze, gdyż jego przykre skutki odczuwano na każdym kroku. Ucieczką przed tymi dolegliwościami są wspomniane sposoby zrzeszania się podobnych. Okazało się jednak, że nie jest to sposób jedyny ani najlepszy, nie mówiąc o tym, że nie mógłby być stosowany przez zwierzęta. Jest rzeczą niezwykle interesującą, że zaistniał w przyrodzie mechanizm łagodzący przykre strony faktu zróżnicowania, nie eliminujący jego wspomnianych wyżej korzystnych właściwości. To cecha tak trudna do uchwycenia, że odkryto ją dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, i to całkowicie przypadkowo, dzięki obserwacji dokonanej na spacerze.
Wielu miłośników psów - a takich nie brakuje - zauważyło, że psy różnych ras, często do siebie bardzo niepodobnych, potrafią tworzyć pary ogromnie czułych przyjaciół i wciąż ze sobą przebywać, zapominając nawet o jedzeniu. Pies potrafi chodzić czasem w zaloty do bardzo odległej suki, pomijając wiele znanych mu z sąsiedztwa suk, potrafi też żywić nieprzejednaną wrogość do psa z najbliższego podwórka, który mu nigdy w niczym nie zawinił.
Żona profesora Franka Beacha z Kalifornii miała pięć psów jednej rasy, a ponieważ była bystrym obserwatorem, zauważyła w zachowaniach swoich pupilów coś, co przebadane później krytycznie przez etologów dało odkrycie, które Vitus Drscher nazywa - epokowym!
Co zaobserwowała pani Beach? Zauważyła ona, że psy w warunkach zupełnej swobody i możliwości wyboru bynajmniej nie kopulują ze sobą na "chybił trafił", lecz stosują skomplikowane zasady doboru partnera - czyli ojca swoich dzieci. Okazało się, że psy są potężnie zindywidualizowane. Że suki bynajmniej nie dopuszczają do kopulacji pierwszego lepszego psa, jaki by tego zapragnął (bo tam "panie wybierają"), co więcej, nie dopuszczają nawet tego psa, który był przez długi czas najmilszym towarzyszem zabaw, przyjacielem. Kto inny do zabawy (do "flirtu"), kto inny na ojca dzieci! Oczywiście, w pewnych przypadkach na owego "ojca dzieci" zostawał wybrany przyjaciel, towarzysz zabaw. Ale zdumienie budził fakt, że przez pewne suki dopuszczany był do kopulacji także pies outsider, "chłopiec do bicia" dla wszystkich, jak obrazowo pisze Drscher. Dlaczego psy tak postępują? Dlaczego podobnie postępują ludzie? Ileż to razy zdumienie środowiska budzi fakt, że ktoś znany czy znaczny "z taką się zadaje"? (Boy: Takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii). Co w tym jest? Na czym to polega? Nauka nie dała dotąd odpowiedzi na to pytanie. Można powiedzieć, że w ogóle nie postawiła tego pytania. A jest to zagadnienie kluczowe dla przyszłości. Dla przyszłości człowieka. Poświęcimy temu dalsze rozważania.
Seks jest dążnością instynktową mającą wyłączny cel - przedłużenie trwania gatunku. U zwierząt manifestuje się on doraźnie, rzadko, tylko w okresie rui, która u nielicznych gatunków przypada nawet raz na kilka lat. Tylko człowiek żyje w "permanentnej rui", i to przez wiele lat. Ten fakt sprawiał, że sądzono, jakoby seks był najgłębszą więzią między samcem i samicą, między mężczyzną i kobietą. Tymczasem stosunki seksualne zarówno wśród zwierząt, jak i wśród ludzi dokonują się często w drodze gwałtu! Można nawet powiedzieć, że akt ten w ogóle ma w sobie nieodłącznie pewien element gwałtu, a zatem nie jest on ani najlepszym, ani najtrwalszym fundamentem przyjaźni. Taki fundament tworzy niezależny od seksu popęd wiążący, instynkt więzi, który jeśli występuje u ludzi w połączeniu z pociągiem seksualnym, przekreśla całkowicie podstawy filozofii pesymistycznej. Ludziom, którym to się zdarzyło, można na pewno zazdrościć. Wszelkie przeciwności losu będą dla nich o wiele mniejszym problemem niż dla par, które łączy tylko sakrament, obowiązek wobec dzieci czy wspólny majątek dorobkowy. I tak doszliśmy do kwestii, która zaprząta uwagę powieściopisarzy i młodych ludzi rzucających przejmujące i dramatyczne pytania: Pan wierzy w miłość? Co to jest miłość? Odpowiadam, Młodzi Przyjaciele. Miłość to takie dążenie do osobnika odmiennej płci: pociąga Cię ten człowiek dwojako: chcesz być koło niego blisko, czujesz się w jego towarzystwie dobrze, bezpiecznie, to, co on robi i mówi, nie denerwuje Cię, nie nudzisz się przy nim, czas ucieka szybko, lubisz na niego patrzeć, zadowala cię estetycznie. Czujesz się przy nim (przy niej) nieskrępowany, nie odczuwasz zahamowań przy zwierzaniu się i, mimo krótkiej znajomości, wydaje Ci się, że znacie się bardzo długo. Jesteś pełen pomysłów, nie niepokoją Cię trudności. Masz ochotę z tym kimś przedsiębrać wyprawy, realizować pomysły, robić wspólne interesy.
Tak można by scharakteryzować przejawianie się instynktu więzi.
Już w tym pobieżnym wyliczeniu widać, jak wielopłaszczyznowe jest działanie tego instynktu. I dlatego tak ważne. No, a seks? - zapytasz. Czyżby miało to być bez seksu, jakaś miłość platoniczna? Nic podobnego! Seks staje się w tym przypadku drugą stroną tego (złotego!) medalu. Więc stale myślisz o tym, by jak najprędzej znaleźć się z tą, z którą jest Ci tak dobrze, w łóżku. Chciałbyś ją mieć na zawsze, a nie tylko "dla zaspokojenia potrzeby". W marzeniach chciałbyś się z nią kochać, a nie "odbyć stosunek", jak o tym się mówi w sądzie, na rozprawach rozwodowych. Różne języki świata mają na tę okoliczność różne zwroty. Od pięknych do bardzo pięknych i najpiękniejszych. Polski język ma takie najpiękniejsze sformułowanie. Kiedy w marzeniach wyobrażasz sobie chwile rozkoszy ze swoją wybranką, oczekujesz, żeby Ci się oddała, ze wszystkim, całą swoją istotą. To jest ten piękny zwrot polskiej mowy. Zwróć uwagę na to, że nie ma podobnie pięknego zwrotu na to, by równie przejmująco określić męskie zaangażowanie erotyczne. Szkoda.
Literatura czerpiąca z tematyki miłosnej jak roślina z substancji zawartych w glebie sprezentowała nam wiele wspaniałych opisów miłości, choć literaturoznawcy nie wyliczają ich wcale dużo. Poza tym wiele z nich, mimo niezwykłej siły sugestywnej, zawiera mnóstwo fałszów, jeśli spojrzeć na nie ze stanowiska wyżej udzielonej odpowiedzi na pytanie, co to jest miłość. Siła oddziaływania dzieła sztuki to walor bardzo ważny, chciałoby się jednak powiedzieć: amicus Plato, ale prawda sztuki jest chyba wartością wyższą niż sugestywność, gdyż ta może służyć złej sprawie. I często służy.
Czytając powyższe uwagi o instynkcie więzi i popędzie seksualnym wielu ludzi może powiedzieć, że gdy się pobierali, istniały między nimi obie te siły wiążące, i seks, i więź. Ale po jakimś czasie to się do tego stopnia zmieniło, że musiał nastąpić rozwód. No cóż, są i takie przypadki. Jaka jest na to odpowiedź?
Jedną z mniej zauważalnych cech różnicujących ludzi jest indywi-dualny harmonogram rozwoju.
Szedłem kiedyś ulicą w porze zamykania sklepów. Przed jedną z witryn narzekał na los i głośno domagał się "opisania tego w gazecie" marnej postury chłopina. Zapytałem, o co chodzi. Mężczyzna zaczął się uskarżać na żonę, która jest kierowniczką sklepu, zamknęła się w środku z kochankiem, a "w domu dzieci płaczą". Poczekaliśmy chwilę. Wnet ze sklepu wyszła przepiękna, bujna kobieta wraz z ekspedientką. Nie spojrzała nawet na skamlącego małżonka. Może kiedy się pobierali, nie było między nimi takiej różnicy?
Obserwując rzadkie co prawda, ale zdarzające się pary małżeńskie, o których sąsiedzi mówią, że "oni są jak brat i siostra" (!), trzeba stwierdzić, że w stadłach takich przywiązanie do siebie właśnie w późniejszym wieku ma ogromne znaczenie, okazując się największym kapitałem. Kiedy seks zanika, a zostaje przywiązanie, świat dla takich ludzi nie jest najgorszym miejscem w Kosmosie. Dlatego nazywam instynkt więzi instynktem szczęścia. Na czym polega ten najcudowniejszy fenomen świata opromieniający egzystencję ludzi, a także zwierząt, uczuciem szczęścia i poczuciem spełnienia? Dziwny to fakt, ale tak właśnie było, że problem ten zajmował mnie od młodości. To, co zaobserwowała pani Beach, mnie interesowało znacznie wcześniej. Z tym że mnie interesowali ludzie, nie zwierzęta. Pierwszą sugestię odpowiedzi na postawione pytanie zawdzięczam przypadkowi.
W czasie pewnego popołudnia czekałem na mało ruchliwej ulicy w zaparkowanym samochodzie. Czekałem długo, więc dla zabicia czasu zacząłem obserwować nadchodzące kobiety. Gdy siedzisz przez dłuższy czas w samochodzie, to jakbyś obserwował ludzi przez dziurkę od klucza. Ludzie przechodzą zamyśleni, zatopieni w sobie, ani im przychodzi na myśl, że są obserwowani przez kogoś siedzącego tuż obok, za szybą samochodu. Po pewnym czasie zwykłego, leniwego siedzenia narzuciłem sobie pewien rygor w obserwacji, gdy spostrzegłem, że niektóre kobiety podobają mi się nawet z dużej odległości, z samej figury i sposobu poruszania się. Zacząłem więc potem robić te obserwacje w taki sposób: prowadziłem wzrokiem każdą wybraną kobietę od momentu spostrzeżenia jej - to była długa, prosta ulica - aż do minięcia mojego samochodu. Więc najpierw widzisz punkcik. Człowiek. Nawet nie wiadomo: mężczyzna czy kobieta. Rozpoznajesz płeć, a także wiek (dorosły czy dziecko). Przebadawszy tak wiele kobiet, które nie robią na tobie żadnego wrażenia, w którymś momencie doznajesz wyraźnego wstrząsu: idzie kobieta, która podoba Ci się już z dużej odległości, z samej figury! Prowadzisz ją dalej wzrokiem, podoba Ci się coraz bardziej. Ta figura, te kształty, które widzisz, wiesz, że to kobieta, z którą chciałbyś być w łóżku. Oczekujesz momentu, kiedy zbliży się wystarczająco, by zobaczyć jej twarz. Teraz jest to jakby drugi stopień poznawania. Jaka będzie ta twarz? I tutaj następuje decydujący moment. Figura tak, ale twarz ci się zdecydowanie nie podoba. Papierowa, bez wyrazu, nijaka, albo zacięta, zła, prymitywna. Nie, to nie to. Wiesz już teraz, że liczą się te dwie rzeczy - figura i twarz. Zaczynasz więc obserwować inaczej - zwracasz uwagę na same twarze. Na początku pewne zaskoczenie: znacznie więcej było kobiet, które Ci się podobały z figury, niż tych, jakie Ci się podobały z twarzy! Na podobającą się twarz trafić trudniej. Ale oto znajdujesz taką twarz! Ta twarz wydaje Ci się jakby znajoma! Przypomina Ci jakąś kuzynkę, siostrę... Wydaje Ci się, że mógłbyś z nią rozmawiać jak z dobrą znajomą. Jeśli się zdarzy, że spostrzegła Cię w samochodzie i wasze oczy się spotkały, następuje wtedy coś, co od dawna jest symbolizowane przez strzałę figlarnego amorka. To spojrzenie zapada Ci głęboko w pamięć. Czasem nosisz je długo we wspomnieniach. Tak, to był "strzał Amora". Wścibscy naukowcy, lubiący wszystko wyrażać w cyfrach, obliczyli nawet, jak długo szybuje ten grot Amora: 0,6 sekundy! Tylko tak krótko trwa ta mikrochwilka zauroczenia, którą się czasem pamięta latami. Wyrachowano to dzięki technice bardzo szybkich zdjęć filmowych. 0,6 sekundy to czas, jaki przyroda przydzieliła człowiekowi na zorientowanie się - wróg czy przyjaciel. Obcy czy swój? Taki jest czas reakcji instynktu więzi. To wymowne skrzyżowanie spojrzeń, zadzierzgnięcie nici sympatii. Więc pamiętaj - jeśli Ci się zdarzy taki strzał Amora, wiedz, że to był strzał w dziesiątkę. Idź wtedy za tą kobietą jak za swoją gwiazdą, idź jak w dym i niech Cię odleci wszelkie skrępowanie. Mów o czym chcesz, w sposób naturalny, jak do dobrej znajomej. Tylko nie wygaduj głupstw! Nie mów także "proszę pani, ja jestem docentem". Ani nie zasypuj jej komplementami. Ot, opowiadaj o czym chcesz, "bo pani mi się wydaje jakaś znajoma". Ale pamiętaj, że to tylko i wyłącznie wtedy, gdy zdarzy się ten cudowny fenomen - poczucie podobieństwa i bliskości, gdy wasze oczy spotkały się z wyrazem zdziwienia i zaskoczenia (to właśnie udokumentowały kamery filmowe) na ten śmiesznie krótki czas, 0,6 sekundy. Jeżeli tego nie było, tego błysku podobnego do olśnienia, będziesz zwyczajnym podrywaczem. Nie biorę wtedy za nic odpowiedzialności.
Drogi Przyjacielu! Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, jak wielki dar Ci uczyniłem? Przecież gdybym ja to wiedział we właściwym czasie, ile ja bym wtedy za to dał! Powiem Ci także, że jest jeszcze jeden "sposób na kobiety", o którym będziemy musieli mówić później w innym kontekście, sposób o wiele skuteczniejszy, ale obyś go nigdy nie stosował. Również na innym miejscu wytłumaczę Ci, dlaczego nie wolno wtedy mówić głupstw ani się "wypinać".
Wielu ponuraków uzna zajmowanie się czymś takim za nieważne i śmieszne. No cóż, jeśli ktoś przyjął taką postawę, że najpierw należy zdobyć "pozycję", władzę lub majątek, by potem "kupić" sobie kobietę - sekretarkę, pracownicę, biedną dziewczynę z sąsiedztwa - wiemy, co o tym myśleć. I niech nas los ma w swojej opiece, aby nigdy nie obsunąć się w te ponure rejony ludzkiej nędzy w bogactwie.
I jeszcze jedną zaskakującą rzecz Ci powiem. Gdybyś naprawdę postanowił w ten sposób, z zaparkowanego samochodu, szukać kandydatki na żonę, to nie rób tego w dowolnym mieście. Najlepiej uczynisz, jeśli wybierzesz się w tym celu w okolice, skąd pochodzi Twoja rodzina. Ale to również wytłumaczę Ci później, w krótkim kursie "genetyki dla przedszkolaków". Oczywiście, można do tego wszystkiego podejść jeszcze zgoła inaczej. Parkinson na przykład mówi tak: Młody człowieku! Ojca sobie już wybrać nie możesz, masz go danego przez naturę. Ale zawsze możesz sobie wybrać - teścia! Więc jeśli Ci o teścia chodzi, stawiaj swój samochód na innej ulicy, najlepiej na jakiejś lokalnej Wall Street.
Jeśli jesteś człowiekiem szlachetnym i sprawiedliwym, a zakładam, że jesteś, winieneś zapytać, czy mam również rady dla drugiej strony, wszak nie możemy mówić tu o kobietach jak o zwierzynie łownej. Bardzo słusznie, Drogi Przyjacielu. Powiem coś i na ten temat, ale to już nie od siebie, tylko zacytuję opinię wielkiego znawcy zagadnienia, "polskiego Kinseya", autora Socjologii kobiety, Stanisława Szantera. Ale to później, w innym kontekście.
Wracając do samochodowego eksperymentu, chcę powiedzieć, że można by go przeprowadzić także w inny sposób. Skup się na chwilę i przypomnij sobie kobiety, które ci się w życiu naprawdę podobały. Jeśli jest tak źle, że nie masz co wspominać, posłuż się chociażby zdjęciami aktorek. Jeżeli zrobisz to tak, że wyeliminujesz supergwiazdy, które podobają się wszystkim, zostanie pewna liczba kobiet, które będą w tym samym typie! To wszakże określenie nie dość obiektywne. Malkontenci, wątrobiarze, których nie brak na świecie, muszą mieć argumenty z cyframi. Więc zrobimy to z cyframi. Wykonaj rządek takich słupków, jakie się często widzi na przykład przy wykazywaniu dochodu narodowego różnych państw. Narysuj sobie słupki (prostokąty) o tej samej podstawie, na przykład jednego centymetra, o wysokości od pięciu do piętnastu centymetrów, każdy wyższy od poprzedniego o pół centymetra. Ponumeruj te słupki. Wówczas, jeśli potrafisz, wrysuj sobie w te prostokąty postaci ludzkie tak, aby swobodnie się w nich mieściły. Podstawa prostokąta będzie wtedy szerokością tego ludzika w ramionach, a wysokość prostokąta jego wzrostem. Przyjrzyj się swemu dziełu i oceń, w którym prostokącie jesteś Ty sam. Rzut oka na ten rysunek uprzytomni Ci fakt, normalnie uchodzący naszej uwagi, że oto są na świecie ludzie prawie kwadratowi i tacy, którzy są jak szpagaty. Otóż teraz powiem Ci, co wspólnego będą miały wszystkie Twoje sympatie. Będą miały ten sam "numer" (prostokąta), w którym jesteś sam. Dla kompletności dodać by potrzeba, że eksperyment ten należy przeprowadzić w odniesieniu do ludzi w średnim wieku, gdyż młodzież, jak wiadomo, w małym stopniu wykazuje cechy charakterystyczne dla figury swego typu antropologicznego.
Pozostała do sprecyzowania najtrudniejsza kwestia - twarz. Długo się nad tym biedziłem, jak to nazwać. Nie znalazłem nic mądrzejszego nad określenie wyraz twarzy, by nie komplikować zagadnienia i nie wprowadzać jakichś neologizmów.
Każdy człowiek ma jakiś "wyraz twarzy", a o niektórych ludziach czasem mówimy, że mają "twarz bez wyrazu". Nie znaczy to, że twarz takiego człowieka nic nie wyraża, o niczym nie informuje. Mówi ona właśnie o wewnętrznej pustce, o minimalnym albo żadnym życiu wewnętrznym, umysłowym czy uczuciowym.
O twarzach można jak o zieleni, w nieskończoność. Pewien mądry reżyser, kręcący film na pustyni, aktorce, która uskarżała się na nudy, powiedział: "Niech pani patrzy w twarze ludzi. Nie ma nic ciekawszego na świecie niż twarz człowieka". Oczywiście. Umiejętność czytania w ludzkich twarzach to sprawdzian, ile kto ma i jakich dyplomów. W epoce salonów, w "pięknej epoce" na przełomie wieków, ta sztuka święciła swoje triumfy. Babcie i ciocie lustrowały przez lorgnon "epuzerów" i wszystkich dobrze i gorzej urodzonych. To był swoisty kunszt. To zapewniało na swój sposób pozycję towarzyską, zwłaszcza gdy się było równocześnie causeurem. Wielcy artyści i wielcy politycy byli prawie bez wyjątku wielkimi fizjonomistami. Trudno też robić dobre interesy nie znając się zupełnie na ludziach. Stary Żyd tak pouczał syna: Słuchaj, Mojsie. Najpierwsza umiejętność u kupca to umieć szybko ocenić, czy to jest klient czy kłopot.
Więc, Drogi Przyjacielu, sprawdź, czy posiadasz zdolność czytania w ludzkich twarzach. To naprawdę ciekawa i pożyteczna umiejętność. Bez niej byłbyś zupełnym prymitywem, jak ci komuniści, którzy widzieli świat jako zbiór pozbawionych indywidualności robotów (Homo sovieticus). To właśnie ślepota na to, co wyrażają ludzkie twarze, była źródłem nieludzkiego traktowania milionów.
Stań więc przed lustrem i wpatrz się w swoją twarz. Patrz na swoje odbicie tak, jakby to był inny, obcy człowiek, i staraj się odgadnąć, co wyraża ta twarz. Na pewno dojdziesz do jakiejś oceny. Gdy teraz równie wnikliwie przyjrzysz się twarzom kobiet, które Cię zaintrygowały na ten krótki moment wzajemnego skrzyżowania spojrzeń, stwierdzisz, że będą to kobiety o podobnym do twego wyrazie twarzy! Nie będą to kobiety o podobnej twarzy, lecz podobnym nastroju, afekcie, czyli wyrazie twarzy. Jeżeli masz twarz poważną, lubisz być zamyślony, takie kobiety znajdą się w tym wykazie. Jeśli jesteś wesołek, z ognikami w oczach, podobne twarze będą cię magnetycznie przyciągać. Reasumując, jeżeli znajdziesz kobietę, która będzie w Twoim prostokącie wzrostu i będzie miała podobny wyraz twarzy, jeżeli się pobierzecie, będziecie obydwoje szczęśliwi. Byłoby to małżeństwo zgodne z planem natury, ufundowane na instynkcie seksualnym i instynkcie więzi.
Badania nad instynktem więzi u psów i innych zwierząt nie dały jak dotąd odpowiedzi na pytanie, co przesądza o wyborze jednych na partnerów do zabaw, a innych do reprodukcji gatunku. Jest to fakt wysoce interesujący. Wolno mieć nadzieję, że dalsze badania udzielą odpowiedzi na pytanie, czym się kierują suki - i nie tylko one - w typowaniu niektórych na ojców swoich dzieci. Uzasadnione jest przypuszczenie, że preferują osobniki okazałe, a odrzucają mizerne i nieudaczne. Jeśli chodzi o ludzi, wydaje się, że można określić rodzaj procesu psychicznego, jaki realizuje się w momencie pierwszego zadziałania pociągu fizycznego, to jest w owej chwili, gdy atraktuje nas figura kobiety, zanim zobaczymy jej twarz. Jest to, według mnie, działanie prawa postaciowego postrzegania. Prawo to ułatwia życie zwierzętom i ludziom w ten sposób, że wzrok nasz i wzrok zwierząt nie detalizuje rzeczywistości, tylko podaje ją w życiowo ważnych konturach. Ponieważ w takiej sytuacji zasadnicze znaczenie ma szybkość oceny, zwierzęta i ludzie postępują tu identycznie - dokonują tylko oceny na tak lub nie. Gdy więc widzisz z dużej odległości kobietę, z odległości, która pozwala tylko sklasyfikować rodzaj sylwetki, wtedy Twój organizm szybko Ci mówi, czy, najogólniej biorąc, jest to ktoś dla ciebie czy nie. Podobnie ma się sprawa przy określaniu wyrazu twarzy. Jest to również szybkie stwierdzenie podobieństwa lub różnicy, tym razem podobieństwa nie tyle fizycznego, co duchowego, które wszak ma większe znaczenie dla koegzystencji. Ta ocena trwa właśnie owe 0,6 sekundy. Jeśli uzmysłowimy sobie warunki egzystencji zwierząt i przedcywilizacyjne sytuacje ludzkie, zrozumiemy, jak nacisk selekcyjny utrzymał tę właśnie zdolność szybkiego reagowania. Zagrożenie - realne, fizyczne - było wtedy bardzo duże i prawie stałe. Kto wychodził z tych opresji? Ten, kto w okamgnieniu trafnie ocenił nastawienie drugiego osobnika: przyjazne jest czy wrogie? Nie kwestia - blondyn czy brunet była sygnalizowana w owym ułamku sekundy, tylko właśnie nastawienie, czyli fizjologiczny wyraz uczuć.
A teraz następna uwaga. Jeżeli dokonałeś tych prób, które Ci zalecałem, choćby tylko w wyobraźni, to zwróć uwagę na jeszcze jedno. Jeżeli weźmiesz pod uwagę kobiety, które Ci się naprawdę bardzo podobały (nie wchodziły wówczas w grę takie atrybuty, jak na przykład sława, bogactwo czy tym podobne), to stwierdzisz jeszcze jeden zaskakujący fakt: będą to kobiety podobne do Twojej matki!
Gdy się potrąca temat "matka i syn", od razu kojarzy się to z tak zwanym kompleksem Edypa, wymyślonym i spopularyzowanym przez Freuda. Mówił on, jak wiadomo, o tym, że syn ma skłonność seksualną ku matce i niechęć do ojca, w którym widzi "rywala". Twierdzenia te wysnuł Freud z enuncjacji swoich pacjentów, obarczonych różnymi dewiacjami. Nazwę zapożyczył z mitu o Edypie, który, nieświadomie, poślubił matkę. Nadamy temu interpretację zgodną z faktami z życia zdrowych ludzi, a mit o Edypie posłuży do innej tezy.
1) Wszyscy wielcy pisarze klasyczni, a obecnie już i mali pisarze, ukazują jako fakt podstawowy, choć dziwny, silniejszy związek emocjonalny matki z synem niż matki z córką.
2) Genetyka współczesna dowodzi, że w procesie formowania się zarodka udział cech dziedzicznych matki jest przeważający, a nie równy udziałowi ojca.
3) Matka jest pierwszym obrazem kobiety w życiu dorastającego chłopca, więc też w wieku dojrzałym będzie szukał kobiety podobnej do matki, nie zaś odczuwał do niej pociąg fizyczny. Nie słychać zresztą o kazirodztwie tego typu, choć słychać o stosunkach rodzeństwa z sobą albo ojców z córkami.
4) Edyp żeni się z matką, nie wiedząc, że ona jest jego matką. Potwierdza więc moją tezę, że pociąga go kobieta podobna do matki. Gdyby Edyp ożenił się z matką wiedząc, że to jego matka, co jako król i postać mityczna mógł uczynić, dowodziłby słuszności tezy Freuda. Ponieważ tego nie wiedział, mit ten może dowodzić tylko słuszności mojej tezy, że mężczyźnie instynktownie podobają się kobiety podobne do jego matki.
Dowodząc stale, że tylko małżeństwa podobnych ("similisów") są szczęśliwe, trzeba powiedzieć o pewnym typie małżeństw, fundowanych na zasadzie kontrastu, które mimo to nie są krzycząco nieszczęśliwe. Są to związki zawierane na zasadzie handlowej "coś za coś", w których strony czynią swego rodzaju układ według pewnego rachunku kompensacji: jedno ma majątek, drugie urodę, jedno stanowisko polityczne, drugie osiągnięcia naukowe, obydwoje brzydcy i antypatyczni. Nie są to właściwe małżeństwa, lecz swego rodzaju spółki, w których wspólnicy także ze sobą spółkują. Spuśćmy na nie zasłonę miłosierdzia.
Wspomnijmy jeszcze o dość częstych przypadkach małżeństw bardzo wysokich mężczyzn z bardzo małymi kobietami. Za przykład niech posłużą dwa przypadki - państwa de Gaulle'ów i państwa Keynesów. Obydwaj ci panowie, prawie dwumetrowi, mieli małżonki, które im sięgały... do pasa. No, troszkę wyżej. Przeczy to twierdzeniom rozwijanym poprzednio, tym z prostokącikami, ale spróbujmy i to wyjaśnić. Sądzę, że mamy tu do czynienia z kompleksem małego wzrostu z jednej strony, u kobiety, i bardzo rozwiniętym instynktem opiekuńczym - z drugiej. Są tacy dobrotliwi drągale. Ponieważ kobieta łatwiej potrafi doprowadzić do małżeństwa, jeśli tego pragnie, taka mała kobietka zwykle zawojuje upatrzony przedmiot marzeń koleżanek, by im powiedzieć: Choć jestem mała, mam takiego przystojnego męża. Że zaś wysoki mężczyzna na to się godzi wbrew temu, co mówiłem przy okazji prostokątów z ludzikami, nietrudno uwierzyć, jeśli przypomnimy obserwacje pani Beach na pieskach: samce dowiodły tam swego promiskuityzmu, wykazując ochotę na każdą sukę. Tylko suki nie akceptowały każdego samca. Oto jak pomaga rozumieć nasze zachowania i obyczaje skromna choćby wiedza etologiczna, ale ta rzetelna, naukowa, a nie ta płynąca z opowieści myśliwych.
Instynkt więzi ma zdecydowanie większą siłę sprawczą w montowaniu pary niż seks. Jeżeli jest dostatecznie silny, może stworzyć parę z osobników bardzo różniących się fizycznie. Znam przypadek zupełnie zwariowanej miłości między wielkim kudłatym psem Albinem a małą jamniczką. Choć ona była o wiele mniejsza od niego, przesłaniała mu cały świat.
Kiedy między ludźmi, młodymi, zdarza się skumulowanie instynktu więzi i pociągu seksualnego, dzieją się czasem rzeczy nieprawdopodobne. Wtedy stosunek miłosny bywa czasami prawie poza świadomością, a po nim obydwoje dziwią się temu, co się stało.
Instynkt więzi oraz instynkt powstrzymujący przed kazirodztwem są jakby przeciwstawnymi siłami funkcjonującymi w przedziwny sposób. Pierwszy broni gatunku przed jakościową bastardyzacją; dąży się do spłodzenia potomstwa z similisem, a właściwie z similisem, ale możliwie najładniejszym. Trudno to wytłumaczyć ludziom spętanym socjologicznym doktrynerstwem, dla których człowiek jest tylko liczmanem, ale spróbujemy.
Wyobraźmy sobie mężczyznę, który lubi kobiety korpulentne. Będzie on zawsze preferował takie kobiety nad szczupłe. Ale nie oznacza to, że każda korpulentna kobieta będzie go jednakowo pociągać, tylko ładniejsze. Ale co to znaczy "ładniejsze"? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by zgoła napisać osobną książkę, chociaż wszyscy właściwie to rozumiemy. Niech to wystarczy. Nie będzie też taki mężczyzna wybierał kobiet niezwykle grubych, u których tusza jest już rodzajem kalectwa. Co to oznacza? Znaczy to, że Natura dąży jakby do jakościowej selekcji. Że tak jest u zwierząt, gdzie samce staczają walki o prawo płodzenia potomstwa, to wiemy dobrze. Jednakże wolno przypuszczać, że prawo to dotyczy wszystkich czy prawie wszystkich gatunków. Ludzie nastrojeni socjologicznie, gdy mowa o miłosnych karesach człowieka, będą te zachowania tłumaczyć ugruntowanymi obyczajami, utrwalonymi mitami itd. Bywa tak, oczywiście, ale ileż to rytów i obyczajów było i jest contra naturam? Weźmy na przykład choćby tak powszechny wśród młodych mężczyzn mit, jak preferowanie, z zasady, kobiet szczupłych nad korpulentne. To dlatego dałem w pierwszym przykładzie mężczyznę, który preferuje kobiety korpulentne, bo taki na pewno nie kieruje się środowiskowym mitem, tylko głosem instynktu. Iluż mężczyzn całe życie żałowało tego, że nie słuchali instynktu, tylko głosu mody? Postąpili oni tak, jakby wybierali żonę nie dla siebie, tylko dla innych. Tyle że później sami musieli z tą żoną żyć, która była wybranką nie serca, lecz... umysłu.
Ponieważ ten mit szczupłości jest aktualnie przerażająco modny, Drogi Przyjacielu, jeśli będziesz miał okazję jeszcze wybierać żonę, a nawet przyjaciół, czy formować rząd, nie uczynisz głupio, jeśli weźmiesz pod uwagę zastanawiające słowa Szekspira, jakie wkłada w usta Cezara: "Chcę mieć koło siebie ludzi tłustych, o pełnych licach, którzy dobrze śpią w nocy. Ten Kasjusz twarz ma chudą, wygłodniałą, za dużo myśli. Tacy ludzie są groźni" (W. Szekspir, Juliusz Cezar, akt I).
Literatura piękna sprezentowała nam urzekające sceny miłosne stworzone przez utalentowanych pisarzy. Talent pisarski to zdolność głębokiego rozumienia ludzi, co sprawia, że wielu pisarzy antycypuje prawa odkrywane później przez naukę. O Sienkiewiczu na przykład mówi się, że był prekursorem Kretschmera.
Potężne perypetie miłosne w dobrych powieściach są odzwierciedleniem rzeczywistości. Takie perypetie zdarzają się ludziom, którzy w sposób czasem heroiczny idą za głosem instynktu, dążąc do połączenia się z wybranym obiektem pożądania, mimo że wokół jest ogromna podaż obiektów miłości, włącznie z podażą w dosłownym znaczeniu - z kupną miłością.
Nazwałem instynkt wiążący instynktem szczęścia. Komu los ofiarował możliwość spełnienia tego instynktu, przyzna mi racje. Stwierdzenie to każe wysunąć zaskakującą tezę: Natura ma program dążenia do szczęścia! Ponieważ szczęście tym większe, im cierpienia mniej, instynkt więzi służy szczęściu przez niedopuszczanie do kontaktów z niepodobnymi (dissimilis), gdyż te są stresujące.
Miłość więc, temat nie kończących się kontrowersji i treść tysięcy książek i piosenek, z zajętego tu stanowiska scharakteryzować można krótko jako spełnienie instynktu więzi. Ale nie jest to dobro na wyciągnięcie ręki. Może wśród zwierząt jest częstsze, ale w gatunku ludzkim tak zróżnicowanym jest to raczej dar dla wybranych. Odczuła to z genialną intuicją Wisława Szymborska, kiedy pisała (w wierszu Miłość szczęśliwa):
Miłość szczęśliwa. Czy to jest konieczne?
Takt i rozsądek każą milczeć o niej
jak o skandalu z wysokich sfer Życia.
Wspaniałe dziatki rodzą się bez jej pomocy.
Przenigdy nie zdołałaby zaludnić ziemi,
zdarza się przecież rzadko.
Niech ludzie nie znający miłości szczęśliwej
twierdzą, że nigdzie nie ma miłości szczęśliwej.
Z tą wiarą lżej im będzie i żyć, i umierać.
Gwałt to stosunek płciowy wbrew instynktowi więzi. Jest on głęboko stresujący dla osoby gwałconej. W małżeństwach niedobranych, zawartych bez entuzjazmu ze strony kobiety, gwałt zostaje zalegalizowany. W taki to sposób prawo i obyczaj sankcjonują zniewolenie kobiet. W lepszej sytuacji pod tym względem są zwierzęta żyjące w stadłach monogamicznych. Związki te nie są u nich podtrzymywane żadną doktryną ani obyczajem, trwają tylko tak długo, dopóki partnerzy pociągają się wzajemnie. Zawierane są zresztą w wyniku długiego okresu wzajemnego badania się, a zatem na bazie instynktu więzi.
Instynkt hamujący przed kazirodztwem ma charakter tylko blokujący. Chroni on przed degeneracją, jaka następowałaby w przypadku kojarzenia się krewnych. Ponieważ takie stosunki wśród ludzi zdarzają się, wiemy, że potomstwo z takich stosunków albo nie dożywa do pełnoletniości, albo wykazuje cechy degeneracji.
Tak częste u ludzi nerwice to rezultat gwałcenia instynktów. Życie w nieprzyjaznym otoczeniu, czyli wśród tych, których się nie lubi, zadawanie gwałtu poczuciu moralnemu, milczenie, kiedy chce się krzyczeć o krzywdzie, wszystko to prowadzi do psychonerwic. Instynkt więzi, ten "instynkt szczęścia", jest dążnością delikatną, jakby nieśmiałą - wszak tak późno został odkryty. Realizuje się on tylko, żeby tak rzec, w warunkach komfortowych - w czasie pokoju, dużej swobody doboru i możliwości wybierania wśród wielu. W czasach wojen, migracji ludności lub w populacjach odciętych od świata szanse uwzględnienia jego nikłego głosu są małe. Ustępuje przed o wiele silniejszym instynktem samozachowawczym, którego celem jest podtrzymywanie gatunku za wszelką cenę, a na pewno za cenę szczęścia osobników. I mężczyźni, i kobiety rzadko tylko rezygnują z małżeństwa z tego powodu, że dobór doskonały jest niemożliwy. Idą "do ołtarza", gdy tylko uznają, że związek, jaki się szykuje, będzie znośny. Wierzą przy tym często, że "jak się ożeni, to się odmieni". Oznacza to, że możliwość zrealizowania szczęścia została odsunięta na rzecz przedłużenia egzystencji gatunku. To dotyczy również zwierząt.
Mówiąc o wyposażeniu instynktowym przypomnijmy, że rola instynktu u ludzi i zwierząt jest różna. Wyobraźmy sobie na przykład, że oto wśród pawianów pojawia się osobnik kleptoman lub jakiś samiec wyjątkowo agresywny. Nie ma on wielkiej szansy zostawić potomstwa. Postępując w sposób rażąco odbiegający od normy, prędzej czy później zostanie unicestwiony przez zbiorową złość grupy lub wpakuje się w tarapaty, w których zginie. Inaczej taki przypadek wygląda u ludzi. Młody człowiek, jeśli jest ostro odbiegającym od normy odmieńcem, najpierw trafi do "poprawczaka" - sama nazwa wskazuje po co. Po wyjściu z niego odsiaduje kolejne wyroki w więzieniach, bo poprawczak go oczywiście nie poprawił. Ale między jedną a drugą odsiadką spłodził potomstwo, które nierzadko rodzi się, gdy tatuś znów za kratkami...
W tym momencie zabierają głos pedagodzy, owi kapłani religii utrzymującej, że tak jak Bóg stworzył świat swoją wolą z niczego, tak wysiłek pedagogiczny zdolny jest zmienić ludzi o złych instynktach. Fakt, że więzienia zapełniają tysiące ludzi, którzy przeszli taką samą edukację jak miliony innych, którzy do więzienia nie trafili, każe wątpić w mit pedagogiczny (13.0.).
Weźmy jednak pod uwagę przypadek korzystny dla pedagogów. Znałem w młodości kogoś, z kim chętnie się spotykałem, bo pochodził ze znacznej rodziny i był inteligentny. Znajdując we mnie dobrego rozmówcę, nie krył się ze swoimi wewnętrznymi problemami. Miał on niesamowitą pasję walki, niewyżytą agresję, byle krzywe spojrzenie go "obrażało" i powodowało atak, byle uśmiech kogoś do jego dziewczyny traktował jako zdradę i gnębił ją za to wymyślnie, wchodząc do niej po rynnie... Był niezwykle świadom tych swoich wad i dopóki studiował, jakoś je opanowywał. Kiedy się ożenił, rozpił się, natrzaskał dzieci, bił żonę, popadał w różne konflikty. Pozostał w mej pamięci jako ktoś, komu dano dużą inteligencję i dobre wychowanie, ale miał za to do poskromienia diabła, który w nim się szamotał. Można powiedzieć, że jednak diabeł zwyciężył.
Pedagodzy i księża zacierają ręce, kiedy słyszą takie opowiadania. Przytoczą przykłady, że jednak zwyciężył człowiek. To uzasadnia potrzebę pedagogów i księży. Można jednak spojrzeć na to inaczej. Ponieważ przypadki ludzi wybitnie źle skonstruowanych są, na szczęście, niezbyt liczne, czy aby nie należałoby powstrzymać rozrodczości tych, których potomstwo będzie skazane na zwalczanie diabła w sobie, jak mój znajomy z młodości? Takie stanowisko zajmują właśnie bohaterowie sztuki Nędznicy II. Powiadają oni: dlaczego my skazani jesteśmy na zwalczanie swoich złych skłonności, by dostosować się do norm społecznych, gdy nasi najbliżsi nie muszą? Pytanie takie, absurdalne dotychczas, staje się zasadne w sytuacji możliwej eugeniki. O ile jednak poskramianie swych instynktów jest, i zapewne zawsze będzie, podstawą kondycji człowieka, gdyż radykalna eugenika chyba nigdy się nie zdarzy, ubolewać trzeba nad tymi sytuacjami, które niosą zabijanie subtelnych instynktów. Te sytuacje to niszczenie osobowości przez alkoholizm, narkomanię i wszelkie fanatyzmy - religijne, polityczne i inne. Dzieci z takich związków to często "Nędznicy II", bo ma wtedy miejsce zarówno złe dziedzictwo genetyczne, jak i socjalne.
Teraz trzeba powiedzieć, jak zapatrują się na dobór małżeński kobiety. Mnie na ten temat niewiele wiadomo, ale wielki, niedoceniony w Polsce znawca kobiet, Stanisław Szanter, którego Socjologia kobiety z 1946 roku uznana została przez Bertranda Russella za dzieło wyprzedzające swój czas o 50 lat (co okazało się prawdą!), powiedział tak: Czy słyszał kto kiedy, żeby przystojny mężczyzna ożenił się z brzydką kobietą dlatego, że jest ona wybitną intelektualistką? Nie, nikt nie słyszał. A czy słyszał kto, żeby ładna kobieta wyszła za mąż za brzydkiego mężczyznę dlatego, że on jest profesorem? O, jest to prawie reguła, tryumfuje Szanter. I rozwija myśl, że kobiety wykazują tu swoją faktyczną wyższość nad mężczyznami, gdyż bez żadnej ofiary ze swej strony, w sposób naturalny, wybierają na ojców swych dzieci przede wszystkim mężczyzn o wysokich walorach intelektualnych i moralnych. Dlatego to, jak już wspomniałem, możesz skutecznie "poderwać" kobietę, nawet kiedy jesteś nie ogolony i niewłaściwie ubrany, bylebyś nie mówił głupstw. To dziwne. Na głupotę kobiety rzeczywiście są uczulone (z wyjątkiem... własnej).
2.1. Prehistoria małżeństwa
W latach siedemdziesiątych Stanisław Szanter jeszcze raz dał znać o sobie. Opublikował rewolucyjną hipotezę na temat drogi rozwojowej ludzkich małżeństw, od matriarchatu do współczesnego patriarchatu. Ale zanim o tym opowiem, przypomnę, co Stanisław Szanter pisał w Socjologii kobiety, której manuskrypt powstał przed wojną. Otóż twierdzi w tej książce, że to "kobieta jest genialna" - ipsissima verba! - albowiem kobieta znacznie korzystniej została uformowana przez naturę. Gdyby bowiem nie jej zapobiegliwość o potomstwo, zaradność, umiejętność przechowywania żywności (nie było lodówek), troska o przyodzianie dzieci i swojego mężczyzny, "naga małpa" (to określenie jest już zupełnie innego autorstwa) nie przetrzymałaby zagrożeń, jakie niosły pierwotne warunki. Być może, że to ta opinia tak zaszokowała wielkiego wróżbitę XX wieku, Bertranda Russella. Wróżba okazała się wyjątkowo trafna. Właśnie mniej więcej w pięćdziesiąt lat po ukazaniu się książki Szantera słynny w Stanach Zjednoczonych doktor Spock nawoływał, by zerwać z koncepcją szkół koedukacyjnych i wrócić do podziału na szkoły męskie i żeńskie, gdyż w szkołach koedukacyjnych "dziewczęta obniżają swe możliwości do poziomu głupoty chłopców". Te przekonania legły u podstaw późniejszej o wiele lat nowej hipotezy Szantera. W skrócie wygląda ona tak:
Pierwotna horda ludzka stanowiła komunę seksualną - mężczyźni spółkowali ze wszystkimi kobietami, dzieci były wspólnym przychówkiem grupy. "Gospodarstwo domowe" i wychów dzieci były na głowie kobiet, pisze Szanter. Matki wiedziały, które dzieci są ich, wszak karmiły je piersią, ale pater erat incertus (ojciec był niepewny). Szanter twierdzi, że owi praludzie byli bardzo długowieczni, żyli po kilkaset lat, jak dzisiejsze słonie, a argumentu tej tezie dostarcza ilość jaj produkowanych przez kobietę w ciągu życia. W związku z powyższym owe kobiety żyły w cyklu słonecznym, nie księżycowym - okres owulacji miały raz na rok. Długonodzy, nigdy nie zdeformowani ciążą mężczyźni wychodzili na łowy, skąd przynosili pożywienie. Kobiety pilnujące ogniska (domowego) przyrządzały strawę, rodziły dzieci, ich rola przez to była znaczniejsza - Szanter nazywa tę fazę matriarchatem i powiada, że mężczyźni czuli się w tej sytuacji źle: zdominowani, drugoplanowi. Ale mężczyźni przynosili z polowań nie tylko ubitą zwierzynę. Czasem przyprowadzali też kobiety, zdobyte w tych pierwszych prawojnach, jakie prowadzili, gdy natknęli się na inne plemię. Te kobiety nie były inkorporowane do społeczności ich kobiet zasiadających przy ognisku. Taka branka była własnością myśliwego (!), który ją "upolował", i była trzymana przez niego oddzielnie jako jego łup osobisty. Łatwo możemy przyjąć, że taka branka mogła być odmienna rasowo, mogła być atrakcyjniejsza, mieć wyższy poziom kultury, i że jej właściciel, ale tylko on wyłącznie, żył z nią płciowo. Na ten temat posiadamy już informacje z historii pisanej. Wierny kronikarz Homer nie szczędzi miejsca w Iliadzie, by, zanim przystąpi do opisywania zmagań Achajów z Trojanami, zrelacjonować ostry spór między Agamemnonem i Achillesem o "Bryzeidę o twarzy uroczej", brankę zdobytą przez Achillesa pod Tebami. Naczelny wódz, ryzykując niesnaski w obozie i odmowę walki Achillesa "daną mu nagrodę dla siebie zagrabił" (wiersz 356). W komentarzu Jerzy Łanowski pisze: "Gniew Achillesa jest właściwym tematem Iliady". Nie tak uczą w szkole o Iliadzie... Podobnie ciężki dylemat przewija się przez stronice Księgi Rodzaju. Abraham miał już 99 lat, a nie miał jeszcze potomka. (Ciężka to sytuacja dla kogoś, kto ma być ojcem Narodu Wybranego). Mówi więc żona do niego: "Oto zamknął Bóg żywot mój, wejdź w moją sługę, może przez nią stanę się matką". I stała się, ale problemów z tym było co niemiara (Gen XVI, 1-16; XXI, 1-21).
Z tych stosunków z brankami rodziły się dzieci i tak na obrzeżu komuny seksualnej wyrastały związki monogamiczne. Od samego początku obarczone były przekleństwem poddaństwa kobiety, gdyż zachodził tu związek właściciela z własnością. Również dzieci z tych związków były "własne". Powstała więc sytuacja, gdy w komunie pierwotnej, zarządzanej przez kobiety, wyłoniła się grupa mężczyzn z poddanymi sobie kobietami i dziećmi i ta grupa zmieniła panujący układ. Kobiety zostały teraz pozbawione dawnego znaczenia, zostały zamienione tylko w siłę roboczą. Decydować o porządkach w grupie zaczęli obecnie mężczyźni. Ta nowa "władza" w niewiarygodny sposób mężczyznom "zawróciła w głowie". Mamy tu pierwszy przypadek nieprawdopodobnej hybris, pychy władzy. Kiedy mężczyźni zorientowali się, jaki jest ich udział w prokreacji, dali szczególny wyraz lekceważeniu kobiet - orzekli, że to oni rodzą! Śmieszne? Może i śmieszne, ale prawdziwe. Po zepchnięciu kobiety do roli narzędzia mężczyzna uznał, że jedynie on jest ważny w kwestii poczęcia, a kobieta to tylko rodzaj inkubatora. Zaczęli więc mężczyźni celebrować rodzenie. Najdosłowniej. Kładli się obok rodzącej i wrzeszczeli, bardziej niż rodząca. A potem oni przyjmowali gratulacje. Ta, która urodziła, nie liczyła się zupełnie. Czy to fantazja Szantera? Nic podobnego. Fakty takie dziś jeszcze (to było pisane w latach siedemdziesiątych - przyp. autora) można obserwować w dorzeczu Amazonki, wśród najprymitywniejszych Indian, u których poród to dla kobiety tylko kilkugodzinne oderwanie się od pracy! Natomiast dla mężczyzn jest to autentyczna okresowa choroba! Leżą wtedy na hamakach i rzeczywiście cierpią! Zwyczaje te, nazywane kuwadą, spotykane były w różnych miejscach i czasach. Powszechnie występowały u Celtów, a pewne formy kuwady do niedawna można było obserwować we wschodnich rejonach dawnej Polski. Dzisiaj, wśród naszych wykształconych inżynierów i magistrów, nie ma już pokładania się do łóżka, tylko ochlaje zwane pępkowymi. Zwyczaj składania kwiatów położnicy bywa przestrzegany znacznie mniej rygorystycznie.
Ciekawą pozostałością kuwady jest formowanie nazwisk w niektórych krajach. W Rosji dziecko nazywane jest "po otczestwie", nie "po matuszkie". Jest i u nas coś z tego. Jeśli nazwisko jest Nowaczyński lub Kowalski, kobieta jest Nowaczyńska, Kowalska. Jeśli jednak nazwisko jest Nowak lub Kowal, żona jest "Nowakowa" i "Kowalowa", a więc ma taką końcówkę, jakby była czyjąś własnością. Można też przypomnieć, że w Ewangelii Mateusza (I, 1-18) przez czterdzieści dwa pokolenia "rodzą" mężczyźni.
W związku z ogólnym kierunkiem tych rozważań, zmierzających do krytycznego przedstawiania funkcji umysłu i świadomości u człowieka, wskazałem ten aberracyjny przykład funkcji intelektu. Bo kuwada to obłąkany wymysł, podobnie jak wiele innych obyczajów. U zwierząt tego typu absurdalne zachowania nie są możliwe, gdyż jeżeli się zdarzają, są one objawami dewiacji i jako takie szybko są eliminowane z możliwości rozrodu.
Kobiety epoki matriarchatu, zdominowane i zamienione w niewolniczą siłę roboczą, nie zdobyły się na żadną akcję w obronie swej dawnej pozycji. Miast się bronić - odchodziły. Skąd o tym Szanter wie? Wnioskuje tak na podstawie zachowanych dziwnych mitów. Oto mit o kraju dzielnych Amazonek, kobiet o jednej piersi, co służyło temu, by im pierś nie przeszkadzała w napinaniu łuku. Sławne z odwagi i dzielności, wyemigrowały za Morze Czarne, gdzie zorganizowały państwo. Inny mit mówi o Dydonie, która przeprawiła się przez Morze Śródziemne i założyła Kartaginę.
Ważną przesłanką może być ta jedna pierś Amazonek. Szanter tego nie mówi, ale ja idąc za jego myślą powiedziałbym, że może chodziło nie o kobiety jednopierśne, ale bezpierśne, typy maskulinistyczne. Widocznie już wtedy kobiety bez biustu przegrywały w konkurencji z kobietami "piersiastymi", bardziej kobiecymi, jak się to dziś mówi. Przypuszczenie takie staje się logiczne, zwłaszcza w związku z dalszymi tezami Szantera, który mówi o kolejnym, ważnym etapie ewolucji.
W pewnym momencie tej historii, dowodzi Szanter, pojawiła się kolosalna innowacja, mianowicie kobieta o cyklu miesięcznym, a także hiperseksualny mężczyzna. Człowiek stał się jedynym gatunkiem, który uprawia seks bez przerwy (spółkowanie mężczyzny nawet z kobietą ciężarną). Fakt ten przyniósł, zdaniem Szantera, same nieszczęścia: skrócenie wieku człowieka, pornografię, zboczenia seksualne, przeludnienie.
Komuna pierwotna była bardzo dobrą formą egzystencji ludzi przede wszystkim dlatego, że zapewniała opiekę dzieciom niezależnie od tego, czy naturalni rodzice byli razem czy nie, a nawet czy żyli, gdyż w tamtych czasach przeżycie nie było łatwe. Powstanie związków monogamicznych i przywiązanie dzieci do swych naturalnych rodziców stworzyło potrzebę zapewnienia ich jak najdłużej trwającego związku, gdyż odchowanie ludzkiego potomstwa, inaczej niż to jest u zwierząt, wymaga okresu kilku- lub kilkunastoletniego. Kobieta karmiąca dziecko piersią jest przez to bardziej z nim związana niż ojciec, który czasem o swoim ojcostwie nic nie wie. W nowej sytuacji związków monogamicznych kobieta zainteresowana była możliwością przywiązania do siebie ojca swych dzieci na czas możliwie jak najdłuższy. Celowi temu sprzyja hiperseksualizm człowieka. Seks służy człowiekowi nie tylko do spłodzenia potomstwa, jak u zwierząt, ale także do cementowania pary, ze względów przedstawionych wyżej. Drugim elementem łączącym jest czynnik więzi (także miłość potomstwa). Jeżeli jednak potomstwo spłodzone zostało tylko dzięki popędowi seksualnemu, a nie towarzyszyła temu więź pozaseksualna, stadło rozpada się mimo nieodchowania dzieci. I znowu powiemy, że, o ile wiadomo, wśród zwierząt to raczej się nie zdarza. Aby podtrzymać więzi małżeńskie tak długo, jak to jest możliwe i obiektywnie pożyteczne, człowiek stworzył trzeci rodzaj różnego rodzaju więzi, czego zwierzęta już uczynić nie byłyby w stanie. Najpierw wspomnieć tu trzeba o wynalazczości kobiety, która prawdopodobnie pierwsza zastosowała różne sposoby podnoszące atrakcyjność seksualną w oczach mężczyzny: przez używanie węgli, ziem kolorowych itp. rzeczy jako "kosmetyków", zanim doczekała się wyrobów Heleny Rubinstein. Wolno również przypuścić, że to w jej rękach skóry przynoszone przez mężczyzn zamieniały się ze zwykłego odzienia w... futra podnoszące wdzięk osobisty. To w tym momencie, gdy został przekroczony próg zachowań czysto instynktowych i zaistniały zachowania wymyślone, zaczęła się kultura. Dalsze, wymyślone przez ludzi, a więc nieinstynktowe, sposoby służące trwałości stadła to ceremonialne śluby, różne obyczaje, wreszcie ustawowy obowiązek alimentacji, nakładany na tych, którzy nie dopełniają obowiązku opieki nad potomstwem.
System patriarchalny uczynił z czasem ze świata mężczyzn i świata kobiet strony, tak że określenie walka płci, używane czasem, ma uzasadnienie. Lista krzywd wyrządzonych w tej walce "stronie żeńskiej" przez "stronę męską" na przestrzeni prehistorii i historii to ogromny temat sam w sobie. Twórcy religijni - ci prawie bez wyjątku - gnębili i poniżali kobietę. Twórcy militarnych ustrojów zabierali jej dzieci i posyłali na śmierć. Twórcy systemów ekonomicznych posługiwali się w pierwszym rzędzie kobietą jako najpotulniejszą siłą roboczą.
W czasach historycznych kobiety nie mogły już uciekać przed mężczyznami jak mityczne Amazonki. Nad Morzem Czarnym, jak i na gruzach zniszczonej Kartaginy panuje islam, najbardziej poniżający kobietę. Miast wyruszać za morze kobiety stworzyły Women's Liberation. Zrozumiały, że w świecie ludzkim tylko walka może dać pożądany wynik. Ta walka "płci słabej", jak nonsensownie mówiono w ostatnich wiekach, z "płcią silną" wnet dowiodła, że oba te pojęcia są pustymi frazesami. To nam, racjonalistom i realistom, Drogi Przyjacielu, przypadło wykazywać, opierając się na genetyce, że błędne są zarówno opinie głoszące, że kobieta jest genialna, jak i że jest głupia. Kilkadziesiąt lat względnego równouprawnienia w świecie zachodnim dowiodło, że są wśród kobiet identycznie jak wśród mężczyzn zarówno kretynki, jak i jednostki niezwykle uzdolnione.
2.2. Dobór
W książce prof. Juliana Godlewskiego Życie płciowe człowieka napotykamy takie zdanie: "Na to, by można było wzajemny stosunek kobiety i mężczyzny uznać za miłość rokującą długotrwałość, trzeba, by partnerzy odpowiadali sobie pod względem:
a) typu fizycznego (urody, budowy ciała);
b) typu osobowości (struktury psychicznej, charakteru, sposobu myślenia, poglądów, sposobu reagowania i zachowania się);
c) sposobu bycia i gustu;
d) zainteresowań;
e) pozycji społeczno-zawodowej, oraz
f) by zadowalali wzajemnie swoje ambicje;
g) by odczuwali wzajemne zrozumienie;
h) by mogli liczyć na wzajemną lojalność i oparcie;
i) by uważali się za dobrze dobranych partnerów seksualnych" (s. 108).
Choć lista to niemała, zwrócę Ci uwagę, że jest ona daleka od kompletności. Jakże ważną sprawą byłoby tu jeszcze, by partnerzy byli tej samej religii, narodowości, byli dobrego zdrowia, mieli podobny stosunek do zarabiania pieniędzy i... wydawania ich, podobny stosunek do dzieci itd., itp.
Zastanówmy się teraz, jakie jest prawdopodobieństwo spotkania się dwojga ludzi, którzy by odpowiadali sobie pod względem tych piętnastu w sumie cech. O stopniu zróżnicowania ludzi świadczyć może fakt niezmiernie rzadkich przypadków spotykania się sobowtórów. Posłużmy się nimi, by zdać sobie sprawę z tego, jaką szansę ma młody człowiek, by znaleźć stosowną dla siebie partnerkę czy partnera. Przyjmijmy, że w ciągu swego życia każdy spotyka raz swego sobowtóra. Mam za sobą pięćdziesiąt lat dorosłego życia i nie spotkałem sobowtóra, ale mówiono mi, że kogoś takiego jak ja widziano. Niech więc będzie, że każdy między 20. a 70. rokiem życia natyka się na kogoś, o kim może powiedzieć: tak, on jest podobny do mnie. Ale będzie tu chodziło tylko o podobieństwo zewnętrzne, bo o dalszym nie można mówić bez bliższej znajomości. Ktoś podobny do mnie zewnętrznie może być dosyć różny wewnętrznie. Jeżeli więc nawet spotkanie kogoś tylko zewnętrznie podobnego jest rzadkie - raz na pięćdziesiąt lat! - to jak szalenie trudne musi się wydać spotkanie kogoś, kto miałby być podobny pod względem piętnastu cech! Należałoby więc powiedzieć, że na to trzeba by piętnastu żywotów po pięćdziesiąt lat, czyli siedmiuset pięćdziesięciu lat! Ale liczmy jeszcze inaczej. Podstawowa sprawa to fakt, że partnera do małżeństwa nie szuka się przez pięćdziesiąt lat, tylko co najwyżej piątą część tego czasu, między dwudziestką a trzydziestką, czyli dziesięć lat. Twoja szansa, która wynosiła jeden przypadek na pięćdziesiąt lat, zmniejsza się przez to do jednej piątej, czyli wynosi tylko 20%.
Teraz trzeba powiedzieć o czymś, o czym profesor Godlewski nie wspomina - o różnym natężeniu cech. Weźmy na przykład stosunek do pieniędzy. Są ludzie, których pieniądze dosłownie parzą, muszą je jak najprędzej wydać, nie pomogą żadne perswazje ani nawet doświadczana bieda. Jeżeli się zdarzy, że w stadle małżeńskim jedno ma maniery utracjusza, a drugie lubi "mieć na kupce" - trudno mówić o zgodzie. A cóż dopiero, jeśli taka rozbieżność wystąpi w temperamentach! Taka alkowa będzie terenem niesamowitych dramatów, skrywanych przed światem.
Przyjmijmy znów, że w kwestii zgodności stopnia natężenia cech będziesz miał średnie szczęście, pół na pół, zatem Twoja szansa znalezienia ideału znowu pomniejszy się o połowę, więc masz już tylko 10% szansy. Ale to jeszcze nie koniec. Człowiek to nie fortepian, który przez pokolenia jest prawie taki sam. Ożenisz się w kwiecie wieku, już nawet pogodzony z tym, że "ideałów nie ma", masz rozsądną wszystkiego ocenę, lecz wnet widzisz, jak Twój kwiat albo więdnie, albo się rozwija, choć nie całkiem tak, jak byś tego oczekiwał. W kilka lat po ślubie możesz żyć z kimś zupełnie innym. O ile teraz zmniejszymy Twoją szansę na bajkowe szczęście we dwoje? No, powiedzmy o dalsze 3%. Twoja szansa wynosi więc 7%! A zatem taki jest rachunek ludzkiego szczęścia. Prof. Godlewski prawdopodobnie w ogóle o tym nie pomyślał, gdy poniosło go pisanie. Nie widzą tego tak również księża, przykazujący wierność dozgonną. Cóż, ludzie dla nich to "owieczki". Któż łamie sobie głowę nad doborem płciowym... baranów?
A teraz taka sprawa: w książce Cybernetyka i charakter prof. Marian Mazur mówi, że wszyscy ludzie mają takie same cechy podstawowe, a różnią się między sobą tylko ich natężeniem. Nie ma powodu, by kwestionować ten pogląd. Oznacza to, że nie tylko należy zsynchronizować te piętnaście cech, ale także uzyskać analogiczność ich natężenia. Cóż z tego, że jedno z obojga partnerów będzie, powiedzmy, pracowite w stopniu średnim, zwyczajnym, co by zupełnie wystarczyło. Jeśli jednak się zdarzy, że drugie będzie obłąkanym pracusiem, nie mającym nigdy czasu na życie i jakiekolwiek przyjemności, też nie będzie zgody w takim stadle.
Ta "psychozabawa", Drogi Przyjacielu, ukazała nam w sposób matematyczny, jak szalenie jesteśmy zróżnicowani, jaki charakter ma ludzka diaspora - można by ją nazwać rachunkiem ludzkiej samotności. Zaiste, kto szuka przyjaciela, podobny jest do "człowieka wołającego na puszczy". Gdyby nie istniały mechanizmy łagodzące ten zwariowany stan rzeczy, życie po prostu nie byłoby możliwe. Natura, skazana na kosmiczną i stale się potęgującą różnorodność będącą konsekwencją tego, że w pewnym momencie wkroczyła na drogę krzyżowego, płciowego rozmnażania, stworzyła także mechanizmy przeciwdziałające chaosowi zróżnicowania. Największe znaczenie ma to dla człowieka, który jest "politikon zoon", istotą społeczną. Dla goryli, niedźwiedzi nie ma to znaczenia. Żyją w pojedynkę, jako samotnicy, "odyńce", zdolni indywidualnie zdobywać pożywienie i zapewnić sobie bezpieczeństwo (z wyjątkiem zagrożenia ze strony człowieka, ale przed nim żadne zwierzę nie jest bezpieczne). Człowiek wszystko, co dla niego ważne, zdobywa we współdziałaniu z innymi. Co w końcu umożliwia mu tę współpracę, przy tak potężnym zróżnicowaniu? Ułatwiają to trzy mechanizmy: 1) instynkt więzi, 2) selekcja stabilizująca, 3) racjonalność, a także, o czym najpierw słówko, niechęć do sobowtórów.
Posłużyłem się tą "psychozabawą", by ukazać stopień trudności w znalezieniu idealnego własnego odpowiednika, ale tu od razu chcę zaznaczyć, że znalezienie sobowtóra bynajmniej nie jest satysfakcjonujące! Jak tego dowodzą bardzo ciekawe badania pani Jarymowicz oraz odczucia ludzi, natykających się czasem na osobników bardzo do siebie podobnych, sobowtóry odpychają się jak dwa tożsame bieguny magnetyczne. To interesujący fakt. Trzeba by go tłumaczyć dwojako. Po pierwsze tym, że spotkania sobowtórów z reguły dostarczają pretekstu do złośliwości dla otoczenia i to może być powodem niepodtrzymywania kontaktów przez ludzi uderzająco do siebie podobnych (co innego bliźniacy). Może w tym być również pewna głębsza tendencja filogenetyczna: przecież skrzyżowanie się sobowtórów (które by różniły się tylko płcią) pozbawiałoby sensu mechanizm krzyżowania; miast wzbogacenia następowałaby tylko swoista duplikacja.
Instynkt więzi więc nakierowuje tylko na osobniki podobne, wykazując przy tym jakby swoisty "rozsądek": kiedy brak ideału, akceptuje on najlepsze możliwości z tych, jakie są dostępne. W końcu dzięki temu ludzie (i zwierzęta) jakoś się kojarzą. A o tych, którym się udało zrealizować dobór bliski ideału, mówimy, że to wyjątkowi szczęściarze. Ale tu także ważna uwaga. Dobranie się dwojga ludzi podobnych jest rzeczą cudowną, ale tylko wtedy, gdy są to, obopólnie, ludzie wartościowi. Jeżeli łączy się dwoje łajdaków - nierobów, cherlaków, zabijaków - wiemy, co się wtedy dzieje.
Selekcja stabilizująca to proces, w rezultacie którego powstają populacje zwierząt i ludzi złożone z osobników zasadniczo podobnych w typie. Ma to miejsce tam, gdzie przez długi czas nie było krzyżowania z osobnikami z innych populacji. To podobieństwo czy wyrównanie typów wynika stąd, że utrzymują się przy życiu w określonych warunkach jednostki, jak to się mówi w języku ewolucjonistów, najlepiej przystosowane. Tak więc na przykład w rejonach górzystych większą szansę przeżycia, to znaczy zostawienia potomstwa, mają ludzie szczupli, zwinni, niż ludzie ze skłonnością do tycia. I tacy właśnie ludzie - a także zwierzęta! - zamieszkują góry. W populacjach stale osiadłych, nie migrujących, a więc nie krzyżujących się, instynkt więzi w swoisty sposób działa w kierunku ujednolicenia grupy. W takich społecznościach, zwłaszcza jeśli są niezbyt liczne, gdy się pojawi jakiś odmieniec, na przykład mówiący rymami, jest outsiderem o zmniejszonej szansie zostawienia potomstwa. W dużych skupiskach istnieje już możliwość, że pojawi się dwoje "mówiących do wiersza". Skumają się i... Jednakże w małych grupach naturalnych wszystko, co trochę odrębne, jest odrzucane, a normą staje się to, co jest w większości. Dlatego to, Drogi Przyjacielu, kazałem Ci jechać szukać żony do kraju Twoich rodziców, jeżeli jest tak, że mieszkasz gdzie indziej, niż leży ojczyzna przodków. We współczesnym świecie to sytuacje bardzo częste.
Pozwól, że przy okazji wspomnę również w ramach tego "kursu genetyki dla niezaawansowanych" o tak zwanej selekcji różnicującej. Zapoznanie się z tą elementarną wiedzą, nie należącą, niestety, do kanonu wykształcenia humanistycznego, pozwoli nam lepiej rozumieć wiele późniejszych problemów. Otóż selekcja różnicująca to z kolei proces, w wyniku którego odpowiednie rejony świata są zasiedlone przez rasy i typy (ludzi i zwierząt) najlepiej do danych warunków przystosowane: czarni, o oczach czarnych - w pasie słońca - blondyni, o oczach niebieskich - w rejonach o niższych temperaturach i słabszym nasłonecznieniu.
Jest faktem wysoce interesującym, że niektóre narody, uchodzące za utalentowane, stworzyły prawa i obyczaje będące w istocie jakby legalizacją zasad selekcji stabilizującej. Chodzi o prawa i obyczaje zakazujące małżeństw z obcymi lub niechętne im. Świadomość własnej wartości, jaką mają Anglicy, Żydzi, Ormianie, "nordycy", jeśli idzie o świadomość walorów estetycznych typu nordyckiego ("piękno córek naszego narodu często wprowadzało je do rodzin panujących") - jest niewątpliwie cenna. Jest jakby zapobiegliwością, by uchronić posiadany skarb. Gorzej, gdy staje się megalomanią, przeradzającą się w pogardę dla innych i rasizm.
Mówiąc o instynkcie więzi, który znajduje swoje spełnienie w akcie seksualnym, nie sposób nie wspomnieć o prostytucji, a także o proponowanych tu i ówdzie komunach seksualnych. Odpowiedź musi być dwojaka. 1) Część kobiet uprawiających nierząd w różnych miejscach i czasach robiła to z konieczności. Łamią nad tym ręce społecznicy kierowani humanitaryzmem i księża w trosce o dusze prostytutek. Jeśli normalna kobieta zmuszona jest do prostytucji warunkami ekonomicznymi czy innymi, stanowi to fakt "wołający o pomstę do nieba". Z punktu widzenia instynktu więzi chodzi tu o gwałt na naturze, z tym że ten gwałt zadaje sobie kobieta sama tylekroć, ilekroć oddaje się antypatycznemu mężczyźnie. Jest to sytuacja będąca w sprzeczności z wszelkimi prawami człowieka i hańba społeczeństwu, które nie potrafi takim sytuacjom zapobiec lub, co gorsza, toleruje je (Tajlandia).
Jednakże istnieje też sytuacja całkowicie odmienna. Gdy w liście 10.0. omawiać będziemy problem psychopatii, stanie się to bardziej zrozumiałe. Wiele kobiet uprawiających prostytucję jako zawód (sexworker), uważających, że to "zawód jak każdy inny", to po prostu psychopatki. Psychopatami byli też młodzi ludzie wprowadzający komuny seksualne w obłąkanym ruchu hipisowskim. Psychopaci płci obojga to ludzie, u których zaburzeniu uległo wiele instynktów. Pokażemy to w liście dziesiątym.
3.0. Osobowość jak rozgwiazda
Drogi Przyjacielu!
Zajmujemy się tu zachowaniami ludzkimi. Niemało na świecie jest takich, którzy zachowania ludzkie widzą jako rezultat "wychowania", "kultury". Patrzą oni na ludzi jak na zwierzęta cyrkowe, zapominając, że to, co one pokazały na arenie, okazuje się maleńkim procentem całokształtu ich umiejętności. To zresztą, co czynią bez nauki - zachowania prokreacyjne i służące zdobyciu pokarmu - jest o wiele trudniejsze.
Uczenie się jest jednym z życiowych zadań wielu zwierząt, ale umiejętności zdobywane tą drogą są znikomym procentem tego, co organizm umie bez nauki, dzięki instynktom.
Człowiek musi się uczyć nieporównanie więcej niż zwierzęta uczące się, ale procent tego, co człowiek umie dzięki nauce, w stosunku do tego, co umie bez nauki, też jest niewielki. W miarę rozwoju badań nad zachowaniami zwierząt i ludzi w planie behawioru instynktowego wiele tradycyjnych poglądów rodem z... religii będzie musiało ulec rewizji. Przede wszystkim głębokie zróżnicowanie ludzi nie wynika z nauczania. Ponieważ nauczanie w wieku do lat 14 wygląda jednakowo, a ludzie są po nim nadal bardzo zróżnicowani, dowodzi to, że nie tylko zróżnicowanie nie jest wynikiem nauczania, ale że nauczanie, z założenia niwelujące, nie osiągnęło tego celu.
Fakt, że ludzie różnią się tak ogromnie, wynika z bogactwa cech człowieka i krzyżowania się ich w procesie rozrodczym. Różnorakie teorie osobowości prezentują model "człowieka w ogóle", sprowadzający się do opisu tego, co powszechne. Podejście takie nie ma szansy ukazania człowieka w sposób oddający jego specyfikę, jego wielkie zróżnicowanie, co czyni go niepodobnym w tym względzie do żadnego gatunku wolno żyjącego i co określa jego historię.
Gdy obserwujemy ludzi, z którymi wypadło żyć, uderza nas odmienność ich wyglądu, pasji, reagowania, zdrowia itd. Przyjrzawszy się bliżej - ale do tego trzeba mieć trochę psychologicznych zdolności - stwierdzić możemy, że prawie wszyscy, a zawsze ludzie pod jakimś względem wybitni, mają cechę czy nawet kilka cech dominujących, które rzutują na całą ich osobowość. Są to takie cechy, jak energia lub ślamazarność, wesołość lub stały nastrój minorowy, pazerność na dobra materialne, chęć wyróżniania się wszędzie, autorytarność nie znosząca sprzeciwu, obłuda, serdeczność, al- truizm lub egoizm. Ma się rozumieć, że nie są to cechy nabyte. Cecha czy cechy dominujące to te, które rzutują na pozostałe. W szkole często spotykamy się z uczniami, którzy są bardzo zdolni, ale wyniki mają słabe. Zdolne lenie.
Trochę lenistwa ma każdy w sobie, ale czy się jest postrzeganym jako leń, czy też przeciwnie - jako ktoś ambitny i aktywny, zależy od tego właśnie, która cecha przeważa. Jeżeli ktoś posiada jakąś cechę w stopniu karykaturalnym, nazywamy go dziwakiem. Tych, którzy dzięki wybitnym cechom tworzą rzeczy wielkie i wartościowe, nazywamy geniuszami.
Skąd się biorą różne cechy u ludzi? Po prostu - są dziełem ewolucji, stricte dziełem mutacji i krzyżowania. Rozmnażanie płciowe dokonuje procesu wzmacniania cech wtedy, gdy te same cechy znajdą się w liniach rodzicielskich obojga rodziców. Jeśli w potomku spotykają się przeciwstawne cechy, na przykład pracowitość z jednej strony i ospałość z drugiej, wynik może być wypośrodkowany.
Marian Mazur powiada, że każdy człowiek posiada wszystkie parametry charakteru, a ludzie różnią się tylko ich natężeniem. Stwierdzenie takie pozwala stworzyć pojęcie człowieka o najmniejszej aktywności, coś jakby człowieka "podstawowego", w którym wszystkie cechy mają natężenie minimalne. Tacy ludzie istnieją. Są oni nawet zbiorowym bohaterem rewolucji naszego stulecia. Mówi się i pisze o nich: "prosty człowiek", "szary człowiek", czasem "robol". W dawnych czasach mówiło się przez uchylone drzwiczki karocy: "Dobry człowieku", dokąd prowadzi ta droga?
Czyżby to miało oznaczać, że dzisiejsi "prości ludzie" to potomkowie dawnych "dobrych ludzi"? Nic podobnego! "Dobry człowiek" z przeszłości to istota przywiązana do ziemi lub do cechu, nie mogąca robić tego, co chce, nie mogąca nawet dyktować ceny za swoje wyroby; los człowieka średniowiecza określało pochodzenie, a nie zdolności czy energia. Kto dzisiaj jest "prostym człowiekiem", to na ogół tylko z powodu swej energii i zdolności.
Ludzie różnią się wyglądem zewnętrznym, zwłaszcza ludzie innych ras, ale prawdziwe zróżnicowanie to ogromne różnice w konstrukcji psychicznej. Te wszakże dostrzegamy w zasadzie tylko w działaniu, stąd o wiele większa trudność w ich prawidłowej ocenie. Zwłaszcza że na temat psychiki człowieka czy jego "duszy" istnieje wiele teorii, które nie starały się wychodzić od faktów, tylko od przyjętych założeń. Materia problemu sprawia, że trudno tu oczekiwać zbytniej precyzji, ale ważne jest, by nie tworzyć pomysłów mających minimalny związek z biologiczną rzeczywistością człowieka, bo człowiek to przede wszystkim gatunek przyrodniczy podlegający podstawowym prawom przyrody.
Zajmując się tutaj zagadnieniem różnic osobowości, potrzebowałem jakiegoś bardziej przemawiającego do wyobraźni modelu. Osobowość to coś jak linie papilarne - wiadomo, one indywidualizują każdego z nas. Myśląc tak o tym i uwzględniając tradycyjne zapatrywania ludzi - w nich jest dużo mądrości dobrych obserwatorów - przyszedł mi do głowy pomysł, jak by można graficznie przedstawić MODEL osobowości dla ułatwienia dyskusji na ten temat.
Wszyscy ludzie mają zasadniczo te same cechy. Różnice w konfiguracji tych cech to różnice między ludźmi. Wszyscy spotykamy ludzi, u których w pewien sposób wybija się jakaś cecha i ta cecha nie tylko ich charakteryzuje, ale często przesądza o ich zawodzie lub stylu życia.
Takie "grzebanie się" w materii psychologii człowieka wielu dyktatorów, reportażystów "rejestrujących tylko fakty" uznaje za niegodną mężczyzny stratę czasu. Historia jednak dowodzi, że prawdziwie wielcy ludzie byli zawsze znawcami innych i swoje sukcesy zawdzięczali temu, że wiedzieli, co komu zlecić i z kim być w szczerych stosunkach.
"Grzebiąc" tak, napotykamy pewien temat trudniejszy, zagadnienie motywów postępowania. Sprawa ważna. Przyprowadzają do sądu dwóch zabójców i sąd jednego zwalnia, a drugiego wsadza. Przyczyna? Różne motywy. Kto zabił w obronie własnej, nie jest mordercą. Grzebanie więc w motywach to zadanie ważne i niełatwe.
Widzimy kogoś, kto z poświęceniem rodziny oddaje się jakiejś pożytecznej pracy społecznej lub politycznej. Rozeznanie się w motywach takiego postępowania to rzecz najwyższej wagi. Dwa przykłady.
Wałęsa doszedł do sławy i prezydentury walcząc z władzą komunistyczną. Przez wszystkich postrzegany był wtedy jak święty Jerzy walczący ze smokiem, czyli walczący dla dobra innych. Okazało się jednak, że to nie dobro innych go inspirowało, lecz potrzeba walki i rozgłosu, gdyż później walczył ze wszystkimi sejmami, rządami i przyjaciółmi. Poza walką Wałęsa jest nieciekawym człowiekiem. W historii aż się roi od takich postaci.
Schindler. Wszyscy omawiający Schindlera prześlepiają zasadniczą kwestię techniczną: jak on to robił? Przecież rzecz sprowadzała się jakby do targu niewolników. Schindler właściwie kupował Żydów u przekupnych esesmanów. Jak wiemy, nie kupował tanio. Nietrudno kupować cokolwiek, gdy ma się za co. Schindler jest zdumiewający nie tylko jako heroiczny obrońca skazanych na śmierć, ale także jako genialny biznesmen stanu wojny. Płacił słono złotem i brylantami. Pewnie część tego dostał od Żydów, choć dziwne, że nie mówi się o tym. Ale nie mógł dostać tyle. W zdobywaniu tych środków i w machinacjach z władzami wykazywał niezwykły talent. A po wojnie, w Niemczech "cudu gospodarczego", gdy pieniądze same właziły do rąk, Schindler, przedsiębiorca z doświadczeniem, był jak przekłuty balon. Kiedy działał w warunkach najwyższego stresu, dokonywał cudów pomysłowości. Gdy zaczął działać jako przedsiębiorca po wojnie, w dobrych warunkach, co chwilę plajtował. Jego siłą napędową była potrzeba wyjątkowości, potrzeba poczucia, że ktoś mu coś zawdzięcza. Zwyczajne zarabianie na chleb nie wystarczało, aby go mobilizować.
Już samo określenie, co w kim drzemie, bywa sprawą niezmiernie trudną, ale trudniejszą rozeznanie, jakie motywy sterują człowiekiem. Paleta cech człowieka jest przeogromna. Lista motywów o wiele mniejsza. Cechy osobowościowe każdego człowieka można przedstawić graficznie w następujący sposób.
Drogi Przyjacielu! Weź flamaster i narysuj małe kółko lub tylko punkt. Ten punkt to będziesz Ty. Teraz, wzorem różnych moralistów, pomyśl, co jest Twoją "wadą główną" czy cechą główną. A potem - co jest Twoją główną zaletą.
Weź linijkę i od kółka, które narysowałeś, pociągnij kreskę styczną do kółka, długą na przykład na 6 cm. Na końcu kreski napisz nazwę tej cechy. Teraz rysuj w ten sposób wszystkie swoje istotne cechy, dając nazwę na końcu każdego takiego promienia. Pozostaje ważna sprawa: jak długie mają być te "promienie"? Otóż jeżeli narysowałeś swoją cechą główną promieniami długości 6 czy 7 cm, to pozostałe rysuj proporcjonalnie do tego, według swego uznania. Bierz pod uwagę na przykład takie cechy:
pracowitość
pomysłowość (kreatywność)
wytrwałość
energia
odwaga
talenty artystyczne
pasja dorabiania się
rozwaga lub
pochopne podejmowanie decyzji
potrzeba uznania otoczenia i niezmierzona ilość innych podobnych cech.
Najpraktyczniej robić to dla siebie i dla kogoś, kogo dobrze znasz. Oceniasz na przykład pracowitość i powiadasz: jeśli sobie dam 4 cm, to jemu najwyżej 2,5. Przecież on jest leń. I tak postępujesz do końca. Potem obwiedziesz ten rysunek obwódką i spostrzeżesz, że narysowałeś rozgwiazdę! Dwie rozgwiazdy. Jedną dla siebie, drugą dla przyjaciela czy znajomego. Możesz ewentualnie oznakować te promienie znakami plus i minus - ma się rozumieć znakiem dodatnim określisz cechy, które u siebie cenisz, a ujemnym te, które uważasz za wady. Zobaczysz teraz własną osobowość narysowaną na papierze. To naprawdę coś więcej niż tylko wyobrażenie. Przyjrzysz się teraz również tej drugiej rozgwieździe. Niewątpliwie zwróci Twoją uwagę różnica, jaka będzie między tymi rysunkami, zwłaszcza gdy drugą portretowaną osobą byłby ktoś, Twoim zdaniem, poważnie różniący się od Ciebie.
I teraz pomyśl: według tego, co napisałem wcześniej, sukces współżycia z kimś zależy od podobieństwa. Jak trudno znaleźć dwie rozgwiazdy, które położone jedna na drugiej, pasowałyby do siebie.
Takie graficzne przedstawienie osobowości nie ma funkcji mapy cech, lecz pełni rolę MODELU, pozwalającego rozumieć strukturę osobowości. Dlatego też nie jest bardzo ważne, że te oceny, subiektywne ze swej natury, mogą być błędne. Wymuszają one jednak materialistyczne, przyrodnicze rozumienie problemu osobowości zamiast mówienia o "duszy", "duchu", "psyche" itd.
Pod swoim rysunkiem możesz napisać: "Faktyczne motywy mojego postępowania". To samo napisz pod rozgwiazdą tej drugiej osoby. Na pewno zobaczysz różnice. Przy takim podejściu do problemu może się to wydać interesujące i zaskakujące.
4.0. "Prosty człowiek"
4.1. Od Platona do Kapuścińskiego
Platon, arystokrata ateński, miał nieszczęście wsławić się wypowiedzią o "banauzach" - tak wtedy nazywano pogardliwie ludzi pracy fizycznej, którymi byli przeważnie niewolnicy. Platon powiedział, że banausoi nie są zdolni do żadnych uczuć wyższych.
Banausos to tyle, co dzisiaj "robol". Takie było wtedy myślenie i wstydzić się go muszą najwięksi, łącznie z Arystotelesem; tylko Lukrecjusz - materialista! - znalazł ciepłe słowo dla pracujących wówczas w kopalniach. Nawiasem mówiąc, zdumiewające jest, że Jezus, który podobno był w Indiach przez owe brakujące w Ewangeliach 18 lat i występował tam przeciwko systemowi kastowemu, gdy wrócił do swej ojczyzny, słowa nie powiedział przeciw niewolnictwu.
Rzadko pamiętamy o tym, jak straszliwe było położenie niewolników. Wyobrażenie o tym może dać choćby przysłowie, jakie wtedy istniało, które mówiło, że "niewolnik nigdy nie odpoczywa". Enuncjacje Marksa o losie pierwszych robotników przemysłowych, w tym nieletnich dzieci, wstrząsnęły ówczesną Europą. Trudno oczekiwać od istot ludzkich skazanych na permanentny głód i pracę we wszystkich godzinach doby poza krótkim snem, by miały jeszcze dość energii na zajmowanie się jakimiś podniosłymi myślami. Przyszedł wszakże czas jakby ekspiacji ludzi o delikatnych dłoniach. Gromki głos Marksa przyczynił się do tego walnie, co mu na plus zalicza nawet Popper, poruszyli też sumienia wielcy dziewiętnastowieczni pisarze, rosyjscy, francuscy i inni. W myśleniu warstw oświeconych Rosji i Europy Zachodniej nastała "moda" na lewicowość (jest ona tematem ostatniej, wielotomowej epopei Sołżenicyna). W rezultacie po zwycięstwie komunizmu doszło do ubóstwienia prostego człowieka, z czego wynikły nieszczęścia, jakie są nieuniknione, gdy się ubóstwi kogokolwiek.
Mamy tu stale do czynienia z zabiegiem myślowym polegającym na łączeniu poziomu umysłowego człowieka i jego zainteresowań z przynależnością do określonej grupy społecznej. Tak się składa, że ten tekst akurat piszę na kierownicy mojej ciężarówki, stojąc w długiej kolejce przed placem targowym. W torbie z herbatą mam Poppera. Nikt przede mną ani za mną nie czyta nawet gazety. Więc jak to z tymi poglądami i środowiskiem? Mój dziad, który był galicyjskim chłopem na dwóch hektarach ziemi, nie miał ani jednej klasy, a prenumerował gazetę! Z nich uczyłem się pierwszych liter.
Łączenie poglądów z przynależnością do środowiska społecznego to już przeszłość i archaizm. W nowoczesnych wolnych społeczeństwach powstają środowiska naukowców, artystów, robotników, urzędników, które zaistniały na zasadzie skupiania się ludzi o podobnych cechach osobistych - wykształceniu, talentach, zamiłowaniach. Są to fakty niesporne, a jednak rozumowanie, że istotne znaczenie mają podstawowe, wrodzone cechy człowieka i one decydują o pozycji, przyjmowane jest z oporami, bo stoi na przeszkodzie funkcjonowaniu mitu, według którego wszystko zależy od chęci, czyli kształcenia się. Ten mit daje pracę i prestiż milionom ludzi. Mimo powszechnego kształcenia społeczeństwo w lwiej części składa się z nieprawdopodobnych nieuków. Oto tekst "strzepnięty z pióra" jednego z wielkich obieżyświatów, człowieka, który dużo widział i dużo przemyślał. Ryszard Kapuściński w swoim Lapidarium (s. 107) napisał tak: "Umysł człowieka kultury masowej to jest inny umysł. Różnica między takim umysłem a umysłem intelektualisty nie jest różnicą stopnia, ale różnicą gatunku. Są to mózgi zadrukowane różnymi kodami. Nie można wprowadzać tu rozróżnienia wyższy-niższy, chodzi bowiem o inność, o odmienność struktur mentalnych. Cechy umysłu człowieka kultury masowej: a) brak ciekawości świata, nie chce wiedzieć, b) obojętność, pasywność, myślowa drzemka, c) jeżeli jakieś myślenie, to powolne, bez tempa, bez polotu, d) ślepa wiara w stereotypy, mity, brednie; niechęć, aby je rewidować, odrzucać, e) nieufność".
Nieobce to było również Szekspirowi, który w Burzy umieszcza taki dialog:
"Antonio: Jeśli mnie bacznie słuchasz, to ta baczność potraja twą uwagę.
Sebastian: Cóż, ja jestem stojąca woda.
Antonio: Ja cię nauczę płynąć.
Sebastian: To naucz, bo z dziedzicznej ospałości w wiecznym odpływie jestem" (Burza, akt II, scena 1).
Szekspir, nielichy znawca ludzi, użył tu kapitalnego zwrotu - stojąca woda, i jeszcze uściślenia: "z dziedzicznej ospałości". Mam w ręku serwetkę sprzed wielu lat, na której zanotowałem te właśnie słowa - stojąca woda - na określenie pewnego wyblakłego, jakby śpiącego blondyna, którego spotkałem w knajpie przy obiedzie. Widać Szekspir chodził do podobnych knajp...
Jeżeli w społeczeństwach oświeconych, w których od dawna nie ma analfabetów, część ludzi zachowuje się tak, jakby byli analfabetami, nie może to wynikać z wpływu czynników zewnętrznych, bo po pierwsze, w skali społecznej mamy obecnie problem raczej nadmiaru wolnego czasu, niż odwrotnie, po drugie - występuje niewątpliwie wielka łatwość w dostępie do dóbr kultury - książek, gazet, programów edukacyjnyc w telewizji, czego nie było dawniej. "Brak ciekawości świata", "obojętność, pasywność, myślowa drzemka" - notuje Kapuściński, którego ktoś musiał rozsierdzić niesamowicie. Drugim człowiekiem, który ze zdumieniem zaczął oglądać mit egalitarny - dzieło arystokratów i różnych po prostu dobrych ludzi - jest Sławomir Mrożek. Gdy mieszkając w kraju Chicanos (w Meksyku) spostrzegł, że nie może się rozstawać z bronią, by czuć się bezpiecznie, wyznał: "Z punktu widzenia lewicowego kołtuna jestem faszystowskim bluźniercą, bo twierdzę wbrew Ápoprawnościw, że ludzie nie są równi. Inteligenckie przypisywanie debilom moralnym czy umysłowym naszych dylematów, których nie zaznają, jest tak absurdalne, jak nadzieja, że zawodowy morderca stanie się takim samym człowiekiem jak pan albo ja, że skruszeje w więzieniu albo że ktoś go przekona do uczciwego życia - wystarczy tylko wyciągnąć ku niemu naszą pomocną rękę. Jak ktoś ma ochotę, to proszę, niech sobie swoją rękę wyciąga. Mnie życie nauczyło, że szkoda mojej ręki. Bo ludzie nie są równi - ani intelektualnie, ani moralnie, ani pod względem przydatności samym sobie, ani pod względem przystosowania do życia społecznego". (Z wywiadu, jakiego udzielił Sławomir Mrożek Jackowi Żakowskiemu w czerwcu 1996 r.). Ale to, co Kapuściński i Mrożek wypowiadają niejako prywatnie, inni głoszą autorytatywnie, językiem nauki, dysponując tysiącami ankiet i wywiadów. W badaniach takich, czynionych w wielu krajach, jawi się obraz społeczeństwa, w który trudno wprost uwierzyć. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że mieszkający za ścianą kupiec, tramwajarz, robotnik to człowiek jaskiniowy, nie wiedzący literalnie nic o świecie dalszym niż sięga jego wzrok. Niektórzy Cyganie umieszczeni kiedyś na siłę w blokach, dzięki temu, że mieli światło elektryczne, żyli w sposób mniej zorganizowany niż zwierzęta, które z konieczności dzielą przynajmniej dobę na dzień i noc. Cyganie nie. Pili, hałasowali i spali nie rozróżniając dnia od nocy. Sąsiedzi musieli ten elementarny wymóg egzekwować siłą (przerywać im spanie w dzień). Załatwiali się po kątach, jak w lesie za krzakiem. Drzewo na opał pozyskiwali z parkietu, czyli z pobliża, jak w lesie. Niewiele lepiej jest w niektórych knajackich rodzinach. A wszystko są to już ludzie umiejący co najmniej czytać. I tu dotykamy sedna sprawy. Dla jednych umiejętność czytania jest jak klucz do sezamu, dla innych stratą kilku lat w szkole. "Brak ciekawości świata, myślowa drzemka"...
Opisane fakty stawiają pryncypialne pytania: 1) O sens szkoły i wychowania. Czy uzasadnione są wydatki na szkołę, jeśli ludzie, którzy ją kończą, mogą się zachowywać jak troglodyci? 2) O sens i rzeczywistą naturę demokracji. Czy można mówić, że demokracja jest ustrojem przedstawicielskim, jeśli poważny procent nie głosuje, a znaczna część nic z demokracji nie rozumie?
Nie ulega wątpliwości, że to nie kwestia wychowania ani szkoły, ani przynależności do grupy społecznej, przynajmniej w istotnym sensie. Tu najlepiej widać, jak zawodzi koncepcja "człowieka w ogóle". Rzecz w zróżnicowaniu ludzi. Powiedzenie, że różnica między najmniej zdolnym człowiekiem a geniuszem jest taka, jak między człowiekiem a małpą, być może nie wygląda aż tak przesadnie, jak by się wydawało. Istotą zjawiska "myślowej drzemki", jak pisze Kapuściński, jest minimalna aktywność, ów "brak ciekawości świata". Fenomen ten byłby zrozumiały na gruncie psychologii cybernetycznej M. Mazura, który operuje pojęciem dynamizmu jako skalą aktywności. "Prosty człowiek" to jakby "człowiek zerowy", osobnik mający "wszystkie parametry charakteru" (M. Mazur), ale w stopniu minimalnym. Nawiązując do zaproponowanego modelu osobowości (3.0.) powiedzieć by można, że osobowość takiego człowieka nie jest rozgwiazdą, ale równoramienną gwiazdą. Ludzie ci, oczywiście, nie wzbudzają niczyjego entuzjazmu, ale by uchronić się przed zarzutem jakiegoś nowego rasizmu, przypomnę, że często im... zazdrościmy. Notatka sprzed kilkudziesięciu lat przypomniała mi dwóch ludzi, którzy wtedy, w pierwszych latach po wojnie, budzili moje najwyższe zaciekawienie - fryzjer, u którego się strzygłem, i jego uczeń. Starszy pan był to wiecznie uśmiechnięty, rozanielony jegomość, który sprawiał wrażenie, jakby nie należał do realnego świata. A były to lata, kiedy "smutni panowie" cichutko, jak prątki gruźlicy, podgryzali wszelkie zadowolenie z tego, że się szczęśliwie przeżyło wojnę. Były to lata, kiedy wystarczyło krzywo spojrzeć na uśmiechniętą twarz generalissimusa, by zostać na długo pozbawionym uśmiechu. Wszystko to było poza świadomością mojego matre de coiffure. Mistrz mógł mówić o szczęściu - miał ucznia, który był tak do niego podobny, jakby stanowił jego pomniejszoną kopię. Byli obydwaj jak duży ludzik i mały. Kiedy ja myślałem, jak zdobyć dla siebie choć połowę świata, mały ludzik, którego pewnie "tatuś przyprowadzili do terminu", pewnego razu zwierzył mi się ze swych najgłębszych marzeń: żeby on kiedyś umiał tak strzyc, jak jego szef! A powiedział to tak, że gdyby niebo było z kamienia, poruszyłoby się. Pomyślałem wtedy: Święta prostoto!... Nawiedzaj czasem także rozżarzone do białości głowy premierów, geniuszów, dyrektorów, biznesmenów... Przynajmniej wtedy, kiedy je złożą na oparciu fryzjerskiego fotela.
Spotkałem też kiedyś, jako młody dziennikarz, sekretarza partii w małej miejscowości zapomnianej przez Boga i ludzi. Był tak stremowany w czasie rozmowy, że nie mógł słowa wydusić. On mógł śpiewać z przekonaniem "wyklęty powstań ludu ziemi..."
Większość ludzi zaspokaja naturalną potrzebę prestiżu starając się równać do lepszych, do tych, którym zazdrości. Prosty człowiek odwrotnie: będzie nienawidził i zwalczał kapitalistów, kułaków, Żydów, bogatszych sąsiadów. Człowiek rozumny, chcąc zyskać majątek lub znaczenie, będzie się wysilał, działał, a nawet "wypruwał żyły". Prosty człowiek w tym celu - modli się.
Prości ludzie, ludzie zerowi. Jest ich pełno wokół nas. Okupują pewne zawody, a nawet pewne dzielnice. Dają znać o sobie w określonych sytuacjach społecznych. Komunizm, opierający się na nich, rozbuchał ich przekonanie o tym, co im "się należy", ale właśnie dlatego, że nie był w stanie dać, co "się należy", upadł.
Życie owych "prostych ludzi" to często pobojowisko niewiarygodnych dramatów i rozpaczy. Wskutek naiwności, niechęci do rzetelnej wiedzy, niehamowania namiętności w rozpaczy ani w gniewie, "frajerstwa", czyli bezkrytycznego zaufania wobec oszustów, ich życie jest często piekłem. Nie zapominajmy o alkoholu, pocieszycielu tych, co nie mają daru naturalnej wesołości i właśnie wspomnianej ciekawości świata.
Światopogląd prostym ludziom daje religia (lub sekta). Wszyscy prości ludzie są wierzący w tym sensie, że nawet w fakty obiektywne oni wierzą, a nie przyjmują ich na zasadzie rozumienia. Zrozumienie to wysiłek, wiara to leniwe przytaknięcie. Religia daje prostym ludziom, dzięki cyklicznym świętom, obrzędom i obyczajom, platformę więzi z innymi i odrobinę skoordynowania. W tym sensie religia niewątpliwie uspołecznia i podnosi ludzi.
Jedna rzecz jest istotna i ważna dla prostych ludzi - swoja robota. Pilnować swojej roboty, dobrze wykonywać swoją robotę, niech każdy pilnuje swojej roboty, swoja robota, swoja robota, swoja... (zajęcie nie wymagające myślenia). Babuszka w Gułagu, zaszeptana w swojej modlitwie, szpicluje i donosi do NKWD. Zapytana przez W. Bukowskiego, dlaczego to robi, odpowiada: Takaja rabota. "Swoja robota". Komunizm to było organizowanie "swojej roboty". Dlatego nie miał on szansy wygrać z kapitalizmem.
Interesujące, że "człowiek zerowy" nie został dotąd dostrzeżony przez literaturę. A jakże to interesujący bohater w swej nijakości! Ale by go pokazać, trzeba odpowiedniej techniki pisarskiej. Można go ukazać tylko przez kontrast, w konfrontacji z ludźmi aktywnymi, pełnymi inicjatywy. Jako tło, jako społeczna magma, składaliby się na bardziej realistyczny pogląd na temat "człowieka w ogóle". W sztuce Homin zastosowałem technikę kontrastowego prezentowania bohaterów, ale nie ma tam "człowieka zerowego". Kiedy pisałem tę sztukę, nie miałem jeszcze jasnego obrazu tej koncepcji.
Drogi Przyjacielu! Porzuciliśmy sposób mówienia o ludzkich sprawach za pomocą ogólników ("powszechników"), bo przez wieki sposób ten nagromadził górę fałszów. By powiedzieć trochę prawdy o człowieku, trzeba widzieć go w jego ogromnym zróżnicowaniu. Przedstawię więc teraz, metodą kontrastu, jakby biegun przeciwny - typ człowieka najbardziej obdarzonego przez naturę. Od razu chcę Cię przestrzec: nie chodzi o geniuszy. Geniusz to przypadek szczególny i często kłopotliwy.
Przeciwieństwem prostego człowieka jest człowiek rozumny. Kto to jest człowiek rozumny? Człowiek rozumny to taki, co ma naturalną potrzebę rozumienia sytuacji, w jakiej się znajduje, i umiejscowienia siebie w kontekście tej struktury. Sama ciekawość kontekstu, w którym się działa, nie przesądza, oczywiście, o trafności oceny, ale sprawia, że nie przyjmuje się do wiadomości niczego bez krytycznej oceny. Człowiek rozumny ma naturalną ciekawość świata. To sprawia, że i bagaż jego wiedzy, w zależności od poziomu i stanowiska, jest duży i składa się z wiedzy pewnej, nie z mitów i komunałów. To sprawia również, że życiorysy ludzi rozumnych są inne niż tragiczne losy "prostych ludzi". Ludzie rozumni to ci, którzy na pierwszym miejscu nie stawiają tego, co "się należy", tylko to, czego się od nich oczekuje, nie prawo do czegoś, tylko obowiązek wobec bliźnich, ojczyzny, zwierząt, obyczaju, poczucia przyzwoitości. Ludzie rozumni nie mają swojej roboty, tylko swoje miejsce.
Najlepszym historycznym przykładem na to jest działanie KOR-u w Polsce pod koniec władzy komunistycznej. Sytuacja była paradoksalna: w kraju rządzonym rzekomo przez robotników powstała nieliczna organizacja intelektualistów, która postawiła sobie za cel obronę robotników przed... robotnikami! To nie była jakaś odmiana "swojej roboty", bo w innym czasie ci sami ludzie mogą stanąć w obronie Żydów, chorych na AIDS itp. Bo to jest świadomość swojego miejsca wśród innych, swojej powinności. Świat dla ludzi rozumnych nie jest terenem, gdzie się wykonuje "swoją robotę" i płodzi dzieci, lecz strukturą złożoną z blasków, cieni, barw, kształtów, dźwięków, piękna, brzydoty, dobra i zła. W tej strukturze chcą odegrać swoją, wybraną, indywidualną, często niewdzięczną rolę, na miarę swych sił, talentów i możliwości.
Rozumność to postrzeganie świata jako logicznej struktury i umiejscowienie siebie w kontekście tej struktury ("swoje miejsce"). Dla ludzi bez wysokiej rozumności świat jest tylko zbiorem elementów, a obserwator też będzie tylko podobnym elementem. Marian Mazur ze swego punktu widzenia ujmuje zagadnienie percypowania świata przez różnych ludzi w sposób matematyczny, mówiąc, że tam, gdzie mały artysta widzi mało elementów składowych i wskutek tego mało wybiera do swego dzieła, wielki artysta widzi bardzo dużo szczegółów i jego dzieło staje się przez to bogatsze i pełniejsze. "Różnica między małym a wielkim talentem ma charakter ilościowy" - powiada M. Mazur. O rozumności, tak jak ją pojmuję, mógłbym się wyrazić podobnie.
Marian Mazur mówi o homeostacie jako o zadziwiającym mechanizmie, zapewniającym organizmowi stabilność i niezależność w pewnych granicach. Rozumność człowieka tworzy jakby inną formę homeostatu, bo rozumność to również poczucie odrębności i niezależności, to jest owo "ja" podnoszone w różnych idealistycznych interpretacjach. Człowiek posiada wiele instynktów podobnie jak zwierzęta, ale zwierzę zasadniczo nie może się przeciwstawić instynktowi, człowiek natomiast tak. Przeciwstawienie się instynktowi to rozumność. Mówi się "pies wierny przyjaciel" i "kolega dobry przyjaciel". Przyjaźń psa jest dziełem instynktu, przyjaźń kolegi dziełem rozumności, która w tym wypadku składa się z poczucia lojalności, spolegliwości, godności własnej i honoru. Dlatego też przyjaźń z dowolnym psem jest mniej więcej tyle samo warta. Z ludźmi rzecz wygląda inaczej. Przyjaźń człowieka tym więcej warta, im wartościowszy to człowiek; przyjaźń z człowiekiem amoralnym może być wielkim nieszczęściem.
Rozumność jako przeciwstawny biegun MUM (7.0.) charakteryzuje się zawsze i we wszystkim konkretnością. Człowieka rozumnego irytują takie mętniackie, nic nie mówiące określenia, jak "zmęczenie metalu" lub stwierdzenie, że samochód musi być zły, jeśli jest stary, nawet jeśli stał, a nie jeździł. Umysł rzetelny będzie usatysfakcjonowany, gdy padnie odpowiedź, że te a te części się zużyły wskutek tarcia, a inne są niedobre, ponieważ zardzewiały itd.
Wrodzona potrzeba konkretu idzie w parze ze świadomością ograniczeń. To niezmiernie ważna cecha - zdolność poprzestawania na faktach, a nie puszczanie wodzy fantazji tam, gdzie faktów już brakuje. Pozwalał sobie niestety na to Einstein, ponieważ miał usposobienie sentymentalne, ale Hawking, "mózg na kółkach", wyśmiewał się z tego mówiąc, że on sam nie uzupełnia swojej kosmogonii mistycyzmem jak Einstein, tylko pozostaje na gruncie faktów.
Trzymanie się faktów nie może przynosić człowiekowi ujmy, lecz odwrotnie, wobec naturalnej u człowieka dążności do fantazjowania przynosi mu zaszczyt.
Rozważania te stawiają na porządku kwestię: w jaki sposób stwierdzać, rozpoznawać ową rozumność? Czy może mam do tego jakiś wytrych? Niestety, nie mam. Pozostają tylko sposoby wypracowane żmudnie przez naukę, indywidualne doświadczenie. Do takich sposobów należą choćby różnego rodzaju testy. Jest to sposób daleki od ideału, ale skoro nie ma lepszego... Jak wiemy, wielcy "duszoznawcy" - wybitni pisarze, wielcy dowódcy i politycy - nie posługiwali się testami. Albo ich jeszcze nie było, albo brakowało na taką zabawę czasu. Oto jedna z cech wysokiej rozumności: zdolność rozpoznawania ludzi. Mieli ją prawie wszyscy wielcy dowódcy i przywódcy, wszyscy wielcy humaniści. Technicy i matematycy traktują ludzi jak żywe maszyny.
W związku z powyższym mam trochę odmienny od praktyki uniwersyteckiej pogląd na kształcenie psychologów: zdolność rozpoznawania ludzi skłonny byłbym traktować jako szczególny talent, podobnie jak talent malarski czy muzyczny. Kształcenie więc tego talentu winno by się odbywać metodą mistrza i ucznia, jak w dziedzinach artystycznych. Wielkich ludzi, wybitnych mężów stanu w ten sposób na pewno się nie wykształci, to zupełnie inna sprawa, ale są zawody, w których talent psychologiczny, wsparty wiedzą naukową, jest na wagę złota. Policjanci, celnicy, sędziowie śledczy, kierownicy działów personalnych, pracownicy wywiadów chcieliby umieć odgadywać, co w danym człowieku siedzi. Czy to możliwe? Praktyka dowodzi, że istnieją ludzie, którzy to potrafią, choć nie mają psychologicznego wykształcenia. Gdyby je mieli, byliby lepsi. Ale nie może to być marksistowska psychologia Szewczuka, która jest tylko fizjologią wyższego układu nerwowego. Właściwa psychologia zaczyna się tam, gdzie powstaje pytanie: dlaczego w tej samej sytuacji jeden człowiek postępuje tak, a drugi inaczej?
4.2. Rozumność a nauka. Rozumność a sztuka
Drogi Przyjacielu! Spotykasz na pewno ludzi niezrozumiałych dla Ciebie i niepojętych, ludzi, których nic nie interesuje. Nie mają prawie żadnej ciekawości świata, a tym bardziej ciekawości prawdy. Nigdy nie przychodzi im do głowy chęć zbadania, czy to lub tamto w rzeczywistości przedstawia się tak, jak wszyscy o tym mówią. Człowiek rozumny ma naturalną potrzebę prawdy. Ciekawi go i czuje naturalną potrzebę wyjaśnienia tego, co w jego otoczeniu funkcjonuje jako tajemnica czy jako dogmat. W tajemnicy jest zawsze czyjś interes. Jeżeli ktoś trzyma w tajemnicy technologię produkcji opartej na własnym wynalazku, to chętnie przyznajemy mu prawo do tego. Jest to racjonalnie uzasadnione. Interesujące, że prawie wszystkie religie miały swoje tajemnice i kręgi wtajemniczonych, którzy czerpali z tego korzyści i, naturalnie, tępili demaskatorów.
Ciekawość stworzyła naukę, czyli powiększany wciąż zasób wiedzy uzasadniający się eksperymentalnym sprawdzeniem twierdzeń zawsze, ilekroć powstanie wątpliwość. Nauka nie ma chronionych tajemnic, ma tylko obszar nieznanego, na razie nam nie znanego, z nadzieją, że dzisiaj nie znane, kiedyś będzie poznane. Człowiek rozumny takie wyjaśnienie uważa za wystarczające.
Są jednak jeszcze dwa rodzaje prawd, przed którymi staje umysł ludzki: prawda prezentowana przez sztukę (prawda syntetyczna) i prawda prezentowana przez religię (prawda transcendentalna). Obie są nieweryfikowalne eksperymentalnie. Są immanentnymi racjami ludzkiego rozumu - to wiemy od czasów Kanta - jednakże nas interesują różnice, jakie istnieją między ludźmi w tym względzie, czego Kant już nie dostrzegał zupełnie. Człowiek o wysokiej rozumności percypuje sztukę jako uładzony obraz świata, który prezentuje mu prawdę kontekstu określonego wycinka rzeczywistości. Człowiek rozumny może się także delektować sztuką "abstrakcyjną" - muzyką, malarstwem "abstrakcyjnym", literaturą abstrakcyjną. Nie można tego powiedzieć o ludziach z małą rozumnością. Nie rozróżniają oni jednego i drugiego, prawie nigdy nie rozumieją sensu sztuki (przesłania sztuki), a ich stosunek do faktów estetycznych inspirowany jest nie rozumnością (która implikuje krytycyzm), tylko modą, czyli postępowaniem otoczenia.
Filozofia stanowi religię pewnej części ludzi wykształconych. Z religią to ma wspólne, że jest swego rodzaju wyznaniem, pozostając zwykle w opozycji do jakiejś innej filozofii, jak religia w opozycji do każdej innej religii. Religie powstają i upadają jak i kierunki filozoficzne. Światopogląd (filozoficzny) oparty na nauce, nazywany skromnie światopoglądem naukowym, daje wyobrażenie o świecie niepełne (tyle a tyle wiemy, reszty nie wiemy), ale za to rzetelne i nie podlegające zasadniczemu zakwestionowaniu przez przyszłe "kierunki", tylko uzupełnieniu obrazu. Czasem - jego zmianie.
Racjonalistyczny światopogląd naukowy, ten, który dał całą cywilizację i pozwolił człowiekowi postawić nogę na Księżycu, jest naturalnym poglądem ludzi rozumnych oraz tych, którzy naukowy obraz świata uzupełniają artystycznym, w szczególności sztuką o ambicjach poznawczych.
Ludzie małej rozumności w miejsce nauki i sztuki rozumnych mają religię, czyli kicz. Naiwny, sentymentalny (i brutalny!), naszpikowany symbolami obraz świata, zaproponowany kiedyś przez takich, którzy zostali natchnieni!...
Potrzeba prawdy, realnej i sprawdzalnej, swoista potrzeba poczucia sensu działania, a także potrzeba poczucia sprawiedliwości w specyficzny sposób determinuje życiorysy ludzi rozumnych. Widzi się to szczególnie w czasie przewrotów politycznych. Mało rozumni, jak przysłowiowe zdechłe ryby, płyną z prądem. Silne, światłe charaktery pozostają sobą niby falochrony w rwącej rzece.
Ciekawość świata ludzi rozumnych sprawia, że ludzie rozumni się nie nudzą! Nie szukają rozrywek. Nie potrzebują narkotyków! Rozumni nie potrzebują innych jako tła! Ale potrzebują jednego, i to jest ich dramatem: potrzebują "similisa". Drugiej osobowości rozumnej, dającej szanse dialogu, gdyż - takie to już paradoksalne prawo naszego świata - świat oglądany czworgiem podobnych oczu jest piękniejszy!
Naturalny u ludzi rozumnych krytycyzm sprawia, że są oni w opozycji do wszystkich swoich znajomych wierzących we "wpływologię". Wpływologia to choroba półinteligentów. Tych, którzy w duchy to nie bardzo wierzą, przynajmniej gdy ich o stosunek do religii w takiej formie zapytać, ale we wpływologię wierzą bezwzględnie. Co to "wpływologia"? To jest pseudonaukowe, bezkrytyczne tłumaczenie zależności. Ktoś nie ma osiągnięć, bo miał do szkoły pod górkę; postępowanie Kowalskiej jest takie, bo postępowanie Kowalskiego jest nie takie... itd.
Koncepcja rozumności stawia na porządku problem kształcenia. "Wpływolodzy" twierdzą, i na tym zasadza się "przemysł pedagogiczny", że kształcenie zapewnia rozumność. Jest to niestety nieprawda. Inaczej świat byłby rajem. Że zaś to nie jest prawdą, świadczą zarówno znane każdemu przypadki daremności wysiłków uczniów, którym nauka "nie idzie", jak i fiasko niektórych ogromnych programów społecznych na Wschodzie i Zachodzie, które pochłonęły gigantyczne sumy, a nie dały spodziewanych wyników. Przede wszystkim za tą smutną tezą przemawia klęska komunizmu, który chciał "wychować nowego człowieka". Nie miał to być Homo sovieticus, bo ten okazuje się dokładnym zaprzeczeniem tego, co miało być, według poglądów klasyków komunizmu.
Uczenie się leży w planie natury - uczą się ludzie, uczą się zwierzęta (żyjące na wolności). Ludziom rozumnym, mającym naturalną ciekawość świata, uczenie się dostarcza przyjemności porównywalnej z zaspokajaniem pragnienia lub głodu. Uczenie ludzi nieuzdolnionych jest zadawaniem gwałtu ich naturze, czymś podobnym do tresury zwierząt cyrkowych. Rozumni dzięki kształceniu rozwijają się w sposób zdumiewający. Zwiększa się nie tylko ich wiedza o świecie, ale także nabiera ostrości świadomość "swojego miejsca", wzrasta inicjatywność i chęć pracy dla mniej uzdolnionych.
Pewną cechą szczególną w procesie kształcenia i samokształcenia się rozumnych jest swoista samowiedza, wyrażająca się w tym, że wiedzą oni, ile i czego należy się uczyć. Podobni są w tym do Gallupa, który wie, ilu ludzi należy przebadać, ażeby ich odpowiedzi były reprezentatywne dla danej grupy społecznej. Wynika to z samej istoty rozumności, która jest swoistą zdolnością rozumienia kontekstu. To dlatego z niektórymi ludźmi tak miło się rozmawia, przyjemnie współpracuje lub robi interesy: oni mają to, co nazywamy wyczuciem. W odróżnieniu od nich zdarzają się ludzie, którzy mają gigantyczne oczytanie - czytają i czytają bez końca - a wiadomości przelatują przez nich jak g... przez rurę kanalizacyjną. Gromadzą ogromną wiedzę, propagują maniakalne czytactwo, ale wyniki twórcze osiągane przez nich nie pozostają w żadnym stosunku do liczby skonsumowanych przez nich książek. Winni być mędrcami, ale nie są, bo mądrość to jest raczej zdolność czytania w "księdze życia" niż w książkach, nadto zaś umiejętność wyciągania słusznych wniosków. Gdyby było inaczej, mielibyśmy bardzo wielu geniuszy.
Rozważania te prowadzą nieuniknienie do postawienia kwestii tak zwanych intelektualistów oraz inteligentów. Być może na początku tej lektury zastanawiałeś się, dlaczego w ogóle mówię o jakiejś rozumności, a nie o inteligencji, jak to się czyni zwyczajnie. Mam nadzieję, że w miarę czytania zrozumiałeś dlaczego. Rozumność widzę jako szczególnie rzadki dar charakteryzujący się nie tylko zdolnością do przystosowania się, jak lapidarnie bywa określana inteligencja. Zdolność przystosowania się to sprawa jakby tylko techniczna. Jak łatwo może się to zamienić w oportunizm! I często zamienia się ("zdrada klerków"). Człowiek rozumny o silnie rozwiniętym instynkcie moralnym nie będzie postępował oportunistycznie. To by było poniżej jego godności. Człowiek rozumny nie jest do wynajęcia. A "inteligent"? Inteligent to człowiek, który żyje z wynajmowania swej inteligencji. To człowiek, który z podobnymi mu tworzy warstwę inteligencji. Większość ludzi można wykształcić na inteligentów. Ale czy można na intelektualistów?
Tylko dwukrotnie spotkałem się z próbami odpowiedzi na pytanie, kto jest intelektualistą. Jedna z tych odpowiedzi była żartobliwa i brzmiała tak: Intelektualistka to taka, która ma zawodowo dobrze w głowie. Poważna odpowiedź w czasopiśmie amerykańskim wyglądała następująco: Intelektualista to człowiek, który lubi myśleć i myślenie sprawia mu przyjemność. Ale jeśli człowiek myśli tylko o swojej wąskiej dziedzinie, na przykład o fizyce lub chemii, czy to też intelektualista? Czy każdy laureat Nobla zasługuje na to miano? Chyba nie każdy. Zdarzają się nobliści, którzy nie wiedzą nic o świecie poza swoją wąską dziedziną. A szkoda, bo oni są światłością naszego świata.
Przed każdym myślącym człowiekiem staje pytanie: jak się to dzieje, że niektórzy ludzie, rozumni i wykształceni, deklarują się jako wierzący. Pytanie to gnębiło mnie przez większą część mojego życia. Dla człowieka samokrytycznego to pytanie ważne, bo rodzi ono drugie ważne pytanie: jeśli jakiś uznany człowiek jest wierzący, to jak możesz się ważyć na sąd przeciwny jego sądowi? Rzeczywiście, to niełatwy problem. Pragnąc go rozwiązać, udałem się w końcu do kogoś, kogo bardzo ceniłem. Wyjaśnienie okazało się paraliżująco banalne. "Swoja robota"! No właśnie, przecież to już znamy. Czy "profesor" nie może się zagrzebać wyłącznie w "swojej robocie", w swoich wymoczkach, w swoich izotopach, w swoim ciepłym laboratorium, zwłaszcza jeśli jest dzieckiem szczęścia i w domu też ma ciepły obiad, ciepłe łóżko, grzeczne dzieci? Po cóż więcej?
Nie wszyscy "profesorowie" są roztargnieni, zagrzebani w "swojej robocie", nie wszyscy żyją na sznurku obowiązków między "pracą" a domem. Są tacy, którym to nie może wystarczyć, których coś zmusza do refleksji nad tym, skąd to, dokąd, po co. Czemu służy ich praca, czy jest uczciwa, czy za oknem laboratorium nie dzieje się krzywda, czy wynikami nauki nie manipulują prymitywni przestępcy.
Tacy uczeni są intelektualistami. Nie jest to jakiś portret wyimaginowany. Profesor Andriej Sacharow był, jak wiadomo, fizykiem. Kiedy przeczytałem jego uwagi na temat potrzebnych zmian w ZSRR, byłem zaszokowany. Cóż za niezwykłe bogactwo inwencji! Jaki szczytny humanitaryzm i niezwykła odwaga! A więc Sacharow nie poprzestał na "swojej robocie", choćby tak byli zachwyceni tym jego mocodawcy.
Intelektualista to człowiek, który nie może przejść przez życie tak, by nie musiał zająć stanowiska wobec pryncypiów egzystencji. Nie można twierdzić, że jest tylko jedno możliwe a słuszne stanowisko. Końcowy wynik przemyśleń w dużym stopniu zależy od rodzaju i ilości wiedzy, ale tylko dwa komputery posiadające taką samą ilość danych dadzą identyczne rozwiązanie. Z ludźmi nie jest tak. Dwóch ludzi, którzy, powiedzmy, przeczytali te same książki, nie dojdzie do tych samych wniosków.
Gdy się ma sporą wiedzę przyrodniczą i religioznawczą, właściwie trudno pozostać wierzącym, ale byłoby absurdem twierdzić, że prawy i wykształcony człowiek, o wielkim umyśle, nie może być uznany za intelektualistę dlatego, że deklaruje się jako wierzący, choćby z uwagi na owo porównanie z komputerami. W ostatecznym rachunku bowiem tu również ma miejsce zjawisko tak pięknie wyrażone przez Francuzów: Le coeur a ses raisons, que la raison ne connat pas, po naszemu krótko: Serce ma swoje prawa. To wcale nie tak rzadkie, że umysł sercu ulega. Dlatego sądzę, że wiara intelektualistów jest bardzo... nieortodoksyjna.
Rozumność tak widziana, jak tu ją przedstawiłem, daje podstawy do tezy wyłamującej się ze stylu dotychczasowych rozważań stricte przyrodniczych o kondycji ludzkiej. Rozumność jawi się jako swego rodzaju nadwartość. Twierdzenie takie zasadza się na fakcie, że rozumność jest wartością zawsze i wszędzie poszukiwaną.
Kolosalne znaczenie ma fakt, że ludzie preferują rozumność tam, gdzie mogą ją wybierać - w demokratycznych wyborach. Wybierając swych przedstawicieli ludzie jakby realizowali własne marzenia; wybierają takich, jakimi sami chcieliby być - mądrych i przystojnych (ideał kalokagatii). Oczywiście, jeśli mają z czego wybierać, bo może się zdarzyć - i zdarza się - że nie ma kandydatów spełniających pożądane postulaty.
Jak wiadomo, kiedy umiera król, żyje król. Królem zostaje królewicz, niezależnie od tego, czy jest mądry czy głupi, przystojny czy brzydki. Dyktatury egzystują na zasadzie pączkowania. Na miejsce tyrana wskakuje przysposobiony similis. Bardziej ogólnie patrząc na demokrację - jako na jeden ze sposobów urządzania się ludzi, można powiedzieć, że jest ona prawem naturalnym człowieka.
Przeważnie demokrację rozumie się jako ulepszony populizm, jako zasadę, że sprawiedliwiej jest, jeśli większość narzuca swoją wolę mniejszości, niż gdyby było odwrotnie. Jak obserwuję, współcześni obrońcy demokracji obecnie, kiedy znaczna część świata "wybija się za demokrację", podkreślają, że oznacza to jakby przede wszystkim zagwarantowanie praw mniejszości. Czyżby? Co niby miałoby o tym przesądzać? Liczenie na jakąś dobroć i mądrość ludzi en bloc jest nonsensem. W rzeczywistości wszędzie tam, gdzie ludzie nie muszą się liczyć z innymi, nie liczą się. Istnieje tylko jedno wyjaśnienie innego postępowania większości, postępowania nie wymuszonego względami zewnętrznymi. Koncepcja rozumności wyjaśnia, że ci, którzy zostaną wybrani w wolnych wyborach, rozumni i piękni, owszem, znajdą w sobie racje humanitarne, by nie nadużywać swoich przewag wobec tych, którzy są w mniejszości. Sprawi to owa "etyczna homeostaza", wrodzone poczucie sprawiedliwości, jakie przypisuję ludziom o wysokiej rozumności. Da się bez trudu dowieść, że takie demokracje istnieją - i tu może najbardziej widać uzasadnienie koncepcji rozumności i koncepcji trójjedni poznania (12.0.).
Można również wykazać, że istnieją demokracje realizujące wyłącznie zasadę większościową. Są to demokracje podwórkowe, wśród dzieci, dalekie od litości, i demokracje świeżo wyłonione po przewrotach politycznych. Nie mają one jeszcze swobodnie wybranych liderów, pięknych i dobrych, takich jakich obraz hołubią w swoich marzeniach wyborcy: rozumni, elokwentni, zdecydowani, urodziwi. Demokracja jest więc ustrojem jedynie godnym człowieka, czyli przyrodzoną formą jego egzystencji. Wszystkie inne ustroje są przeciw naturze człowieka. W demokracji realizuje się to, co jedynie ludzkie - admiracja rozumności, a to oznacza minimalizację cierpienia. Dyktatury, które są przeniesieniem zwierzęcych form hierarchizacji na stosunki ludzkie, są także swoistą racjonalizacją chaosu, ale nie są minimalizacją. Jedynie w demokracji i w słońcu wolności rozkwitają swobodnie kwiaty ludzkiego geniuszu - historia dowodzi, że tak właśnie było wszędzie tam, gdzie niezależnie od formalnego ustroju istniała względnie duża wolność, co często było rezultatem tego, że władca dziedziczny był jednostką rozumną.
Może więc rozumność jest najwyższym i ostatecznym celem przyrody? Gdyby rozumność zacząć pisać dużą literą, byłby to najsensowniejszy Bóg, jakiego kiedykolwiek wymyślono. Przede wszystkim jednak rozumność, zdefiniowana jako trójjednia oceny, stwarza racjonalne uzasadnienie dla eugeniki (16.0.).
5.0. Antysemityzm
Drogi Przyjacielu!
Na ścieżce, po której kroczymy, musieliśmy natrafić na ten temat. Kto uznał, że dramat egzystencji człowieka polega na zróżnicowaniu uzdolnień i na tej tragicznej prawidłowości, że zawiść, a potem nienawiść idzie z dołu do góry, od mało uzdolnionych do bardzo uzdolnionych, nie mógł nie napotkać tego wątku historii świata, który jest związany z Żydami.
Można napisać historię świata pomijając wiele populacji i ta historia nie byłaby zbytnio zubożona. Nie można napisać takiej historii z pominięciem Żydów. Ci, którzy to próbowali uczynić (naziści), dali tym dowód skrajnego obłędu.
Filozofia dyferencjalna musi postawić na porządku problem Żydów i antysemityzmu, jeśli nie bacząc na hasła political correctness nie waha się ujawniać immanentnych sprężyn ludzkich czynów i lekce sobie waży polityczne mody.
Antysemityzm jest zbyt fundamentalnym fenomenem, by móc go postrzegać i tłumaczyć jako swego rodzaju niedostatek kultury. Pojawił się on natychmiast, gdy do ziemi Filistynów przybył syn Abrahama, Izaak.
Tyle rzeczy ludzie wyczytali z Biblii, a nie słyszałem nigdy w żadnym kazaniu o tym, jak to "...porastał człowiek ten coraz bardziej w dostatki, aż bardzo urósł. Miał trzody owiec, stada bydła i wiele służby i dlatego zazdrościli mu Filistyni (podkr. moje, A.S.). Wszystkie zaś studnie, które wykopali słudzy ojcowscy za czasów ojca jego Abrahama, zasypali Filistyni i napełnili ziemią. Rzecze więc Abimelekh do Izaaka: Odejdź od nas, boś o wiele za silny dla nas. I odszedł Izaak stamtąd, rozbił obóz w parowie Gerar i tam mieszkał" (Gen XXVI, 13-18 tłumaczenie z oryginału hebrajskiego Artur Sandauer).
Jest więc antysemityzm niczym innym jak zawiścią tego, któremu się nie wiedzie, w stosunku do tego, który osiąga sukcesy. I dotyczy nie tylko Żydów. Każdy, kto zieje bezrozumną nienawiścią do "kułaka", "kapitalisty", "wyzyskiwacza", staje się podobny do antysemity. Nie jest więc antysemityzm "wyssany z mlekiem matki", jak niefortunnie wyraził się swego czasu premier Izraela. Z nim się przychodzi na świat. Bo jądro anytsemityzmu stanowi ta fundamentalna dążność do zmiany swojej sytuacji na lepszą, ta potrzeba rywalizacji, która jest samą istotą natury, będąc błogosławieństwem zwierząt, pozwalającym im żyć w układach hierarchicznych i wyłaniać odważnych dominantów. Ludzie zamiast kierować się zdrową zazdrością rywalizacyjną dają się ponosić destrukcyjnej zawiści, dążącej do zniszczenia tych, którzy z nami wygrywają. (I w sporcie to niestety obserwujemy, gdy mecze zamieniają się w chuligańskie burdy).
Tak jak prawdziwy sportowiec z pogardą myśli o tym, by obrzucać kamieniami zwycięską drużynę, a zachowania te demonstruje tylko półdzika młodzież, tak antysemityzm jest domeną prymitywów. Wynika to stąd, że człowiek głupi spostrzega tylko wyniki materialne, w szczególności bogactwo, nie dostrzega i nie wie o tym, że gdyby nie znienawidzony Żyd-noblista, odkrywca szczepionki, antysemity nie byłoby na świecie. Antysemita nie wie, bo jest ograniczony, że wiele z rzeczy, których używa, gdy demonstruje swą nienawiść, wymyślili lub wyprodukowali Żydzi. Nawet Boga dla antysemitów wymyślili Żydzi. Przecież tylu innych bogów było wymyślonych przez "Aryjczyków", Chińczyków i innych, a europejscy antysemici wolą jednak Boga Żyda... "Dziwny jest ten świat" - jak śpiewał Niemen.
W życiu człowieka występuje taka szczególna "dialektyka wartości": Przygłup może wyleźć na pieniek i krzyczeć: My jesteśmy Herrenvolk, reszta to gnój. Może nam buty czyścić. Albo: Krasnaja Armia priniesła wam kulturu!
Wszystko w porządku. To naturalne, że jeden przygłup krzyczy o swojej mądrości, a drugi temu przyklaskuje. Człowiek mądry nie może powiedzieć o sobie - jestem mądry, tak jak nie można o sobie powiedzieć "jestem skromny", bo w tej samej chwili przestaje się być skromnym.
Żydzi nie mogą przypominać swoim wrogom, ilu mają laureatów Nobla per capita, ilu wynalazców, filozofów, twórców systemów czy imperiów gospodarczych, bo to nie jest możliwe. Nie sposób przekonać karykaturzystów, rysujących Żydów z zagiętymi nosami, że wiele najwspanialszych kobiet świata to były Żydówki. Jeżeli jednak dzieje się tak, że akurat ci, którym ludzkość tyle zawdzięcza, stają się ofiarami najstraszliwszych prześladowań, to ci, którzy chcą ocalić swą godność, mają moralny obowiązek mówić prawdę o wkładzie Żydów, o czym Żydom mówić nie wypada i nie byłoby celowe. Rozwijając ideę zróżnicowanego rozsiewu rozumności w gatunku ludzkim, twierdzę, że Żydzi pod jednym względem są narodem wybranym - są najbardziej uzdolnieni. Jako stuprocentowy "Aryjczyk" i uczciwy goj uważam za konieczne to podkreślić.
Największą zbrodnią Żydów w oczach świata jest ich zdolność dorabiania się. To wybaczyć najtrudniej. Moje życie ułożyło się tak, że robiłem również interesy, dlatego wyrobiłem sobie bardziej realistyczny pogląd na bogacenie się niż kawiarniani dyskutanci, mający o tym fantazyjne wyobrażenia i wieczny głód pieniądza, który tak jak i głód fizyczny nie sprzyja poprawnemu myśleniu.
Już jako dziecko wiedziałem, jak Żydzi dorabiają się bogactw. Mieszkałem obok miniaturowego miasteczka w Małopolsce, w którym byli prawie sami Żydzi, ale ani jednego bogatego. Trudno się było wzbogacić wśród ogólnej, niesamowitej biedy. Zapamiętałem taki obrazek. Szary świt, zima okrutna, chałupy pod zaspami, mróz się iskrzy, chłopi jeszcze pod pierzynami. Matka zagląda przez odchuchane okno i woła mnie: Zobacz, Żyd już u kogoś kupił cielę. Byłem małym chłopcem, ale pomyślałem wtedy: Jacy zapobiegliwi są ci Żydzi! Sądzę, że tylko ja jeden w całej wsi tak pomyślałem, bo nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć, by ktoś mówił kiedykolwiek po prostu o pracowitości Żydów, zawsze tylko o ich oszukaństwie.
Powodzenie w interesach zależy od trzech rzeczy: inteligentnej oceny sytuacji, wytężonej pracy połączonej z ryzykiem i umiejętności poszanowania pieniądza. Te cechy mają Żydzi. Zwykle nie docenia się tego ostatniego - operowania pieniędzmi. Większość ludzi na świecie odczuwa pieniądze na sposób artystów, jak rozżarzone węgle w kieszeni. Żydzi odwrotnie. Dlatego oni wymyślili banki i najwięcej ich posiadają. Czy mogą ich kochać Słowianie o "szerokich duszach" lub ludzie o usposobieniach hiszpańskich caballeros?
Holocaust rozegrał się na moich oczach. Miałem wtedy 16 lat. Pamiętam walające się książki i fruwające pióra z pierzyn. Pracowałem wówczas w kamieniołomie, który uruchomili Niemcy. Przypędzali do tej pracy przymusowo Żydów. Raz, na nocnej zmianie, odrzucaliśmy śnieg z wyrobiska, ja i równy mi wiekiem chłopak żydowski. Syczały wielkie karbidówki, byliśmy na uboczu, coś nam przyszło do głowy, zaczęliśmy rzucać śnieg ponad głową za siebie. Nadszedł stary majster, Niemiec. Pogroził nam palcem i poszedł. Był też w kamieniołomie młody Niemiec, którego nazywaliśmy "zielony", z racji palta. To była mała, zielona, wściekła menda. Bił i darł się, gdzie się tylko pojawił. Stał w kamieniołomie mały barak, gdzie zapisywało się dniówki. Prowadził te sprawy piękny, wysoki mężczyzna, do którego majster i wieśniacy pracujący razem ze mną mówili "panie Gros". Żyd. Kiedyś "zielony" straszliwie na niego się wydzierał, byłem blisko. Gdy odszedł, jakoś tak było, że zobaczyłem jego kartę. Na karcie było napisane: Józef Groń. Zapytałem, dlaczego jest tak napisane i wyraziłem jakieś zdziwienie, że on tak pięknie mówi po niemiecku; bardzo wtedy chciałem nauczyć się niemieckiego. Gros odpowiedział mi: To ja umiem po niemiecku, nie on - wskazał na "zielonego". A potem wytłumaczył mi, że to przekręcenie nazwiska to takie zniekształcenie, aby go choć tyle pomniejszyć, zgnębić. Tego mi nie musiał długo tłumaczyć.
W mieście, parę kilometrów od kamieniołomu, mieściła się dyrekcja. Raz musiałem tam iść do biura. W tym biurze zobaczyłem dwoje młodych Żydów o tak uderzającej urodzie (dotyczyło to zwłaszcza chłopaka), że mam ich obraz do dziś w oczach. Ci wspaniali ludzie poszli do szlachtuza. Tego normalny rozum pojąć nie może. Ale pewien anormalny rozum to wymyślił - i nie zawahał się przed realizacją.
Nie mogę nie wspomnieć o Ormianach. Pojechałem specjalnie na wycieczkę do Armenii, by poznać ten lud tak bestialsko mordowany przez Turków w 1915 roku. Chcąc uwierzytelnić moją tezę, że ofiarami niechęci są najbardziej uzdolnieni, prowadziłem wiele rozmów z mieszkańcami Erewania. Dla mnie Ormianie to jeden z najcudowniejszych narodów świata. Chwil spędzonych w Erewaniu i pod pomnikiem ich martyrologii nie zapomnę nigdy. Myślę, że Ormianie zawsze będą mieć wrogów, tak jak mają rajskie ptaki. Istnienie ludzi zdolnych i urodziwych osobnicy pozbawieni tych przymiotów odbierają jako złośliwy kontrast z ich ubóstwem umysłowym i beznadziejnym życiem.
Kto wątpi w tezę, że antysemityzm jest zamianą konstruktywnej zazdrości w nienawiść, która dotyka nie tylko Żydów (w Azji mówi się o Chińczykach "Żydzi Wschodu"), niech przypomni sobie rzeczywistość komunistyczną. Był komunizm ex definitione ustrojem mającym zrealizować "raj". Ale komuniści bardziej dbali o to, by niektórym nie powodziło się za dobrze, niż o "dobrobyt dla wszystkich". Taki program głosili w tym czasie Niemcy (Hallstein) i zrealizowali go.
Żydom zarzuca się tak zwaną hucpę. "Wyrzucisz Żyda drzwiami, włazi oknem". Spójrzmy na to spokojnie. Czy "hucpa" nie jest cnotą, której na przykład Polacy ze swoim romantycznym (skirtotymnym) charakterem winni by sobie najbardziej życzyć? John Kennedy naraził się kiedyś poważnie w klubie amerykańskich milionerów, bo powiedział: "Mnie ojciec mówił, że wielu milionerów zdobyło swoje majątki w sposób niezupełnie fair". Milionerzy się obrazili, Kennedy musiał przepraszać... Ale ojciec prezydenta, też milioner, powiedział prawdę.
O chamstwie, bezczelności i deptaniu ludzich uczuć będziemy mówić niżej, przy omawianiu psychopatów. Temu trzeba się bezwzględnie i z mocą przeciwstawiać. Ale upór, wytrwałość, inteligencja w uporze - obyśmy mieli tego jak najwięcej.
Biedni antysemici - biedni, bo ograniczeni - nie mają pojęcia o tym, jaki procent osiągnięć naszej cywilizacji zawdzięczamy Żydom. Gdyby wiedzieli, spowodowaliby powszechny kompleks niższości "gojów", a potem Holocaust uznaliby za "jedyne rozwiązanie" (Hitler używał słowa "ostateczne rozwiązanie").
Oddaje to dobrze dowcip, żydowski oczywiście: W pewnym biurze, po pracy, siedzą przy wódeczce kierownicy i podniecają się świeżo odkrytym faktem, że Niedzielski to Żyd! Słyszy to sprzątaczka i woła: Jezus Maria! - Też Żydzi! - mówi na to spokojnie jeden z kierowników. Dodam konfidencjonalnie: ten, który to powiedział, to pewnie też Żyd, tylko jeszcze nie zdemaskowany.
Po ludzku biorąc, te zawrotne fortuny, jakie wypracowali sobie Żydzi na przykład w Niemczech przedhitlerowskich, gdzie nie było jaskrawego antysemityzmu, nie mogły nie budzić u wielu Niemców zawiści. Ale przecież te fortuny zostały zdobyte przy równych prawach. Mogli jedni, mogli więc i drudzy.
Pisząc tę moją rzecz latami, wiem przecież, że wielu taką książkę pisze w rok lub dwa. Są po prostu zdolniejsi. Czy mam ich za to nienawidzić? Uczciwy pogląd na świat każe przyjąć, że ludzie nie są jednakowo ani pięki, ani zdolni, ani zdrowi. Ten "fatalizm" trzeba przyjąć jako fakt podstawowy i układać swoje życie wedle tego kapitału, jaki się posiada.
Niemożność okiełznania antysemityzmu zrodziła zbrodnię bezprzykładną - Holocaust, a w Kielcach w 1946 roku pogrom, który przynosi Polakom niemały wstyd. Bo było to nazajutrz po Holocauście. Zasadne staje się pytanie: ile jest warta nasza europejska kultura, to dzieło poetów i kapłanów, skoro to się zdarzyło na jej terenach, a godne jest epoki jaskiniowej?
Posługuję się tutaj, tak zapewne nienawistnymi dla wielu, porównaniami ze światem zwierząt, co przypomina nieco modny niegdyś zwyczaj pisania umoralniających opowiastek bazujących na opowiadaniach myśliwych. Wtedy uważało się zwierzęta za żywe maszyny, w jakiś dziwny sposób mądrzejsze od ludzi... Współczesny człowiek, o przyzwoitym przyrodniczym wykształceniu, wie, co mamy wspólnego ze zwierzętami, a co nas różni. Różni nas nie to, że zwierzęta nie mają duszy, ale może najbardziej to, że nie mamy jak one zrytualizowanych sposobów rozgrywania niechęci do innych. Schjelderup-Ebbe, odkrywca "hierarchii dziobania", wyraził zdumienie, że człowiek, który udomowił kurę tysiące lat temu, tak późno odkrył zasady hierarchizacji u tych ptaków. Podobnie ma się sprawa z antysemityzmem. To nie tylko wrogi stosunek do Żydów jest antysemityzmem. Niechęć do brata, któremu się lepiej powiodło, do sąsiada, który lepiej gospodarzy, nawet do ojca cieszącego się ogólnym uznaniem (bohater w filmie Love Story), do chłopaka ze wsi, który uczy się w szkole muzycznej w mieście i gdy przyjeżdża do rodziców, zostaje pocięty nożem, wreszcie nienawiść do "kapitalisty", "kułaka", "burżuja" - jest tym samym: nieokiełznaną zawiścią z powodu własnej, gorszej sytuacji. Nawet w małżeństwie źle dobranym pod względem uzdolnień zaistnieje "antysemityzm", będący narastającą zawiścią idącą od strony mniej zdolnej do bardziej zdolnej, a klasycznie przebiega to zjawisko w więzieniu, w którym zdarzy się przyzwoity człowiek pośród knajaków. To on będzie miał piekło, to on będzie w więzieniu. To jeden z największych paradoksów: prawdziwy kryminalista nie ponosi kary. Więzienie jest dla niego tylko zamianą życia pełnego niepokojów i trudnej walki o byt na egzystencję bezproblemową, w której ma możność zaspokajania najbardziej piekącego instynktu: zboczonego instynktu agresji. Żydzi od zarania dziejów egzystują na świecie jak inteligent wtrącony do więzienia, a nasza stara kultura posługująca się paradygmatem człowieka w ogóle nie była zdolna do takiej tezy. Dla filozofii dyferencjalnej stanowi to najoczywistszy fakt.
Etolodzy, którzy obserwowali walki rywalizacyjne różnych zwierząt, nie popadając w antropomorfizm, bo to fachowcy, zgodnie stwierdzają, że przegrane osobniki u zwierząt wykazują często niezwykle spektakularne objawy poczucia klęski (jakiś drozd padł martwy po przegraniu konkursu śpiewaczego). Ale nigdy nie walczą tak, by zabić i nie szukają zemsty.
Potrzebne jest nowe słowo zamiast słowa "antysemityzm", słowo, które nawiązywałoby do jego źródeł, które mówiłoby o źle funkcjonującym instynkcie rywalizacji, o kalectwie męskości. Bo antysemita to nieudacznik, pasierb fortuny, bardzo często mężczyzna o bardzo podejrzanej płciowości. "Żyd" jest jego kozłem ofiarnym, sposobem na wytłumaczenie swoich niepowodzeń.
Jeżeli patrzeć na eksterminację Żydów w Niemczech z ludzkiego punktu widzenia, ci, którzy to czynili, jawią się jako bezprzykładni zbrodniarze. Jeśli jednak doda się, że niszcząc Żydów, niszczyli Niemcy najaktywniejszy społecznie element, Holocaust okaże się nie tylko horrendalną zbrodnią, ale także ekonomicznym kretynizmem.
W Polsce nie ma Żydów, lecz są antysemici. Nie spotkałem nigdy chłopa-antysemity. Stosunek (dawnych) wieśniaków do Żydów, z którymi żyli oni na co dzień, można by określić słowem "etnocentryzm". Traktowali oni Żydów podobnie jak pasterze Żyda w Schillerowskiej Pastorałce. Trzeba sobie uzmysłowić jedno i może zwrócić uwagę na ten fenomen: typowy antysemita to ćwierć- albo półinteligent. To człowiek, który ma jakąś potrzebę szerszej wizji świata, ale z powodu ograniczeń umysłowych świat jawi mu się dwubiegunowo: dobry-zły; czarny-biały; ja i "oni". Antysemita nie jest zdolny do czytania rzeczy traktujących o świecie obiektywnie, naukowo. Dla niego świat wygląda jak akumulator, ma dwa bieguny, dodatni i ujemny. On zawsze jest biegunem dodatnim. To taki etnocentryzm agresywny. Oczywiście "klasycznym" typem antysemity był Hitler. Wielu zatrwoży się. Hitler to ćwierćinteligent? Ależ tak! On również nigdy nie wziął do ręki książki naukowej.
Trzeba także powiedzieć to: każda przewaga daje możliwość zachowań niedżentelmeńskich - bo dżentelmen to ten, który nie nadużywa swoich przewag. Tam, gdzie Żydzi korzystają z równych praw, uzyskują przewagi w pewnych zawodach - w handlu, palestrze, w świecie sztuki, co daje czasem takie efekty, jak w sytuacji autorytarnej władzy. Może prowadzić do nieuczciwej konkurencji, nieuczciwego popierania swoich, przeczulenia na punkcie własnej ważności. Tak na przykład w latach bezpośrednio powojennych w Polsce żadna, nawet uzasadniona, krytyka Żydów nie była możliwa, bo robiło się z tego "antysemityzm". Nie jest przecież tak, że wszyscy Żydzi bez wyjątku są zdolni, nie mówiąc o uczciwości.
W rozważaniach o rozumności mówiłem o tym, że najlepsi ludzie postępują jakby według hasła: "silniejszy jestem, cięższą podajcie mi zbroję". Potrzeba określenia swojego miejsca, swych powinności. Tak jak "szlachectwo zobowiązuje" i uzdolnienia zobowiązują! Czy Żydzi to robią? Dałoby się wykazać, że tak. Kiedy wilczy kapitalizm początku epoki przemysłowej stawał się czymś nieludzkim, Marks i inni Żydzi rozpoczęli walkę przeciw temu. A kiedy zrealizowany ustrój sprawiedliwości społecznej - tu bez cudzysłowu - stał się czymś jeszcze gorszym za sprawą Lenina, Stalina i najgorszych Żydów, przyzwoici Żydzi znów byli pierwszymi, którzy przeciw temu występowali.
6.0. Diamonolog, antydramat, tragizm
6.1. DIAMONOLOG
W powszechnym przekonaniu dialog toczy się między ludźmi tak często, ilekroć ma miejsce rozmowa. Można spotkać uczone i podręczne rozprawki, "jak prowadzić rozmowy", które zasadzają się na przeświadczeniu, że wszystko w tym względzie zależy od wyuczenia się odpowiedniej sztuki. Powszechnie też panuje opinia, że rozmowy służą "wymianie myśli". Wszystkie te przekonania są mitami z gatunku magii życzeniowej. Tylko minimalny procent rozmów można uznać za dialog. Także możliwość nauczenia ludzi czegokolwiek w tym względzie jest niepokojąco mała. Zajmiemy się tutaj niektórymi cechami ludzkich rozmów i dialogów. Przyświecać nam będzie chęć uchwycenia istoty tych zjawisk, określenie ich funkcji w życiu ludzi, a nie sklasyfikowanie "dialogu" jako faktu językowego. W latach, w których to piszę - rok 1985 - kwitną badania lingwistyczne, "filozofia lingwistyczna" święci swoje tryumfy, jest swoistą modą. Ludzie zajmujący się tym są anatomami języka. Dysponując tekstem nagranym dzięki obecnym arcywygodnym urządzeniom - magnetofonom - lub tekstem pisanym, dokonują subtelnych analiz semantycznych, których plonem jest interesująca wiedza o prawach nie tylko języka, ale w ogóle naszego umysłu. Są to badania wychodzące z paradygmatu tak zwanej natury ludzkiej. Prawidłowości, jakie tu chcę wyłożyć, opierają się na obserwacjach poczynionych w ciągu kilkudziesięciu lat. Na gruncie tez o zróżnicowaniu wewnątrzgatunkowym chodzić nam będzie o prawidłowości ludzkich interakcji słownych związanych z typami ludzi, a nie z rodzajem sytuacji czy typem kultury.
Noam Chomsky ukazał nam prawdę niemal banalną, że prawa języka tkwią w nas i są dziedzictwem filogenetycznym tak jak śpiew słowika. Słowiki jednakże nie różnią się prawie w swoim śpiewaniu i to, co mają sobie śpiewem przekazać, przekazują bardzo dobrze ("Nie właź mi tu w paradę. To jest moja nisza ekologiczna"). Inaczej u ludzi. Ludzie posługujący się tym samym językiem często mają poważne trudności w zrozumieniu się, zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o bardziej złożone problemy, lub treści będące kwestią osobistego uznania. Nie jest to problem nie znany językoznawcom, pedagogom i pisarzom, jednakże jeśli był tu i ówdzie rozpatrywany, to jako problem językowy, a nie psychologiczny. To podejście wypływało z posługiwania się pojęciem człowieka (w ogóle). To tak, jakby rozprawiać wciąż o psie (w ogóle), a nigdy o właściwościach takiej czy innej rasy.
Dla mnie ten problem jest zagadnieniem psychologicznym, nie językowym. I nie chodzi o to, by miały być pod tym względem różnice między rasami ludzkimi.
Rzecz ciekawa i może rzucająca nowe światło na sprawę rasizmu: ja nie widzę wielkich różnic w wysławianiu się i formułowaniu myśli między rasą białą, czarną i żółtą, widzę natomiast wielkie różnice indywidualne w obrębie każdej rasy, choć prawdopodobnie największe w rasie białej.
Podnoszę więc problem zróżnicowania u ludzi, dostrzeganego w każdej większej grupie ludzkiej, i czynię ten fakt podstawą wszystkich dalszych wniosków. Inaczej mówiąc, punktem wyjścia w tych rozważaniach będzie nie człowiek, jak to czyni się zwykle, lecz ludzie.
Bardzo często używamy słowa "dialog" na określenie rozmowy. Nie wszystkie rozmowy są dialogami. Dialog to rozmowa, w której dwie osoby wymieniają informacje na jeden i ten sam temat i dochodzą w końcu do uzgodnionej opinii w omawianej kwestii lub też pozostają przy swoich pierwotnych sądach, nie zmienionych, albo częściowo tylko zmienionych. Takie rozmowy zdarzają się wśród ludzi niestety rzadko, a jeśli tak, to raczej tylko wśród uczonych, prowadzących dysputy naukowe. Wprawdzie w ostatnich czasach niemało mówiło się o tych trudnościach, semantyka była swoistą modą wśród filozofów i językoznawców, niektórzy nawet wpadali w euforię, wieszcząc nowy wiek złoty, gdy ludzie nauczą się lepiej porozumiewać między sobą. Właśnie, czy się nauczą. Fakty dowodzą, że w tej sprawie mało jest podstaw do optymizmu. Jak będzie o tym mowa w liście "prawda i... Prawda" (8.0.), nie wszyscy ludzie jednako postrzegają świat, nie wszyscy w podobny sposób kojarzą fakty - zależne to jest od właściwości immanentnych i to właśnie przesądza o specyfice ludzkich losów.
Trudności w porozumiewaniu się ludzi bardzo psychologicznie różnych to wynik odmiennych, wrodzonych struktur mentalnych, które w niewielkim stopniu poprawia wykształcenie. Różnice te związane są z cechami osobowościowymi, a nie z kulturą, pochodzeniem czy rasą. Są one większe niż te, jakie można by stwierdzić, gdyby postawić obok siebie typowych przedstawicieli kilku ras bądź narodowości.
W. Tatarkiewicz omawiając zagadnienie komunikowania się ludzi powiada krótko, że aby dwóch ludzi mogło się porozumieć, trzeba wysiłku obydwu stron - i tego, który mówi, i tego, do którego się mówi. Tatarkiewicz prezentuje to na gruncie paradygmatu "człowiek w ogóle", ja rozpatruję to jako fakt związany ze zróżnicowaniem, albowiem nie zawsze rozmówcy muszą wytężać mózg, aby się porozumieć. Wysiłek jest potrzebny wtedy, gdy się chce porozumieć mądry z głupim, pijany z trzeźwym, jurodiwy z racjonalistą, człowiek dotknięty afazją ze zwykłym człowiekiem, "poeta" z inżynierem, pensjonarka z Heglem, Hegel z mechanikiem samochodowym.
Badanie ludzi w ich naturalnych sytuacjach podobne jest do pionierskich badań pani van Lawick-Goodall w puszczy nad szympansami, choć właściwie jeszcze trudniejsze. Pani Goodall podrzucając małpom banany sprowadzała zwierzęta na pożądane pole obserwacji. Ludzi trzeba koniecznie obserwować w ich naturalnych zachowaniach, a przecież wiele z nich dzieje się poza możliwą sferą obserwacji, człowiek bowiem ma tak zwane życie intymne i osobiste, nawet zagwarantowane prawami. Tylko obserwowanie czy podsłuchiwanie rozmów naturalnych, i to w najróżniejszych sytuacjach, oraz - co ważne, różnych ludzi i w różnych zestawieniach dać może materiał do wniosków o naturze ludzkich kontaktów słownych. Mając takich obserwacji dużo, bardzo dużo, można zacząć formułować wnioski o charakterze ogólnym, i stwierdzić, że mamy oto do czynienia z fenomenem "pomieszania języków" jak w podaniu o wieży Babel. O ile pewna część ludzkich kontaktów słownych jest wysoce satysfakcjonująca i obiektywnie pożyteczna, bo dzięki porozumieniu można było zbudować całą cywilizację techniczną, inną część ludzkich rozmów najlepiej charakteryzuje powiedzenie "dziad swoje, baba swoje". Takie właśnie rozmowy, przypominające dwoje ludzi biegnących naprzeciw siebie po to, aby się objąć, ale w ostatniej chwili nie wpadających sobie w ramiona, lecz mijających się, nazywam diamonologami.
Diamonolog, od greckiego słowa "dyo" (dwa) i słowa "monolog", to słowny odpowiednik fug Bacha, w których współistnienie dwóch tematów ma charakter jakby igraszki; o ile w muzyce jest to cudownym znamieniem mistrzostwa, ta sama właściwość rozmów żywych ludzi okazuje się immanentnym podłożem tragizmu. Ponieważ zaś, wbrew ugruntowanej opinii, ludzie nie zmieniają się, nie zmieniają swoich podstawowych cech, sprawia to, że ludzie, którzy z konieczności muszą współżyć z bliźnimi bardzo różnymi, są w permanentnym układzie tragicznym.
Człowiek otwierając usta zaspokaja co najmniej kilka instynktów. Mówienie stanowi formę dowartościowania się. Każda myśl wypowiedziana staje się pełniejsza, barwniejsza, przypomina coś materialnego, wypowiedzenie jej więc daje głęboką satysfakcję.
Istnieje opinia, że człowiek jest najgłośniejszym ze wszystkich gatunków. To prawda. Człowiek to istota, w której drzemią niepokojąco wielkie pokłady słów, czekających ujścia jak sprężone gazy w butli. Ale są pod tym względem równie wielkie różnice między ludźmi, jak pod wieloma innymi względami. Najlepiej widać to na różnych międzynarodowych kempingach. O ile zakątek, gdzie biwakują Anglicy, sprawia wrażenie nie zamieszkanego, kąt, w którym biwakują Włosi, przywodzi na myśl wiejskie kłótnie. Spotkanie z niektórymi ludźmi daje nam wrażenie wejścia nagle pod gorący tusz. Spada na nas lawina słów, musimy wysłuchać relacji o najdrobniejszych zdarzeniach, nie pytani, czy nas to w jakimkolwiek stopniu interesuje.
Spragniony kontaktu, nabrzmiały słowami człowiek znalazł swoją ofiarę - słuchacza. I rzadko komu przychodzi do głowy, że "świat jest pełen gadaczy, ale mało na nim słuchaczy", jak to ujął zwięźle jeden z moich znajomych. Świat zna już instytucje fordanserów i fordanserek, "pań do towarzystwa" - teraz zaistniała nowa potrzeba tego typu. Potrzebne są uszy, przed którymi można się wygadać. Pewien londyńczyk odkrył to już w 1945 roku! Usiadł na krześle w Hyde Parku i postawił tabliczkę z napisem: Za dwa szylingi gotów jestem przez pół godziny słuchać historii waszych niedoli. To jest naród prekursorów i wynalazców!
Fanny Deschamps w Le Nouvel Observateur z 20 marca 1987 roku zaprezentowała plon swoich reporterskich wędrówek po świecie nieudaczników - pada to słowo - i różnych nieszczęśliwych ludzi, którzy szukają ratunku w "grupach gadaniowych". Materiał jest obszerny i trudno go streszczać. Chodzi w nim o samopomoc, samoratowanie się ludzi dziedzicznie obarczonych, żyjących w świecie milczenia, fobii, braku ludzkiego ciepła, maltretowanych w dzieciństwie itd.
Znalezienie ucha, które skłonne byłoby nas wysłuchać, to zaspokojenie tylko jednej piekącej potrzeby - możliwości wygadania się. Jest to jednakże tylko część problemu. Pełna potrzeba domaga się nie człowieka pierwszego z brzegu, lecz takiego, który będzie podobny, similis, który będzie rozumiał nadawany "komunikat słowny", jak mówią językoznawcy, w pożądany sposób - i to już jest problem psychologiczny, a w konsekwencji filozoficzny, nie językowy.
Gdy wysłuchuję opowiadań moich robotników o ich wyczynach alkoholowych, bo o czymże by? - nie są oni usatysfakcjonowani, gdyż słucham tego zupełnie bez entuzjazmu. Podobnie, gdy opowiadamy sobie dowcipy - oni nie śmieją się z moich, ja nie śmieję się z ich.
Do artykułu pani Deschamps dołączono dowcipny rysunek, przedstawiający wielkie (marmurowe?) ucho w księżycowym pejzażu, zapełnionym przez pojedyncze, zagubione postaci. Obok ucha otwór na monetę, jak w automacie do sprzedaży biletów. Niestety, nie jest to żadne rozwiązanie. Ucho musi być odpowiednie.
Czy rozmowa będzie diamonologiem, czy dialogiem, duży wpływ na to ma temat rozmowy. Gdy dotyczy ona rzeczy prostych, zwłaszcza będących w zasięgu wzroku mówiących, prawdopodobieństwo nieporozumienia jest o wiele mniejsze, niż gdy rozmowa dotyczy pojęć oderwanych.
Idealne prawie warunki do porozumienia stwarza sytuacja, gdy obaj partnerzy dyskusji (rozmówcy) mają interes w dogadaniu się. Obydwaj wtedy 1) skupiają się na rozmowie, 2) eliminują elementy zbędne, zaciemniające obraz, 3) odrzucają podszepty pychy, by się łatwo obrażać itd. Ilustruje to znakomicie ludowa anegdota o Żydzie i Cyganie na jarmarku.
Była okropna plucha i na sławny jarmark w N. nie przyszedł prawie nikt. Ale zjawiło się dwóch ludzi - Cygan, który chciał pilnie sprzedać konia, i Żyd, który równie pilnie chciał konia kupić. Szybko dobili targu i obaj zrobili interes: Cygan pozbył się chorego konia, a Żyd fałszywych pieniędzy.
Z interesującego nas punktu widzenia łacno przyjąć możemy, że ludzie ci mieli bardzo gładką rozmowę (dialog) i że zakończyła się ona consensusem. Inaczej by to wyglądało, gdyby Cygan chciał sprzedać chorego konia, ale Żyd znał się na koniach i miał normalne pieniądze. Jak by to wyglądało, nie będziemy w to wchodzić, to już materiał dla innej anegdoty, my stwierdzamy tylko, że w takim wypadku osiągnięcie consensusu nie byłoby sprawą łatwą i może nie doszłoby do niego w ogóle.
Kiedy ludzie rozmawiają nie dlatego, by dojść do jakichś wymiernych korzyści materialnych, lecz po prostu dla pogadania, realizuje się wtedy kilka niezwykle interesujących prawidłowości. Jedną z najciekawszych nazwałem "żelazną kurtyną", a wygląda to tak: spotykają się z okazji świąt dwa zaprzyjaźnione małżeństwa. Początkowo rozmowa toczy się w ten sposób, że mówi jedna osoba, trzy słuchają. Kiedy panowie podnoszą trochę poziom rozmowy, zaczynają mówić o polityce, spada "żelazna kurtyna". Panie zachowują się tak, jakby panowie przeszli nagle na rozmowę w innym języku. Rozpaczliwe miny, uśmiechy, granie oczyma, wreszcie znajdują rozwiązanie: a, to my pójdziemy podgrzać bigos. Grzeją go pół godziny, godzinę i są równie szczęśliwe jak pozostali panowie.
To o takich właśnie sytuacjach mówi wspomniane już rzymskie przysłowie "similis simili gaudet", do którego będziemy jeszcze wracać.
A teraz taki przykład. Rozmowa przy kawie w kilka osób. Nobliwa pani wtrąca najpierw w rozmowę co i raz jakieś niby to dowcipne zwischenrufy. Mówię "niby" dlatego, że wszystkie są nie związane z tematem. Przez jakiś czas, na początku rozmowy, może to być akceptowane bez zdenerwowania reszty towarzystwa. Później sytuacja wymusza na niej wzięcie udziału w rozmowie, bez wygłupów. I co się okazuje? Nobliwa pani, i owszem, zabiera głos, ale mówi każdorazowo na całkowicie inny, własny temat! Ona cały czas myślała o czym innym niż wszyscy! I tak jest zawsze, sprawdziłem to wielokrotnie, więc to nie przypadek. To psychologiczna prawidłowość. Pani co jakiś czas informowała nas po prostu o tym, o czym sama myślała. Rozmowa toczyła się właściwie obok niej.
Inny, podobny, bardzo dobrze poznany przypadek. Mówię do kogoś i spotykam się zawsze, absolutnie zawsze, z taką samą reakcją: odpowiedź dotyczy wprawdzie tematu, ale wykracza hen, hen, daleko poza etap, na którym ja jestem. Przeskoczonych zostało kilkanaście stadiów, zawierających ważne szczegóły. Rozmowa staje się przez to absurdalna, głupia, nie można dojść do porozumienia w sprawie wspólnej decyzji.
Istnieje też diamonolog - ględźba pretensjonalna, np. taki:
A: Konie mają nadzwyczajną pamięć. Pewien koń w cyrku...
B: Kaligula wprowadził konia do senatu.
C: Białe konie Apokalipsy! Cóż za metafora!
A: Opowiem o tym koniu w cyrku.
D: Mówmy raczej o koniach mechanicznych.
B: Anglicy wystawili pomnik koniom-bohaterom pierwszej wojny światowej.
C: Czy koń ma naprawdę końskie zdrowie?
B: Stoi rzeźnik przed obrazem Kossaka i mówi...
C: Nie męcz, nie mam końskiego zdrowia.
A oto inny przypadek. Działacz, który umie tylko mówić, w ogóle nie uznaje słuchania. Wygląda to tak: Przychodzi, siada, chrząka. Czeka na pierwsze pytanie, na rozpoczęcie rozmowy. Kiedy zacznie mówić, będzie to już wykład z przerwami. Niezależnie od rodzaju stawianych mu pytań, czy żartów innych osób, jego relacja będzie jak czołg posuwać się z przerwami do przodu nawet wtedy, gdy słuchacze protestują, zarzucają mijanie się z prawdą czy logiką. Powstaje koszmarne uczucie, że mamy oto albo wytresowaną papugę, albo człowieka z magnetofonem w środku. Jego przerwy w relacjonowaniu nie są żadnym ustosunkowaniem się do uwag innych ludzi, są tylko odpoczynkiem. To tak, jakby wyłączał na chwilę ukryty magnetofon. Kiedy pozwolą mu znów mówić, potoczy się relacja od punktu, w którym została przerwana, bez jakiegokolwiek związku z tym, co zostało w międzyczasie powiedziane. Taką była rozmowa Stalina z Mikołajczykiem w dniu 27 lipca 1944 roku. Stalin prawie wcale nie ustosunkowywał się do tego, co mówił Mikołajczyk, tylko odegrał przed nim swoją płytę.
Buffon, przyrodnik, nie językoznawca, wypowiedział słynne zdanie: Styl to człowiek. Od stu lat zdanie to uważa się za zgrabną przenośnię, a jest to opinia o wartości twierdzenia naukowego, wypowiedziana mimochodem przez wielkiego wizjonera nauki. Tak jak każdy człowiek rodzi się z indywidualnymi liniami papilarnymi, tak samo każdy przynosi ze sobą na świat indywidualny styl myślenia. Odrębność linii papilarnych odkryto w związku z potrzebami kryminalistyki. Mimo istnienia wspaniałej przesłanki Buffona nie badano stylów myślenia, nie było na to zapotrzebowania. Tak humanistyka doczekała się ciężkiego oskarżenia o nienadążanie postępu moralnego człowieka za rozwojem cywilizacyjnym. Zarzut taki wysunął już Rousseau, a teraz w nowej formie, bardzo alarmistycznej, powtórzył go Konrad Lorenz i twórca socjobiologii E. Wilson. Dystans między tymi dwoma nurtami rozwoju w naszym wieku wydłużył się niepokojąco i zaczyna wkraczać w fazę o decydującym znaczeniu dla istnienia gatunku ludzkiego w ogóle.
Teza o indywidualnych, wrodzonych stylach myślenia implikuje immanentny diamonolog, który sprawia, że wszystko, co wspólne, jest dla człowieka przeklęte. W tej materii należy się powołać na tych, którzy mają w tym względzie wielowiekowe doświadczenie - mnisi wyznań katolickich. W klasztorach panuje przekonanie, że "vita communis maxima poenitentia" (życie wspólne największą pokutą). I pomyśleć, że było tylu szaleńców, którzy we wspólnocie upatrywali ludzkiego szczęścia. Sartre, komunista i egocentryk, napisał, że "piekło to są inni" (Huis clos). Trzeba tu postawić kropkę nad i. Dlatego piekłem są inni, że są inni. Gdy inni nie są "inni", tylko podobni, jest... niebo!
Choć pogląd o indywidualnych stylach myślenia może się wydawać zaskakujący, to przecież leży on u podstaw naszego stosunku do bliźnich. Ludzi o najbardziej odmiennych stylach myślenia zamykamy w szpitalach dla umysłowo chorych. Idąc od nich w górę napotykać będziemy mętniaków, fantastów, poetów, realistów, wielkich czarodziejów słowa i geniuszy techniki, myślących logicznie, precyzyjnie, bo tego wymaga technika. Więc styl myślenia to także los człowieka. Tak zapewne rozumiał to Heraklit, kiedy powiedział, że "charakter człowieka jest jego dajmonionem". Niektórzy tłumaczą to: "charakter jest losem człowieka".
Powieść i dramat to gatunki literackie, które mogą ukazywać różne style myślenia, ponieważ posługują się dialogiem, pokazują w działaniu różne typy ludzi. Teza o immanentnych, różnych stylach myślenia pozwala w nowy sposób spojrzeć na powieść i dramat jako gatunki posługujące się dialogiem. Powstaje pytanie, czy gatunki te oddają obiektywne realia ludzkich dialogów - w sposób stylizowany, czyli artystyczny - a więc czy spełniają warunki, jakie stawiamy sztuce, czy też rezygnują z ambicji odzwierciedlania prawdy i przechylają się w stronę shockingu. Dramaty i powieści, w których wszyscy bohaterowie mówią tym samym językiem (czyli językiem autora), są z punktu widzenia relacji o obiektywnym świecie fałszywe.
Zamiast mówić "style myślenia", można mówić uzdolnienia. Wszelkie działania człowieka i ich jakość zależne są od posiadanych skłonności i umiejętności. Człowiek różni się od zwierząt liczbą i jakością uzdolnień. Ponieważ kombinacja tych uzdolnień może być bardzo różna, społeczeństwa ludzkie, zwłaszcza na terenach przemieszania rasowego, stanowią diaspory odmieńców, jak to nazwaliśmy na początku. Fakt owego zróżnicowania ma doniosłe znaczenie życiowe dla bytowania człowieka i wbrew temu, co się powszechnie na ten temat mówi, ujemne skutki są większe niż korzyści. Człowiek cierpi najwięcej z przyczyny drugiego człowieka, najogólniej dlatego, że ten człowiek jest bardzo odmienny. Człowiek jest politikon zoon, istotą społeczną. Jakżeż tragiczne to dla gatunku o tak kolosalnym zróżnicowaniu! Każda próba zbliżenia łączy się z ryzykiem napotkania "odmieńca". Tylko spotkanie podobnego daje szanse dialogu. Zetknięcie z niepodobnym to nieuchronny diamonolog. Długotrwały i ostry diamonolog to źródło nerwic. Idee te wyraża sztuka Homin. Jest w niej ukazany tragizm diamonologu, ale nie jako zagadnienie semantyki, kultury czy wychowania, tylko jako immanentny aspekt tragiczny kondycji ludzkiej. Bohaterowie tej sztuki sprawiają wrażenie odzywających się co chwila różnych magnetofonów. Nie jest to żadna "awangarda". Tę prozę cechuje taki realizm, że można ją nazwać prawie protokołem rzeczywistości. To ważne, gdy wyznaje się pogląd, że literatura może zdążać do poznania prawie naukowego tam, gdzie nauka nie może ukazać rzeczywistości tak dobrze jak sztuka. W sztuce Homin bohaterowie wygłaszają swe kwestie jak tresowane papugi. Tragizm ich sytuacji na tym polega, że sprawiają wrażenie, jakby każdy z nich był tresowany gdzie indziej. Tak przedstawiona akcja to bardzo dobry pomysł dla "awangardy": ludzie jako kukły odgrywający jakieś zadane im role, aby przyciągnąć do teatru mieszczucha... Ale tu chodzi o co innego. Nie wszyscy są papugami. Taka wizja świata byłaby gruntownie fałszywa. Więc w pewnej chwili pojawia się jednostka rozumna. Próbuje nawiązać dialog. Jej wysiłki skazane są jednak na niepowodzenie. Uczestnicy zebrania próbują jakby wyleźć z kaftanów swoich... stylów myślenia, lecz bezskutecznie. Wymotanie się z kokonu konwencji myślowych okazuje się niemożliwe.
6.2. Antydramat
Dramat to ta część literatury, która posługuje się wyłącznie dialogiem. Sztuka teatralna to dramat odegrany przez aktorów. Dramat to według wszystkich słowników akcja, dzianie się. Takie ujęcie wymaga uściśleń i korektury. Nie każda akcja i nie każde dzianie się jest dramatem.
Dramat to akcja rozgrywająca się między tak zwanymi antagonistami, których dzielą różnice charakterów albo interesów. Mamy zatem swoisty ciąg odwetów, zapoczątkowany przez jakieś zdarzenie, które akcję dramatyczną spowodowało. Wszelka akcja, wszelkie dzianie się stanowi proces następczy - w tym znaczeniu, że ma swoją przyczynę. Ludzie działają z przyczyn immanentnych, wewnętrznych, oraz z przyczyn dookolnych, zewnętrznych. Literatura ostatnich dziesiątków lat, jakby odreagowując dziewiętnastowieczny psychologizm, przedstawia bohaterów motywowanych prawie wyłącznie "okolicznościami". Napoleon, kiedy w pewnej dyskusji zwrócono mu uwagę na to, że wynik może zależeć od okoliczności, odpowiedział krótko, po swojemu: "To ja stwarzam okoliczności". W sto lat później wymyślono behawioryzm, który traktował ludzi jak tresowane małpy, a w sto pięćdziesiąt lat po tej wypowiedzi psychologię marksistowską, zasadzającą się na przekonaniu, że jak "przyjdzie walec i wyrówna", będzie wyrównane.
Teza o indywidualnych, wrodzonych stylach myślenia i cybernetyczna koncepcja charakteru prof. Mazura zmuszają do przyjęcia twierdzenia, że podmiotowość człowieka to właśnie zdolność zachowywania się autonomicznego, niezależnego nie tylko od "okoliczności", ale także od instynktów, od czego nie potrafią uwolnić się zwierzęta. Czyli okoliczności bardziej zależne są od człowieka niż człowiek od okoliczności.
Dramat w literaturze, teatrze czy filmie, aby był przekonywający, musi mieć przekonywającą motywację. Kryminały, w których "trup ściele się gęsto", nie zasługują na miano dramatu, gdyż bohaterom ich brak pogłębionej motywacji. To strawa dla ludzi prymitywnych, schizoidów i duchowych technokratów. Ludzie ci nie zdają sobie sprawy z tego, że czytanie kryminału jest przekierunkowanym wyładowaniem agresji, którą to wiedzę zawdzięczamy obecnie zdobyczom etologii.
Przy omawianiu tragedii pada zwykle słowo katharsis, przekazane nam przez Arystotelesa, według którego oglądając tragedie doznajemy uczucia litości i trwogi. W związku z tezą o rozumności nadamy pojęciu katharsis rozszerzone znaczenie. Gassner, o którym niżej, mówił o tak zwanym tragicznym oświeceniu. Na gruncie koncepcji rozumności wstrząs psychiczny, jakiego doznajemy oglądając wartościowe dramaty i tragedie, tłumaczony musi być jako efekt zrozumienia splotu wydarzeń. Więc efekt katharsis zależy w równym stopniu od jakości widza, co od jakości sztuki, albowiem faktem niezbitym jest, że ani głębokie dramaty, ani tragedie nie są w stanie wzruszyć niektórych ludzi (psychopatów). Katharsis przeżywają więc tylko jednostki rozumne, gdy spotykają się z rozumnie i logicznie skonstruowanymi sztukami. Gdy spotykają się z shockingiem - przeżywają stres, a nie uszlachetniające uczucie katharsis.
Oprócz interakcji ludzkich będących walką (przeciwdziałaniem, dramatem) i współdziałaniem wielki procent ludzkich zachowań stanowią sytuacje nie będące ani jednym, ani drugim. Są to sytuacje związane na ogół z diamonologiem, a charakteryzują się męczącą niemożnością współpracy w sytuacjach, które by tej współpracy bardzo się domagały. Sytuację nie będącą ani walką, ani współdziałaniem przedstawia sztuka Homin, która jest antydramatem. Antydramat ma miejsce przeważnie tam, gdzie toczy się diamonolog. To sytuacja niezrozumienia, szarpaniny, nie posuwająca niczego do przodu. Dreptanie w miejscu, chodzenie tam i z powrotem. Jest ruch, nie ma postępu.
Elementarną formę dramatu stanowi pojedynek zakończony jakimś rozstrzygnięciem. Pojedynek orężny lub słowny. W antydramacie nie ma zwycięzców ani pokonanych, jest ogólne zmęczenie, odczuwane często jako niepotrzebne i bezsensowne. Okresy zbrojnego pokoju, wyścigu zbrojeń są antydramatem, a często ante dramatem. Wojna - dramatem. Dramat może się toczyć przy akompaniamencie dialogu lub diamonologu. W pierwszym wypadku mamy do czynienia z sytuacją rozumienia się stron, ale nie dającą się pogodzić sprzecznością interesów, w drugim wypadku mogą to być tylko wzajemne inwektywy. Antydramat to coś więcej niż kategoria estetyczna, należy do obiektywnej rzeczywistości.
6.3. Tragizm
Nieliczne sztuki antyczne i późniejsze nazwane tragediami cieszą się zrozumiałą estymą. Obrosły ogromnymi opracowaniami. Ale kwestią pozostaje sprawa, czy tragizm jest elementem obiektywnej rzeczywistości, czy tylko kategorią estetyczną, zgrabnie ukazanym mitem.
Tragedia to pewien typ dramatu antycznego, zasadzający się na określonej koncepcji bezwyjściowości. Źródłem tragicznego, czyli zawsze niepomyślnego, losu bohaterów tych dramatów było nieuchronne przeznaczenie, po grecku mojra, po łacinie fatum. Mimo że Grecja jest kolebką tragedii, termin łaciński stał się źródłosłowem fatalizmu. Fatalizm to koncepcja zakładająca, że los każdego człowieka został z góry nieodwołalnie zaprogramowany i cokolwiek by człowiek czynił, przeznaczonego losu nie uniknie. Fatalizm dawał wyraz uczuciu zależności człowieka od przeciwnych mu złowrogich mocy, których racjonalnych przyczyn nie potrafił zrozumieć. Nie był więc w tych zamierzchłych czasach żadną grecką specjalnością. Biblijny mit o Hiobie, o wiele starszy, zawiera także, jako konkluzję ontologiczną, myśl, że trzeba się pogodzić z wyrokami Boga, choć wydają się okrutne i niezrozumiałe. Fatalizm to filozofia porażająca i trudno o coś mniej pedagogicznego niż przekonanie, że rodzimy się skazani na określoną rolę, bez żadnej możliwości jej zmiany. Fakt, że w świecie islamu średniowiecze dopiero się skończyło, na pewno ma swoją przyczynę i w tym, że w jego doktrynie fatalizm należy do istotnych składników.
Z fatalizmem koresponduje koncepcja determinizmu, która bynajmniej nie jest z nim tożsama. Determinizm to pogląd, wedle którego wszystko, co się zdarza, wynika z określonych przyczyn, ale przyczyn materialnych, tkwiących w prawach przyrody. Dla kompletności dodać można, że determinizm został podważony przez fizykę atomową; w świecie cząstek atomowych zachodzą zjawiska "spontaniczne".
Tragedie, ów niezwykły wykwit geniuszu greckiego, który potrafił tak znakomicie wyzyskać niesympatyczną, jako się rzekło, ideę nieuchronności i przeznaczenia, były w swej społecznej funkcji zjawiskiem wstecznym. Petryfikowały one nie zdogmatyzowane, ludowe mity, wskutek czego poeci, wraz z Homerem, byli przez wielu ówczesnych filozofów ostro krytykowani za ugruntowanie zabobonów. Tych filozofów, o czym się prawie nie wspomina, było tak dużo, że Kleitomachos, scholarcha ("rektor") Akademii Platońskiej, sporządził pierwszy katalog filozofów ateistów, z których wielu postawiono przed sądem za bezbożność. Wśród nich Sokratesa.
Choć doskonałość formalna tragedii antycznych, zwłaszcza Sofoklesa, jest taka, że trudno właściwie przesadzić w zachwytach nad geniuszem ich twórców, to jednak pewne generalne założenia antycznej tragedii były tego rodzaju, że bardzo ułatwiały napisanie tejże. Obowiązywały pewne stałe kanony:
1) Koncepcja bezwyjściowości sytuacji, brak odwrotu dla bohatera. Antygona ani Kreon nie mogą się "rozmyślić". Obowiązek będzie dla nich wartością większą niż życie.
2) Działania bohatera obracają się przeciwko niemu. Edyp im bardziej stara się wyjaśnić przyczyny "zmazy", tym bardziej się pogrąża.
3) W pewnej chwili ciemne chmury nawisłe nad głową bohatera przenika promyk nadziei. Szansa na happy end? Nie, to tylko dramaturgiczny chwyt, ironia tragiczna. Kiedy ta nadzieja okaże się złudna, bohatera spotka nieubłagane przeznaczenie, a widzem tym bardziej szarpać będzie "litość i trwoga".
4) Bohaterowie byli zawsze niezwykłego formatu - mityczni królowie i wodzowie, na koturnach (bez przenośni), a czasem pojawiał się "deus ex machina".
5) Bohaterowie działali w obecności chóru, śpiewającego elegijne pieśni, współgrające z akcją i wykonującego "emmeleję" - płynne, dostojne ruchy taneczne.
Obiektywna niezwykłość artystyczna tych realizacji splatała się wtedy z niebagatelnym faktem - wiarą widzów w absolutną prawdziwość tego, co oglądali. Przyjąć należy, że ludzie ci, wracający z Wielkich Dionizjów w swe dalekie krainy przez górskie bezdroża, musieli być po obejrzeniu tych widowisk wręcz odmienieni. O podobnym efekcie w czasach nowożytnych można mówić chyba tylko w związku z widowiskami w Oberammergau przy końcu ubiegłego stulecia. Różni teoretycy współczesnego teatru, wzdychający nostalgicznie do "teatru źródeł", do sacrum, zapominają o tym szczególe: nie ma już dziś takich widzów! Sztuki równie doskonałe są do pomyślenia, ale nie ma już widzów z dziewiczą wrażliwością i dziecinną wiarą.
Laur tragika kusił zawsze wszystkich dramatopisarzy. Ale podtrzymywanie idei fatalizmu nie było już możliwe, między innymi dlatego, że kłócił się on z doktryną katolicką, którą dzięki idei ostatecznego zbawienia należy traktować jako światopogląd optymistyczny. Powstało wtedy zagadnienie: czy tragizm jest elementem obiektywnej rzeczywistości, czy gatunek tragiczny to tylko genialne spożytkowanie mitologii, scil. religii? Corneille, Racine, Szekspir, Schiller, Shaw, Arthur Miller stanęli na stanowisku, że życie rzeczywistych ludzi obfituje w wątki tragiczne, że są nimi namiętności ludzkie wtedy, gdy - nie okiełznane - stają się motorem, popychającym ku tragicznemu przeznaczeniu. Tak powstały tragedie honoru (Cyd), namiętności (Romeo i Julia), zemsty za bratobójstwo (Hamlet), chęci wyzwolenia kraju (Joanna D'Arc B. Shawa), ambicji (Wallenstein) i wreszcie chęci wzniesienia się ponad poniżający zawód komiwojażera (Śmierć komiwojażera Arthura Millera).
Willy Loman A. Millera otwiera niejako poczet bohaterów tragicznych bez koturnów. Współcześni odpowiednicy Kreonów, Wallensteinów i Hamletów znaleźli miejsce w rubrykach "z życia wyższych sfer towarzyskich". Uwaga kieruje się teraz w stronę prostego człowieka.
Znamieniem prawdziwie wielkiej sztuki staje się, zgodnie z opinią Josepha Wooda Krutcha, zwykły człowiek. W mojej sztuce Les Miserables II czynię jeszcze jakby dalszy krok. Jej bohaterami są "ludzie zerowi" (4.0.), ludzie najmniej uzdolnieni, a nawet będący lekko poza granicą psychicznej normy. Wreszcie wysuwam pogląd ogólniejszy: Człowiek jest istotą tragiczną! Jedynym tego rodzaju gatunkiem w przyrodzie! Oznacza to próbę nowego spojrzenia na kondycję ludzką, właśnie w perspektywie poetyki tragedii. Wydaje się bowiem, że ujęcie takie znacznie lepiej tłumaczy kondycję człowieka niż dotychczasowe systemy filozoficzne, przede wszystkim zaś marksistowska zasada dialektyczna. Znana triada Hegla-Marksa - teza, antyteza, synteza - jest gramatyką koniecznego postępu. Jej wyrazem był komunizm, ze swoją ideą "rytmicznego" postępu, który miał być zakończony rajem ziemskim, na podobieństwo raju chrześcijańskiego. Rzeczywistość zadała jednak kłam tej optymistycznej, oderwanej od rzeczywistości teorii. A przyczyną była fałszywa koncepcja człowieka, rozumianego jako glina w ręku historii i "warunków". Jeszcze raz miało się okazać, że to człowiek zmienia warunki, a nie odwrotnie.
Koncepcja tragicznej kondycji człowieka, wywodząca się z tezy o zróżnicowaniu ludzi, stabilności ich stylów myślenia i wynikającym stąd diamonologu, zwieńcza się nie twierdzeniem o nieuchronnym rozwoju, jak w marksizmie, lecz tezą o możliwym rozwoju. Tragedie nie są ani wyrazem pesymizmu, ani determinizmu. Bohater tragedii ginie zasadniczo dlatego, że jest krańcowo bezkompromisowy. Jak wiemy, w rzeczywistości człowiek jest raczej "trzciną chwiejącą się na wietrze" niż posągiem, więc wszystkie akty ludzkiego, tragicznego heroizmu implikują przypuszczenie, że gdyby w identycznej sytuacji znalazł się inny człowiek, dramat mógłby się rozegrać inaczej. Determinizm wyraża prawa rządzące światem materii pozaludzkiej, tragedia zaś prawa rządzące światem człowieka. W świecie człowieka decyzje mogą być zmieniane. Praw natury zmienić nie można. To stwierdzenie pozwala przyjąć, że w gatunku tragicznym zostaje miejsce na iskrę optymizmu. Jak wykażemy to w następnym rozdziale, takie są właśnie dzieje człowieka: tragiczne, ale nacechowane obecnością stałego postępu. Choć bohater tragiczny ponosi klęskę, idea, o którą walczył, jaśnieje mocniej niż na początku, gdy szalały namiętności. Walka i klęska oczyszczają go i dają mu przebłysk jakby wyższej świadomości. John Gassner rozwinął na ten temat frapującą teorię tragicznego oświecenia. Powiada on, że tragedia jest gatunkiem par excellence intelektualnym, a jej istotny element tworzy proces uświadamiania sobie przez bohatera swego losu, zrozumienie swego położenia, anagnorisis. Tak buduje Gassner triadę litość-trwoga-zrozumienie. To jakby w inny sposób wypowiedziane słynne zdanie Mme de Sta’l: Tout comprendre c'est tout pardonner. Zaiste - zrozumieć to szczyt tego, co ludzkie. Zrozumieć to dostrzec szansę.
W tragediach antycznych nie do pomyślenia było, żeby bohater był minorum gentium; taki po prostu nie byłby zdolny do przeżycia tragicznego oświecenia. Pijak, wzniecający awanturę i ginący wskutek tego, nie budzi głębokiego współczucia, lecz raczej niesmak. Tylko jednostka rozumna, stawiająca długo i uparcie czoło przeciwnościom, angażuje nas głęboko i powoduje wstrząs, nazwany katharsis. Takim bohaterem tragicznym jest człowiek, jako gatunek, w relacji do innych gatunków. Wyginęło i ginie nadal wiele gatunków, ale żaden nie zginął świadomie i żaden nie był w stanie odwrócić swego losu. Człowiek stanowi jedyny gatunek, który zarówno może przyczynić się do swojej zguby, jak mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej, ale może także uniknąć takiego losu, jeśli wykorzysta te potencje racjonalności, jakie posiada.
7.0. MUM
7.1. Człowiek statystyczny i człowiek rzeczywisty
Drogi, Nieznany Przyjacielu!
Podzielę się z Tobą teraz przemyśleniami dotyczącymi tych zagadnień, które nieodłącznie absorbowały filozofię w jej długiej drodze rozwojowej.
Cała dotychczasowa filozofia interesowała się Człowiekiem (w ogóle), co przesądzało o jakości jej rozstrzygnięć. Przedmiotem mojego zainteresowania są ludzie, nie człowiek w ogóle. Osobliwość kondycji ludzkiej na tym właśnie polega, że los człowieka bardziej determinuje to, czym się ludzie różnią, niż to, co jest im wspólne. Wychodząc z tego podstawowego spostrzeżenia, tradycyjne problemy filozofii - zagadnienie prawdy, transcedencji, piękna i moralności - przedstawią się nam inaczej.
Chcę zaproponować filozofowanie nie o człowieku w ogóle, lecz o ludziach. Pochylać się nad losem jednostek ludzkich i ich rzeczywistymi problemami, a nie, jak Sartre, rozpaczać nad tym, że człowiek jest samotny w kosmosie, "wrzucony w istnienie". W sztuce Czcij ojca i matkę swoją, jeżeli... poruszam akurat problem "wrzucania w istnienie", ale w sensie jak najbardziej konkretnym, w sensie odpowiedzialności za dawanie życia, zwłaszcza życia bez perspektyw. Eksplikuję zaś moje analizy kondycji ludzkiej na miarę własnych sił, zarówno expressis verbis, jak i językiem sztuki, gdyż oba te sposoby są do tego uprawnione - sztuka, która nie wynika z jakiejś przyjętej filozofii, jest raczej tylko rozrywką.
Wielka literatura powszechna sprezentowała nam nieśmiertelną galerię postaci, widzianych przez największych pisarzy dokładnie tak, jak opisywane tu będą ludzkie typy: jako ofiary nieprzepartych sił, tkwiących w człowieku, niezależnych od zewnętrznych uwarunkowań, jako istoty, które "stwarzają okoliczności" bardziej niż okoliczności ich stwarzają. Ta literatura, dzieło największych "inżynierów dusz", była dla mnie wciąż odniesieniem przy ferowaniu opinii o ludziach, jakich w swym życiu spotkałem.
7.2. Prehistoria mętniactwa
W krótkim stosunkowo przedziale czasu, między ósmym a czwartym wiekiem przed nową erą, w odległych od siebie punktach naszego globu, między którymi kontakt o ile był, to minimalny, na terenach Bliskiego i Dalekiego Wschodu powstały koncepcje religijno-filozoficzne, które miały wycisnąć głębokie piętno na późniejszych dziejach zamieszkujących tam ludów. Są to taoizm, buddyzm, mazdaizm, mozaizm i dialektyczna filozofia logosu. Mają one wszystkie zadziwiające podobieństwa materii pojęciowej: mgławicowy abstrakcjonizm, który je różni od kultów i pojęć ludów innych rejonów świata, które przeważnie w sposób bardziej materialny wyobrażały sobie swoich bogów. W swojej koncepcji tao Lao-tsy mówi: "Tao, które można wyrazić słowami, nie jest (prawdziwym) niezmiennym tao. Nazwa, którą można je określić, nie jest (prawdziwą) niezmienną nazwą. Bezimienne (stało się) prapoczątkiem nieba i ziemi. Nazwane (stało się) rodzicielką dziesięciu tysięcy rzeczy. Tao jest jako puste (naczynie) i mimo iż ciągle jest w użyciu, jak gdyby nigdy się nie przepełniało. Jest ono jak otchłań bezdenna. Jak gdyby było praojcem wszechrzeczy".
I tak już w tym stylu do końca. Im dłużej się to czyta, tym mniej się wie. Ale są w tym tekście pewne znamienne kwestie, które będą się pojawiały we wszystkich tego typu enigmatycznych enuncjacjach - zapobiegliwość o interes autora, o jego wywyższenie się, a tym samym przeważnie także zapewnienie przyszłości uczniom, w imię przekonania, że ci, co "ołtarzowi służą, mają prawo żyć z ołtarza". Dodajmy: dobrze żyć. Lepiej niż ci, co do ołtarza przynoszą. "(Mędrzec) działa (opierając się na zasadzie) niedziałania i dlatego nie ma niczego, co by nie (podlegało) jego władzy" - mówi Lao-tsy. "Mędrzec nie przejawia (cnoty) humanitarności i traktuje (wszystkich ludzi) stu rodów jak (ofiarne) psy ze słomy".
Co znaczy słowo "tao"? Według najstarszego słownika chińskiego z I wieku n.e. słowo to objaśniane jest jako droga, po której się chodzi. Ale najobszerniejszy słownik języka chińskiego z początku XX wieku wymienia ponad pięćdziesiąt różnych znaczeń tego słowa. Można by powiedzieć, że tao to jest wszystko i nic. Mętność kompletna. Cały Tao-te-king to zbiór wzajemnie sprzecznych tez, z których z biedą da się wydedukować maksymę o nicnierobieniu, postawie marzycielskiej i uwielbieniu dla "mędrca".
Budda po swoim sławnym letargu, omdleniu, do którego doprowadził się postami i umartwieniami, również podał przepisy życia i postępowania sprowadzające się do ascetycznego, niepraktycznego sposobu życia, a jego kosmogonia nie zawierała jakichkolwiek uosobionych sił czy bogów. Była mętnym wyobrażeniem o siłach, które rządzą wszechświatem, takim wyobrażeniem, jakie może mieć na ten temat człowiek skrajnie wycieńczony.
W Efezie, miejscu urodzenia i śmierci Heraklita, ważnym ośrodku handlowym, kulturowym i religijnym V-IV wieku p.n.e., zrodziła się filozofia, która tłumaczyła powstanie świata dialektycznie, jako rezultat walki przeciwstawnych sił. Proces ten nie przebiega wszakże chaotycznie, lecz "posłuszny jest określonym regułom immanentnej prawidłowości, którą Heraklit nazwał logosem. Nauczał on, że wszystko w kosmosie dzieje się zgodnie z logosem, że logos to inteligentna, wieczysta, suwerenna, bo niezależna od bogów, zasada wszechrzeczy, coś w rodzaju powszechnego rozumu" (Kosidowski).
W tej samej epoce, w odlegości kilkunastu tysięcy kilometrów od Chin, pewien Semita imieniem Abram, mieszkający w akkadyjskim mieście Ur, w cywilizacji mającej blisko 2000 lat i ustabilizowaną religię solarną, wymyślił Boga o cechach jakby ludzkiego intelektu - bóstwo osobowe, ale nie mające żadnych cech morfologicznych. Być może właśnie ów Abram pierwszy użył słowa "duch"? Bóg-duch. Bóg wszystko przenikający, ale zupełnie nieokreślony.
Mojżesz, który w kilka stuleci później kodyfikował tę religię, niewiele więcej powiedział o Bogu Abrahama, choć miał z nim co najmniej dwukrotnie kontakt osobisty - w krzaku gorejącym i w czasie otrzymywania przykazań na górze. Jahweh - miał powiedzieć o sobie Bóg z krzaka płonącego tamaryszku, co znaczy "Ten, który jest". I ta odpowiedź została nazwą Boga dla części Żydów, a później dla świadków... Jehowy.
Jezus z Nazaretu nie przybliżył swoim współczesnym wizerunku Boga, tylko zupełnie nieoczekiwanie, niezwykle enigmatycznie nazwał siebie synem Boga. Jeśli pominąć wspomniane abstrakcyjne koncepcje taoizmu i buddyzmu, krzewiące się podówczas w dalekich Chinach i Indiach, w imperium rzymskim, które obejmowało wtedy cały świat (!) - cały znany świat - monoteistyczna religia Żydów była czymś niesłychanie oryginalnym wśród mozaiki różnorodnych kultów, które miały w swych panteonach iście bajkową różnorodność bóstw, w tym żywych bogów - królów i cesarzy. Swój monoteizm Żydzi obnosili wśród tego "folkloru" bóstw jak wartość i wyróżnik najcenniejszy. Z tego między innymi powodu Jezus szokował ich swym ubóstwianiem się i dlatego z tak niesłychaną determinacją domagali się jego śmierci.
Wymienione koncepcje kosmogoniczne (?) charakteryzują się wielkim podobieństwem w swej mglistości, niejasności, w fakcie, że na długi czas objęły wielkie obszary świata i wycisnęły swe piętno na życiu wielkiej liczby ludzi. Wydaje się, że przynajmniej od rozwinięcia się języka wśród ludzi ludy wszech czasów miały swoje tłumaczenia intrygującego pytania, jak to wszystko powstało i do czego zmierza, gdyż, jak mówi F. Jacob, "prawdopodobnie wymogiem umysłu ludzkiego jest posiadanie jednolitej i spójnej wizji świata. Brak jej wywołuje lęk i schizofrenię". I dodaje: "A trzeba przyznać, że wyjaśnienie religijne przewyższa wyjaśnienie naukowe". Z całą pewnością.
Ren Dubos we wprowadzeniu do swojej książki Pochwała różnorodności pisze tak: "Pierwotny człowiek posiadał rozległą wiedzę o niebie i chmurach, roślinach i zwierzętach, skałach, rzekach i strumieniach, wśród których żył. Zmysły dostarczały mu wielu informacji rzeczowych o otaczającej go przyrodzie, dzięki którym mógł sobie skutecznie radzić ze światem zewnętrznym. Jednakże już na bardzo wczesnym etapie ewolucji społecznej, być może w okresie przechodzenia w stadium Homo sapiens, człowiek zaczął szukać rzeczywistości jakościowo różnej od tego, co mógł zobaczyć, dotknąć, usłyszeć, wyczuć węchem lub w inny sposób bezpośrednio odebrać".
Niżej R. Dubos pisze: (człowiek) "wyobrażał sobie - może w sposób nieuświadomiony - iż w rzeczy lub poza nią tkwi Rzecz-Siła powodująca widomy ruch. Ta niematerialna Rzecz lub Siła była dla niego Bogiem, któremu nadawał dowolnie wybrane imię, oznaczające zasadę, jaką w jego mniemaniu kryła w sobie rzeczywistość zewnętrzna. (...) To samo powiedzieć można o człowieku współczesnym".
Otóż i kwintesencja poglądu, o który mi chodzi. Lepiej tego wyrazić nie było można. Wróćmy więc do przerwanego szybkiego marszu po dziejach najpierwszych pomysłów kosmogonicznych i odnotujmy jeszcze tekst z I wieku nowej ery wyszły spod pióra św. Jana Ewangelisty. Pisze on, jak przystało na człowieka owładniętego nową ideą, nową ewangelią, bez żenady, że popełnia plagiat: "Na początku był Logos, a Logos był u Boga i Bogiem był Logos. On był na początku u Boga. Wszystko przez niego się stało, a bez niego nic się nie stało z tego, co istnieje. W nim było życie, a życie było światłością ludzi" (J, I, 1-5).
Co to logos, wyjaśniliśmy wyżej. Jan zaanektował to pojęcie, a późniejsi tłumacze bez zbędnych skrupułów przetłumaczyli Logos = Słowo i tak oto kolędnicy śpiewają: "A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami". W ten sposób został dokonany duży krok od mglistej bezosobowości do Boga, który stał się ciałem - tak został zaspokojony głód eschatologiczny na wyższym już poziomie cywilizacyjnym.
Przebiegliśmy wzrokiem po koncepcjach kosmogonicznych, mających znane, indywidualne autorstwo, długotrwałe znaczenie w historii oraz utrwalonych na piśmie. Wyrosły one wszakże z pomysłów wielu, może setek niepiśmiennych i nieznanych "dawców tajemnic". Że tak właśnie było, wiemy dzięki zdobyczom etnologii. Dziewiętnastowieczni etnolodzy, bohaterscy często odkrywcy kultur, które przetrwały w postaci sprzed tysięcy lat, ukazali nam świat wprawdzie bez pisma, ale nie bez wierzeń i... kapłanów. Późniejsze już, dwudziestowieczne badania nad tymi kulturami, czynione za pomocą technik zapisu dźwięku i obrazu, ukazały nam typy ludzi, którzy wymyślali i podtrzymywali fantazyjne mity.
Często byli to neurotycy-outsiderzy, różni niewydarzeńcy, którzy, by nie cierpieć z powodu odrzucenia, zastraszali swoich współplemieńców różnymi wyimaginowanymi fantazmatami. Przede wszystkim tworzyli zakazy (tabu) i nakazy. Zawsze zaczynali od wmówienia ludziom, że są oni pod jakimś względem nie w porządku. Wmówienie otoczeniu grzeszności, tego, że ludzie żyją nie tak, jak powinni, jest zdumiewającą prawidłowością. Nawet w tych wypadkach, gdy odbiorcami "objawień" bywały dzieci, zawsze występowała ta sama diagnoza: potrzebna pokuta, modlitwy, umartwienia - zawsze pogorszenie swej egzystencji, nigdy przeciwnie. Jest to zwyczajny mechanizm zemsty ubogich i odrzuconych. Ponieważ bogowie z dziwną konsekwencją przemawiają tylko do biednych i odtrąconych, a prawie nigdy do tych, którym się dobrze wiedzie, więc też wszystkie boskie polecenia są zawsze jednego tylko rodzaju: przycisnąć tych, którym się powodzi lepiej niż "nawiedzonym".
Stwierdzenie to rodzi taką refleksję: ludzie doszli do tego, że stworzyli prawo karne zabraniające szantażowania (straszenia). Czyż nie byłby już czas stworzyć zapis grożący sankcjami tym, którzy rozsiewają poczucie winy? Przecież zasianie strachu przed czymś, jak i wmówienie człowiekowi, że jest przestępcą, bo się potajemnie onanizuje, prowadzi co najmniej do dyskomfortu psychicznego, a w skrajnych przypadkach do nerwic.
Nasza atencja dla taoizmu, buddyzmu etc. wywodzi się nie z respektu dla nich, lecz z faktu, że spętały miliardy ludzi zmuszając ich do życia wbrew swej naturze przez tak wiele wieków. Tym, którzy mają z urodzenia nastawienie realistyczne czy racjonalistyczne, chcę powiedzieć, że owe wyliczone mętniactwa to nie jest jakiś myślowy prymityw, nie posiada też uzasadnienia pogląd, jakoby ludzie sprzed kilku tysięcy lat byli jeszcze bliżsi "małpie", więc też i pomysły ich cechowało mętniactwo. Kilka tysięcy lat dla filogenezy, liczącej sobie wiele milionów lat, jest jak mgnienie oka. Lao-tsy był, w sensie przyrodniczym, takim samym jak my, zapewne tylko mniejszego wzrostu; intelektualnie po prostu tak samo zabiegał o osobistą korzyść jak wielu współczesnych poetów, których tylko ciocia rozumie.
Mity miały swoją moc zniewalającą w dużej mierze dzięki temu, że nie wiadomo było, gdzie i kiedy powstały. Ale ja raz jeden widziałem i słyszałem, jak się rodzi mit. Tak, widziałem i słyszałem. Dzisiaj, gdy to wspominam, cenię sobie to bardzo. Pozwól, że opowiem o tym dokładniej. To było tak:
W zimowy wieczór wypadła u nas "schadzka". W naszym domu nie zdarzało się to często, bo na "schadzki" chodziło się do sąsiedztwa, do stolarza, gdzie paliło się wiórami, a co najważniejsze - było ciepło. Tego wieczora zebrało się u nas kilka osób z sąsiedztwa i znany gawędziarz Jędrek. Ja siedziałem na wystygłej już kuchni, z nogami w otworze na garnki, gdzie było jeszcze trochę ciepła. Siedząc w ten sposób na pewnym podwyższeniu patrzyłem i wsłuchiwałem się, jak Jędrek opowiadał o swej przygodzie. Pewnego razu wracał od "Rusinów" (Łemków) przez góry i noc zastała go w lesie. Koło północy zaczął słyszeć wśród poświstów i łamania gałęzi: chodź, chodź, chodź, chodź! Ale Jędrek nie był strachoput, odpowiadał dziarsko: idę, idę; chodź chodź - idę, idę... Wchodził w słuchaczy, baby się cofały, w kuchni było słychać lot muchy. Chodź, chodź - idę, idę... Za każdym razem przesuwał czapkę to na jedno, to na drugie ucho, pewnym specyficznym ruchem, należącym do mody w tej okolicy. Naciągnął czapkę na oczy i powiada: "Wskoczyłem w krzak, wyłamałem tęgiego buczka i mówię: chodź, chodź, skurwysynu, Boże, daruj mi ten grzech... Jak się nie przyłożę, jak nie machnę tym buczkiem..."
Znów zawiesił głos.
- No i co? - wyszeptała któraś z bab, a może ja, przejęty w najwyższym stopniu.
(Chłopom, sumiastym gierojom, nie wypadało tak zareagować).
- Kupka mazi - odrzekł Jędrek.
Jędrek użył jakiejś nazwy na określenie swojego antagonisty, ale tego już nie zapamiętałem, więc nie podaję. Wiem tylko, że był to "on" w rodzaju męskim, nie jakieś tam "złe". To dobre dla bab. Jędrek, "żołnierz-samochwał", tak, to jest ten typ! - nie mógł walczyć z byle kim, z jakąś płcią słabą lub nie wiadomo kim. Przeciwnik musiał być godny antagonisty. I został przez "żołnierza-samochwała" pokonany. "Kupka mazi".
Tak oto mit, modny w filozofii na przełomie wieku, zostaje odarty ze swej mitycznej mgławicowości i sprowadzony na grunt podstawowych faktów.
Byliśmy tu świadkami narodzin mitu-zabobonu. Ale w identyczny sposób powstają wszystkie mity. Sprawą ważną jest, że nie tworzą ich najmądrzejsi, ale raczej... najgłupsi. Nie ma więc powodu, by padać przed nimi na twarz.
Opowiadanie Jędrka to był dla słuchaczy "autentyk". Jeśli potem zostało kilka razy powtórzone i "zaokrąglone", powstawał gotowiutki mit. Już wtedy bez Jędrka, bez jego latającego kaszkietu, lecz jako twierdzenie, że w tym a tym lesie był taki a taki diabeł (?), którego jeden chłop załatwił kłonicą, przeżegnawszy się przedtem. Gdyby więc w porę zaszedł był do nas dr Franciszek Kotula, zbieracz zabobonów, zapisałby ukształtowany, gotowy mit, którego narodziny ja widziałem i słyszałem!
Opowiadanie Jędrka-Kozika to była dla wszystkich słuchaczy, oczywiście, prawda. Pamiętam wyjątkowo dobrze mentalność tych ludzi okresu mojego dzieciństwa i dlatego przychodzi mi w tej chwili taka myśl do głowy: gdyby Jędrek nie opowiadał o diable, ale mówił chłopom, że na drodze za wsią ktoś rozdaje za darmo kartofle, chłopi nie rzuciliby się jeden przez drugiego. Najprawdopodobniej nie uwierzyliby i nikt nie poszedłby sprawdzić. Bo nikt nie widział, żeby gdzieś dawano kartofle za darmo. Tylko że... diabła też nikt nie widział.
Oto człowiek, bezkrytyczna istota religijna.
Słuchacze Jędrka-Kozika to byli ludzie bez żadnej szkoły. Ale czy ludzie współcześni są bardziej krytyczni? Gdy robię korektę tego, szaleje w Polsce kampania wyborcza. Ludzi ogarnął amok. Zachowują się jak derwisze. Nie ma bzdury, której by nie wypowiedziano. Z głębokim przekonaniem głosi się oczywiste nieprawdy i fałsze. Odstąpiła ludzi wszelka godność i zasada odpowiedzialności za słowo. Gdyby wiecowi krzykacze zaglądnęli do odpowiednich materiałów, dowiedzieliby się, czy "Polska ginie", czy też się rozwija. Gdyby chłopy gieroje poszli raz, kupą, z kłonicami, sprawdzić, czy w określonym zagajniku straszy czy nie, czy w danej rzece działa "utopiec"... Ale tego chłopy nigdy nie zrobią.
Nie chodzi o samo bezkompromisowe szukanie prawdy wszędzie i za wszelką cenę. Czasem trzeba ukrywać prawdę. Należy jednak zwalczać "potęgę ciemnoty" (L. Tołstoj) z uwagi na to, jak ona komplikuje życie.
Pewnego razu rodzice zostawili mnie w polu. Pojechali z jednym wozem zboża i mieli wrócić przed wieczorem po resztę snopków. Coś się wydarzyło i wrócili już zupełnie o zmroku. To było daleko za wsią, pod lasem. Po zmierzchu las zaczął szumieć tajemniczo, jakby budziło się w nim jakieś życie. Skulony pod kopką zerknąłem raz w stronę lasu. Do dziś czuję ten dreszcz. Resztki dziennej poświaty przeświecające przez drzewa wydały mi się oczyma jakiegoś potwora. Bałem się tak, że mogło się coś we mnie przekręcić. Czy bałbym się podobnie, gdybym miał racjonalistyczne wychowanie i zaliczony jakiś obóz harcerski z wartą w lesie?
Sięgam pamięcią do wspaniałej książeczki L. J. Pełki Polska demonologia ludowa i wynotowuję z niej niekompletną listę polskich straszydeł i strachów. Było się czego bać: wijuny, utopce, płanetniki, mamuny, strzygi, zmory, wampiry, gnieciuchy, nocule, diabły, upiory, skrzaty, mary, morusy, kłobuki, wilkołaki, wąpory, biesy, nocznice itd., itd.
To dzieło niezmordowanej, nie krępowanej krytycyzmem wyobraźni. Ta sama wyobraźnia sprezentowała kiedyś ludziom tao, logos, Jahwe, Marduka, Apisa, Zeusa, Baala i całą mitologię egipską, syryjską, żydowską, grecką, bramińską, babilońską, aztecką, afrykańską, indiańską etc., etc.
Jedyne, co przynosi korzyść człowiekowi, to trzymanie wyobraźni na wędzidle realizmu. Oprócz wymienionych na wstępie wielkich... fantastów, którzy stworzyli podwaliny pod późniejsze wielkie ruchy społeczno-religijne, w Grecji i na wschodnich wybrzeżach Morza Śródziemnego pojawili się ludzie, których też nurtowało pytanie, "jak to wszystko się stało", ale dali oni odmienne od wymienionych wizjonerów odpowiedzi, a to na skutek pewnego dziwnego "niedopatrzenia historii". Na terenach tych, inaczej niż gdziekolwiek na świecie, nie było kasty kapłańskiej. Zdaniem wielu myślicieli ten właśnie fakt przesądził, że rozwijała się w Grecji niezależna myśl o ambicjach poznawczych, starająca się dochodzić prawdy bez uciekania się do mistycyzmu. Filozofowie greccy nie tylko konstruowali własne koncepcje kosmogoniczne bez bogów, ale wsławili się walką z zabobonem, o czym się rzadko mówi. Niektórzy filozofowie musieli z tego powodu uchodzić za granicę, a Sokrates został faktycznie skazany za ośmieszanie bogów i bogiń wśród młodzieży, czyli szerzenie ateizmu. Krytyczny stosunek filozofów do mitów był na tyle poważny i obejmował tak wielu z nich, że w użyciu były tak zwane katalogi filozofów ateistów. Pierwszy taki katalog sporządził Kleitomachos, scholarcha ("rektor") Akademii Platońskiej.
Krytyka "religii" greckiej przez filozofów wyglądała zaskakująco - wszystko w tej Grecji było inne! Bo krytykowano poetów! - jako tych, którzy "fałszywe mity ułożyli, opowiedzieli i opowiadają je dalej"; "trzeba zatem wiele tych mitów, które i dziś opowiadają, wyrzucić precz" (Platon, Państwo). A nie chodziło o jakichś tam współczesnych wałkoniących się młodzieńców, ale o Hezjoda i Homera! Dalej zarzucał Platon poetom, że tworzą "zatrzęsienie rozmaitych Gorgon i Pegazów i innych dziwolągów głupich, nie wiadomo do czego podobnych" (Platon, Fajdros). Heraklit nazywał poetów-mitotwórców "architektami kłamstw" i zalecał wypędzać ich z miasta kijami! Nie lepszego zdania na ten temat byli Zenon, Kleantes, Chryzyp, Epikur, Prodikos, Euhemer.
Ci filozofowie greccy żywili szczególną zajadłość wobec poetów - ciepłego słowa im nie poświęcili. Ale był ktoś, kto ocalił ich honor - Platon właśnie, który - mimo że nie widział dla nich miejsca w swoim państwie - napisał (w Kratylosie), że bez poezji obejść się nie można, bo jest w nas "WRODZONA MIŁOŚĆ DO POEZJI"! Proponuje więc Platon traktować poezję jako upiększającą życie ZABAWĘ. Jan Parandowski w Alchemii słowa wyjaśnia tę rzecz szczegółowiej: "Umysł ludzki doznaje wielkiej rozkoszy, gdy rzeczy, na które się patrzy co dzień, ukazują się w nowym, nie znanym kształcie, tak jak się ich nigdy dotąd nie widziało". Pięknie. Jednakże na tej samej stronie mówi Parandowski o możliwych manowcach wyobraźni, przesadnym "bujaniu w obłokach". Tym epitetem często określa się poetów. Jak dalece ten epitet jest rzeczowy, niech świadczy przykład cytowany przez Parandowskiego tuż obok, gdzie mówi nie o poetach sensu stricto, a o zwyczajowych przenośniach ludów prymitywnych skrępowanych zakazem wypowiadania wielu słów (tabu). Powołując się na zapis autentyczny, cytuje Parandowski taki eufemizm: "Błyskawica zajaśniała w chmurach nieba". Co to miało oznaczać? To, że "zapalono pochodnie w chacie króla" (s. 215). Chmury, obłoki, błyskawice. Wreszcie niebo rojne od fantastycznych bytów. Jest coś zastanawiającego w tej ludzkiej predylekcji do zjawisk atmosferycznych, odznaczających się nieokreślonością, tajemniczością i jakby fantazją. Nasuwa się przypuszczenie, że może tak właśnie rodzą się ludzkie myśli, jak kłębiące się chmury, i stąd ta skłonność do "bujania w obłokach" - tak przecież mówi się o ludziach nazbyt oderwanych od rzeczywistości. "Dzieci bzdurzą i lubią być bzdurzone, a te, którym to nie przechodzi, zostają poetami" - powiadał Tuwim. Arystofanes poświęcił temu zjawisku swoją najwspanialszą sztukę, właśnie pod tytułem Chmury, w której wyśmiewa bujanie w obłokach. Gdyby żył dzisiaj, występowałby przeciw tym, którzy bzdurzą o kosmitach, bo jest to dokładnie to samo, co wiara w olimpijskie bogi przed dwoma tysiącami lat.
Myśli kłębią się jak burzowe chmury... Może to jest adekwatne porównanie? Słuchając wielu ludzi zgodzimy się z tym porównaniem bez zastrzeżeń. To mieszanie wątków, te nawroty myślowe, przypadkowe słowa, nielogiczny szyk słów, żadnych zdań, żadnych całostek myślowych, brak świadomego początku, brak końca, ślinotok myślowy, paplanie zamiast mowy - jakże często jesteśmy tego świadkami! Albo ofiarami. I nie jest to kwestia wykształcenia czy wychowania. Styl myślenia jest wrodzony i niezbywalny. Stanowi podstawowy wyznacznik osobowości. I to miał na myśli Buffon, gdy powiedział: Le style c'est l'homme męme. Oznacza to, że styl myślenia człowieka określa jego indywidualną osobowość. Oto próbka stylu pewnego sławnego filozofa. Jaki to filozof? "Rozum jest zarówno substancją, jak i nieskończoną mocą, jest sam dla siebie zarówno nieskończonym tworzywem wszelkiego życia przyrodzonego i duchowego, jak i nieskończoną formą, wprowadzającą ową treść w czyn. Jest substancją, a więc tym, przez co i w czym wszelka rzeczywistość posiada swój byt i trwanie".
Tym tekstem - zagadką rozpoczął swoją książkę pod tytułem Powstanie filozofii naukowej Hans Reichenbach. Czy już zgadłeś, z jakiego filozofa zaczerpnął ten cytat? To był Hegel!
7.3. MUM, czyli irrealizm
Przedstawiłem historyczny rys mętniactwa. Zrobiłem to na podstawie tekstów pisanych. Jak to łatwo! Robić książkę z książek. Zupełnie co innego zaś przygotować ją korzystając z obserwacji. Tak jak z uporem śledziłem ludzkie rozmowy, by wykryć prawidła diamonologu, tak przez wiele lat obserwowałem inny aspekt ludzkich wypowiedzi, owo "bujanie w obłokach", które w końcu nazwałem MUM.
Bardzo dawno temu zwróciłem uwagę na to, jak trudno trafić ludziom do przekonania posługując się tym, co jasne, logiczne, racjonalne, a jak łatwo tym, co mętne, niedookreślone, płynne, tajemnicze, odległe. Ilekroć spotykałem się z jaskrawymi tego dowodami, robiłem notatki i wkładałem do skoroszytu. Pewnego razu porządkując papiery musiałem umieścić jakąś nazwę na tym skoroszycie i napisałem: magiczny urok mętniactwa. A potem, przez długi czas, robiąc notatki na ten temat, na różnych świstkach, serwetkach restauracyjnych, gazetach, zaznaczałem na tych notatkach skrótowo: MUM. Po jakimś czasie tak do tego zwrotu przywykłem, że stał się on nowym słowem w moim roboczym języku. Nigdy mi się ono nie podobało, ale nie znajdowałem lepszego. Spróbujmy więc posługiwać się nim tak, jak posługujemy się skrótami AIDS, DNA i im podobnymi.
MUM odgrywa tak kolosalną rolę w życiu człowieka, tak zasadniczo odróżnia go od "racjonalnych" (!) zwierząt, kierujących się tylko instynktem (to paradoksalne, ale właśnie zwierzęta nie robią niczego nieracjonalnego), że musi on wchodzić w merytoryczną definicję człowieka. Entuzjaści poglądu o nadzwyczajności człowieka jako osiągnięcia Natury, ci zwłaszcza, którzy podkreślają w nim nie dające się przecenić takie walory, jak mowa i abstrakcyjne myślenie, są zwyczajnie zaślepieni. Zwierzęta nie mówią, ale porozumiewają się doskonale. Ludzie natomiast porozumiewają się dobrze raczej tylko wyjątkowo. Żadna małpa nie wymyśliłaby teflonu, ale też żadna małpa nie wykoncypowała sakralnych ofiar z małp. Wymyślenie bogów, diabłów, tabu, ofiar z ludzi, prostytucji sakralnej i wszelkiego religijnego poniżenia kobiet jako wynik abstrakcyjnego myślenia jest raczej mniej warte niżeli nasze wynalazki, bo one pojawiły się późno, a cierpienia wynikłe z rozumu (!) towarzyszą człowiekowi od chwili pojawienia się świadomości. "Pisma święte": Wedy, Upaniszady, Biblia, Talmud, Koran... "Uczeni w piśmie"... Zwyczajni ludzie, ofiary tych pism, zwykle nie mają pojęcia, co te pisma naprawdę zawierają. Stały temu na przeszkodzie i analfabetyzm, i zakazy zapoznawania się z tymi "tajemnicami". W Polsce Koran i Talmud nie były w ogóle w całości tłumaczone aż do lat osiemdziesiątych. Kiedy się zapoznałem z nimi, ogarnęło mnie przerażenie i zdumienie. Talmud: gdzieś ktoś kiedyś powiedział coś ni w pięć, ni w dziewięć i wieki całe żyło z komentowania tego wielu, bardzo wielu ludzi, których jedynym zajęciem było utrudnianie i komplikowanie życia innym. Koran zaś to najprawdziwsza wizjonerska poezja, pisana "słupkami". Fantazja, niczym nie skrępowana fantazja stała się źródłem norm i prawa dla wielu miliardów ludzi. Fantazja, która nie widzi absurdu w traktowaniu żeńskiej części rodzaju ludzkiego jako gorszego gatunku, która zakazuje jeść, na co człowiek ma ochotę i kochać się zgodnie z popędem natury. Krasiński w Nie-Boskiej Komedii: "Poezjo, bądź mi przeklęta!" Ja: Wyobraźnio, bądź mi przeklęta!
Obserwując zachowania najmniej zdolnych ludzi i ich świat wyobrażeń stwierdzamy zawsze tę samą nieostrość widzenia problemów - niechęć do ujmowania zjawisk konkretnie, rzeczowo i logicznie, tylko wszystko jest gdzieś, kiedyś, jakoś, mgliście, mętnie. Przypomniały mi się opisy spławu drzewa sporządzone przez Alberta Schweitzera, tego niezwykle uzdolnionego człowieka. Kiedy je czytałem, "widziałem" to, o czym była mowa, dokładnie, doskonale, bo wielki autor podaje, jak rzadko który reportażysta, wymiary spławianych drzew, liczbę łączonych pni - wciąż cyfry i to jest wspaniałe. Są ludzie, u których każde słowo jest rzeczowe, jednoznaczne, celne, konieczne, ekonomicznie użyte, we właściwym szyku zdaniowym, służące myśli, która ma być wyrażona, zabarwione odpowiednio emocjonalnie i wsparte adekwatną mimiką. Słuchanie takich ludzi jest rozkoszą. Po wysłuchaniu ich wiemy dokładnie, o co chodzi. Rozumiemy sytuację. Często doznajemy szczególnej ulgi i jakby poczucia dowartościowania. Zjawia się w nas ochota do działania, ujawniają się cele możliwej działalności. Wzorem, może niedościgłym, precyzji słowa i myślenia jest pani Margaret Thatcher. Zanotowałem taką jej charakterystyczną wypowiedź. Kiedy wróciła z Moskwy w maju 1989 roku, po odbytych tam rozmowach gospodarczych, powiedziała zwięźle w swoim stylu: "Rozmowy były bardzo sympatyczne, dopóki nie doszło do konkretów. Jak to zwykle bywa z komunistami". Pozwólmy sobie na mały komentarz. Co to był "naukowy" komunizm? To był właśnie MUM. Zbiór ogólników i pobożnych życzeń.
Jak dynamizm przesądza o dokonaniach jednostek i społeczeństw, tak MUM, ten pełzający archaiczny irrealizm, znaczy dzieje ludzkie nonsensem i zbrodniami. Istnieje on w ludziach najwyraźniej w formie jakby reliktu, niby szczątkowe kręgi ogonowe u człowieka. Wszystkie wielkie ludzkie osiągnięcia, od sztucznych tkanin do sztucznej inteligencji, wyrosły z myślenia ścisłego, precyzyjnego, racjonalnego i wydawać by się mogło, że wobec tego "umiłowanie poezji" będzie tak postrzegane, jak widzieli to filozofowie greccy. Nie stało się tak i nigdy tak się nie stanie. Myślenie z mgiełką nieokreśloności, widzenie świata tak, jak "widzi" go aparat fotograficzny nie nastawiony dobrze na ostrość, myślenie nie troszczące się o weryfikację, mieszające rzeczywistość obiektywną z rzeczywistością marzoną, jest grzechem pierworodnym człowieka, jego tragicznym obciążeniem.
7.4. MUM a teoria chaosu
MUM jest właściwością wszystkich ludzi, tylko jego natężenie bywa u różnych ludzi różne. U "prostego człowieka" (4.0.) przejawia się w formie bajkowego wszystkoizmu: mana, duchy (przodków), demony, bogowie, aniołowie etc. Prosty człowiek obawia się niepewności, tej inspirującej niewiedzy, która jest motorem badawczej ciekawości uczonego, więc udziela sobie na wszystkie pytania odpowiedzi. Kto był na początku? Bóg. Kto będzie na końcu? Bóg. Co huknęło w lesie? Diabeł. Człowiek przestaje być "prostym człowiekiem", gdy zaczyna żądać sprawdzenia, gdy weryfikuje.
MUM może sąsiadować z racjonalnymi poglądami także w głowie wybitnego uczonego. Freud był pewnie ujmującym i skutecznym lekarzem, skoro miał liczną klientelę, ale gdy stworzył teorię snów i psychoanalizę, pociągnęło go mętniactwo. Podobnie współczesny twórca teorii chaosu, laureat Nobla z chemii, Ilya Prigogine. Kiedy zajmował się strukturami rozproszonymi, tkwił mocno na gruncie nauki. Gdy zaczął się wypowiadać na temat... pogody, jakże stał się podobny do obiektów krytyki Arystofanesa! "Pogoda jest ex definitione nieprzewidywalna", obwieszcza Prigogine. Ale obecne prognozy pogody na krótką metę i dla ograniczonego obszaru są przewidywalne i godne zaufania! Rybacy norwescy oczekują komunikatów, patrzą na zegarki i wskakują do łodzi. Jeśli zdążą wrócić w określonym czasie, nie mają kłopotów z pogodą. Więc krótkoterminowe prognozy dokonywane w sposób zgodny z naukowym przewidywaniem zasługują na zaufanie. Odpowiedź na pytanie, jaka będzie pogoda za 10 lat, jest teoretycznie możliwa, skoro można przewidzieć, jaka będzie za 10 godzin. Więc nie ma tu żadnego "chaosu". Podobnie być może będziemy mogli kiedyś określić, dlaczego elektron wyskakuje "spontanicznie" ze swojej orbity. Na razie tego nie wiemy, podobnie jak nie wiemy, z jakiej orbity i dlaczego przyleciał meteoryt tunguski. Nieznajomość - na razie - przyczyny jakiegoś zjawiska nie upoważnia do wniosku o istnieniu skutków bez przyczyn. Bo nawet to twierdzenie o chaosie u Prigogine'a ma swoją przyczynę: ma on bardziej bujną wyobraźnię niż zdecydowana większość uczonych, którzy widzą świat jako sieć związków przyczynowo-skutkowych, a nie pole działania fantazji.
8.0. prawda i... Prawda
Drogi, Nieznany Przyjacielu!
W rozważaniach, jakie prowadzimy, winno się znaleźć miejsce dla problemu... prawdy. Nie prawdy "epistemologicznej", o jaką toczą boje filozofowie, ale prawdy, w imię której ludzie przelewają krew. Dobrym wstępem do takich rozważań niech będzie kazanie księdza Jerzego Popiełuszki wydrukowane w Biuletynie Dolnośląskim nr 7/57 z listopada 1984 roku, wówczas piśmie nielegalnym.
"W okresie niechlubnego dla całej ludzkości procesu Jezusa Chrystusa - mówił ksiądz Popiełuszko - Piłat postawił pytanie, które było, jest i będzie ciągle aktualne: ÁCo to jest prawda?w Dla chrześcijanina odpowiedź na to pytanie jest dość prosta. Dał nam ją sam Chrystus, kiedy powiedział o sobie: ÁJa jestem Drogą, Prawdą i Życiemw. Chrystus jest więc Prawdą. I wszystko, co On głosił, jest Prawdą. (...) Apostołowie, dla których Jezus stał się jedyną Prawdą, oddali za Niego swoje życie, głosząc odważnie światu Jego naukę".
W cztery miesiące po tym kazaniu ksiądz Jerzy Popiełuszko też oddał swoje życie za Prawdę, którą głosił.
W tekście tego kazania użyto dwojakiej pisowni dla słowa "prawda" - raz małą, raz dużą literą. Będziemy się trzymali tej pisowni, gdyż ona niejako optycznie rozróżnia rzeczywistą odrębność prawdy, rozumianej potocznie jako przekonania płynącego z doświadczenia, od Prawdy, będącej czysto osobistym przekonaniem wewnętrznym człowieka. Zajmiemy się tu faktem ogromnej siły przyciągającej Prawdy, generującej bezgraniczne poświęcenia, dostrzegając nikły walor prawdy... przez małe p.
8.1. "Trzecia płeć"
Drogi Przyjacielu! Wychodzimy tu wciąż ze stanowiska, że co ludzkie - z ludzi jest, a że tak różne rzeczy ludzkie są, to wniosek najprostszy, że źródłem tego są po prostu różni ludzie. Więc i religia nie od Boga do ludzi przyszła, bo Bóg nigdy się nie objawił publicznie, przy świadkach, tylko różni ludzie podawali się za wysłanników Boga lub za samego Boga. Interesujące jest, jakimi to ludźmi posługiwał się Bóg, by Go przedstawili, sprezentowali ludziom. Prawie wszyscy ci ludzie dają się scharakteryzować w następujący sposób:
Maniakalni fanatycy, nie zdradzający normalnego zainteresowania płcią przeciwną, to znaczy kobietami (gdyż żadna kobieta żadnej religii nie założyła). Religianctwo w sposób szczególny związane jest z seksualnością, to znaczy ze swoistym niedorozwojem sfery seksualnej. Chcę zwrócić Twoją uwagę na pewien szczególny typ mężczyzn, o których często mówi się po prostu "baba". Chcę ich nazwać "trzecia płeć". W języku kobiet wiejskich mówi się o nich "chłop-baba" i obrzuca niewybrednymi epitetami; prawdziwe, normalne kobiety z seksem nie znoszą ich organicznie. Wielu z nich zostaje starymi kawalerami, jeśli nie poślubią wiejskich (lub miejskich) brzydulek, a niektórzy "idą na księdza". Są to typy tak zwanych eunuchoidalnych dysplastyków o miękkich rysach twarzy, łagodnym spojrzeniu i szerokich miednicach jak u kobiet. Czasem są anemiczni i niepozorni, często długo nie przechodzą prawidłowej mutacji głosu. Są infantylni i odstający od przeciętnego typu w danym środowisku. W młodości nie biorą udziału w bitkach z rówieśnikami, lubią pitrasić, bajdurzyć ze starymi kobietami i namiętnie uczęszczać do kościoła, gdzie chętnie "posługują". Część z nich zostaje księżmi i stanowią oni typowy konterfekt wiejskiego proboszcza. Są wówczas w cenie u ludu. Kobiety religiantki o rozmiękłych mózgach lgną do nich, latają na spowiedź, traktują ich jak koleżankę, przed którą można otworzyć serce.
8.2. Homo religiosus = homo tragicus
Wiecznie okrwawione, budzące strach w ludziach zbiry, pełniące funkcje kapłanów azteckich, wyrywały z ludzi bijące serca po to, by je ofiarować bogom - bo ktoś kiedyś wpadł na taki pomysł. Nie mógł być to pomysł normalnego człowieka.
Kaci inkwizycji torturowali na śmierć ludzi dlatego, że nie mogli zaufać Bogu, iż sam wymierzy piekielną karę błądzącym w wierze. Dla zapewnienia nieba po śmierci robiono ludziom piekło za życia, bo taki ktoś miał pomysł. Bóg tego nie zarządził.
Sumerowie zakopywali żywcem prawie cały dwór wraz z monarchą, kiedy ten umarł - bo tak ktoś wymyślił.
W Indiach, dopóki nie zabronili tego arbitralnie Anglicy, palono na stosach kobiety po śmierci mężów, bo ktoś miał taki pomysł.
Prawie wszystkie religie są przeciwko kobiecie. Na początku były orgie seksualne, oczywiście z tymi, którzy "ołtarzowi służą". Mahomet zdegradował kobiety do roli istot pośledniejszego gatunku - to w teorii, w praktyce - do roli żywego inwentarza, pracującego dla mężczyzn.
Kiedyś, nie wiadomo kiedy i gdzie, ktoś wymyślił celibat dla sług bożych. Kościół katolicki wprowadził to w IV wieku. Zapewne dla typów eunuchoidalnych nie jest to wielkie wyrzeczenie, ale na księży kierują się młodzi chłopcy, zanim stają się mężczyznami, i nie wszyscy potem okazują się typami eunuchoidalnymi. A wycofać się po święceniach jest niezmiernie trudno.
Jak wiadomo, najokrutniejsze były wojny religijne. Jeśli wojna toczy się o zdobycie jakiejś twierdzy, możliwa jest racjonalna refleksja, że straty ponoszone dla jej zdobycia przewyższają wartość samej twierdzy. Może to doprowadzić do zaniechania oblężenia. Ale jeśli się zdobywa twierdzę po to, by zawrócić jej obrońców z drogi grzechu?
Na wycieczce we Włoszech wdaje się ze mną w rozmowę jakiś wiejski księżulo. Jest przejęty i zbudowany. "Gdy się widzi te ogromne świątynie, czuje się dopiero wielkość Boga". Znalazł motyw do kazania gdzieś w wiejskim kościółku, gdzie Pan Bóg był pewnie mały, niepozorny, z odpadającymi tynkami. Ja w tych samych świątyniach, ogromniastych, przebogatych, myślałem o nędzy tych, którzy mieszkając w lepiankach, o głodzie budowali owe piramidy dla Boga, łopatami, młotkami, rękami. Nawet dzisiaj, przy zaangażowaniu koparek, silników, materiałów wybuchowych, śmigłowców, zbudowanie takiej fortecy, jak wiele włoskich katedr, byłoby nie lada zadaniem, a to budowali niedożywieni ludzie i zwierzęta pociągowe, bo ktoś miał taki pomysł, bo ktoś miał w tym interes. W takich fortecach, jak na przykład klasztor na Monte Cassino, pędziło życie termitów tysiące ludzi, którzy ulegając "mitotwórcom" skazali się na posty, chłosty, celibat, upokorzenia i "przemawianie do obrazu, który nie odzywa się ani razu".
Wiara skazuje ludzi na permanentny strach przed śmiercią, bo jeśli zaskoczy kogoś śmierć w grzechu, na nic wszystkie jego zasługi, pójdzie do piekła.
Wiara nie pozwala sobie skrócić życia wówczas, gdy grożą człowiekowi tortury przed niechybną śmiercią. Jakimż okrucieństwem jest wówczas religia, którą wdrukowano człowiekowi wtedy, gdy jako dziecko również był bezbronny.
Chyba w żadnej szkole świata nie mówią o tak elementarnej sprawie, jak związek religii z... mięsem. Ludzie Zachodu, mający problemy z nadwagą, rzeźnicy, mający problemy ze zdobyciem klienta, nie są w stanie zrozumieć dramatu polegającego na braku mięsa, czyli białka. W komunistycznej Polsce dwukrotnie doszło do zmiany rządu i przesilenia z powodu braku mięsa, a raz polała się krew robotników. Walka o białko, tak niezbędny składnik ludzkiego pożywienia, przybierała w historii człowieka często dość makabryczne formy.
Dziś wiemy, że nasz pra... pra... praprzodek był kanibalem. Aztekowie zabijali schwytanych ludzi, którym wyrywali serca, a ich mięso zjadali. Szczep Janomamów do ostatnich czasów nie gardził ludzkim mięsem, które pozyskiwał między innymi z zabijanych własnych dzieci. Czym jest głód i brak białka właśnie, niech świadczy fakt, że w czasie głodu na Ukrainie, podczas kolektywizacji, zdarzały się, podobno wcale nie tak rzadkie, wypadki zjadania ludzkiego mięsa.
Jeśli trudno było zapewnić dostatek mięsa w nowoczesnych państwach komunistycznych, o ileż trudniejsze to było w dawnych czasach, zwłaszcza na terenach niezdatnych do hodowli. W takich to sytuacjach kapłani wielu kultów zapewniali sobie nie tylko dostatek mięsa, ale jego nadmiar. Dzisiejszym wiernym, zwłaszcza pobożnym kobietom, zanoszącym na ołtarze co najpiękniejsze w ogródku, wyda się chyba niewiarygodne, co nasi przodkowie zanosili bogom. Otóż - to właściwie zdumiewające - nie zanosili tego, co piękne, kwiatów, błyskotek, drogich kamieni, tylko - mięso! Co kapłanom byłoby z kwiatów! Dzisiaj daje się Bogu kwiaty, ponieważ kapłanom daje się pieniądze. To zdumiewający fakt, że w bardzo wielu kultach bogowie chcieli ofiar ze zwierząt. Czytaj: bóg dostał ochłap, rzucone na ogień wnętrzności, a mięso zeżarli kapłani. A nie były to jakieś ilości symboliczne. W świątyni jerozolimskiej składano rocznie w ofierze 1100 jagniąt, 113 byków, 37 baranów, 2000 litrów wina, 2000 litrów oliwy i kilka tysięcy litrów mąki. W czasie wojny z Rzymianami złożono w ofierze 250 000 jagniąt na paschę. Wyobraź sobie tylko problem doprowadzenia takiej liczby zwierząt do przeludnionego miasta.
Świątynia jerozolimska, święty Syjon, wymieniony w Biblii w najwyższym zachwycie ileś tam tysięcy razy, miejsce najświętsze, w którym znajdowało się z kolei miejsce święte świętych, gdzie przebywała Arka, świątynia, opisana w świętych księgach Biblii detalicznie, ile poszło na nią bisioru, złota, cedru i innych materiałów, funkcjonująca w pamięci ludzi w ciągu stuleci jak złoty brelok, była w rzeczywistości kolosalną rzeźnią, zatrudniającą 700 rzeźników, którzy dokonywali na oczach tysięcy ludzi (!) uboju rytualnego, czyli bolesnego mordu na zwierzętach, z czego robi się zarzut Żydom w czasie wszystkich kampanii antysemickich w historii, a przed wojną endecy polscy stawiali te kwestie w Sejmie; dziś podnoszą to jeszcze Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. To więc, co funkcjonuje w świadomości powszechnej jako idylliczna świętość, stanowiło w rzeczywistości rytualną mordownię zwierząt na ogromną skalę, mordownię mającą swój aspekt stresowo-dramatyczny, co jest już odrębnym zagadnieniem. A teraz nasz refren: wszystko to dlatego, że ktoś to wymyślił, tym razem wszakże kierując się egoistycznym interesem niezmiernie licznej kasty kapłanów, którzy dzięki temu pływali w tłuszczu, a lud?...
Ktokolwiek zetknął się z krajami Bliskiego Wschodu, ten wie, jak trudno tam uchować jakiekolwiek zwierzę, gdyż trawa na ziemi spalonej słońcem podobna jest bardziej do sterczących z ziemi drutów niż do naszych puchowych, wilgotnych łąk i pastwisk. Dlatego też jednym z bardzo ważnych czynników, które wpłynęły na przyjmowanie się chrześcijaństwa, była rezygnacja z mięsa koszernego (a także z obrzezania).
W mieście mezopotamskim Ur, 3000 lat p.n.e., kapłani zabijali codziennie około 50 sztuk bydła i znaczną liczbę ptactwa, co stanowiło kilka ton mięsa dla świątyni i, jak sądzą historycy, być może dla dworu królewskiego. Czyniono to dwa razy dziennie, o godzinie 9 rano i 3 po południu. Czyżby dlatego, aby mięso było świeże? Nie znano wtedy lodówek.
Marvin Harris w książce Krowy, świnie, wojny i czarownice z pasją godną lepszej sprawy twierdzi, że istnienie świętych krów w Indiach to koncepcja mająca w tamtych warunkach uzasadnienie. Krowy te dostarczają odrobinę mleka i kału, który służy za opał. Gdyby ich nie było, nie byłoby nawet tego. To jasne. W podobny sposób Harris dowodzi obiektywnego sensu również innych ludzkich dziwaczności, na przykład kanibalizmu Janomamów, którzy, aby powiększyć ilość mięsa przypadającą na członka plemienia, zabijają część dzieci i zjadają je.
Czytając książkę Harrisa chwilami odnosiłem wrażenie, że jego sposób myślenia jest równie okropny jak praktyki Janomamów. Albowiem całe to rozumowanie, dotyczące czarownic, mesjaszów, krów, świń i Janomamów, byłoby słuszne pod jednym warunkiem: że wszyscy ludzie są identyczni! I że obyczaje, religie, mity powstają w drodze kolektywnego ich opracowywania i przyjmowania przez aklamację. A przecież tak nie jest. To wszak pewne jednostki wymyślają, nieludzkie, absurdalne koncepcje, a ludzki bezkrytycyzm sprawia, że inni zamiast "sięgnąć do głowy po rozum" (cudowny, ludowy zwrot) akceptują pomysły wariatów. Że zaś rzeczywiście ludzie anormalni byli ich autorami, dowodzi analiza wielu tych pomysłów. Człowiek o zdrowych zmysłach i nie wypaczonych instynktach nie mógł wymyślić okropności i nonsensów, które pobieżnie przytoczyłem. Przecież to nie tolerowanie dzikich krów, które niszczą lub mogą niszczyć więcej, niż są warte ich odchody, jest rozumnym rozwiązaniem. Rozwiązanie zapewnia hodowla krów i uprawa paszy dla nich! Wyniki będą stokrotnie lepsze. No, ale skoro ktoś zaproponował święte krowy... I dalej: to nie zabijanie dzieci na mięso przez Janomamów jest rozwiązaniem sensownym, tylko łowienie ryb, których nie brakuje obok, albo chów jakichś zwierząt. Ale skoro wcześniej ktoś zaproponował takie rozwiązanie, dał taki przykład i ten przykład zatamował drogę rozsądkowi... Za podobnie nonsensowne uznać trzeba przecenianie pracy na roli przez szlachtę, a niedocenianie rzemiosła i handlu. Ale tak było. Również tłumaczenie tragedii narodu żydowskiego obiektywnie ciężkimi warunkami okupacji rzymskiej nie wytrzymuje krytyki, gdyż wiele narodów znosiło taki sam ciężar, ale żaden swoją buntowniczością nie doprowadził do samounicestwienia się. Czynnikiem sprawczym nieszczęść Żydów okazali się właśnie mesjasze. Szczęśliwsze były narody, które nie miały mesjaszów. Grecy na przykład nie starali się zwalczyć Rzymian orężnie. Zwalczyli ich cywilizacyjnie. Żydzi też mieli takie możliwości. Ale zgubili ich mesjasze.
Fatalny wpływ anormalnych jednostek na społeczności ludzkie to bynajmniej nie jest specjalność jakichś zamierzchłych czasów. Odwrotnie, w nowożytnej historii możliwości tylko się spotęgowały. Właśnie w chwili, gdy to piszę, dzieje się piekło na terenach, gdzie kiedyś istniał biblijny raj - nad Eufratem. Jest to winą ewidentnie jednego człowieka - Saddama Husseina. Niezbyt odległe są też w czasie zbrodnie innych wielkich psychopatów - Hitlera, Stalina, Pol Pota. Tragedią człowieka jest pojawienie się takich "strzebli" - vide list... 10.0. - i to, że potrafią one porwać za sobą normalnych.
Przedstawiłem pobieżny rys obrazu cierpień, jakie wskutek istnienia wierzeń i kapłanów ma za sobą ludzkość. Do tego opisu trzeba dodać jedno ważne stwierdzenie: było tak, mimo że kapłani nigdzie nie posiadali władzy wyłącznej. Każda religia jest jednak jak partia polityczna i gdyby mogła, oczywiście, przejęłaby władzę i urządziła życie według religijnego punktu widzenia. Na szczęście historia niewiele zna takich sytuacji, ale nieliczne przykłady, jak choćby państwo jezuickie w Paragwaju w XVII-XVIII wieku, każą myśleć ze zgrozą o podobnej ewentualności. Dla tych, którzy w to wątpią, przedstawię wizję "państwa bożego" urządzonego według doktryny katolickiej, religii podobno najbardziej postępowej.
8.3. Państwo boże
Zasadnicza sprawa - struktura społeczna. Społeczeństwo katolickie miałoby strukturę taką, jaką ma Kościół i niebo chrześcijańskie: autorytarną. Pamiętajmy - ani Kościół katolicki, ani niebo chrześcijan nie ma nic wspólnego z demokracją. Religia katolicka opiera się na zasadzie "pecking order", w klasztorach posuniętej aż do śmieszności. Społeczeństwo katolickie byłoby więc z całą pewnością społeczeństwem warstwowym, z jedynowładcą na górze. Oczywiście bez żadnej partii lub jakiegokolwiek wyrażania woli ludu. Przecież tak sławne sobory nie są żadną odmianą parlamentu. To grupa starszych panów, którzy mogą sobie pogadać, ale liczy się tylko decyzja papieża "nieomylnego w sprawach wiary i obyczaju". Myślę, że tylko minimalny procent wierzących katolików wie o tym, że według religii katolickiej jakiekolwiek przyjemności są niewskazane. Gdyby Kościół mógł, zakazałby ich w ogóle. Tam, gdzie może, czyni to. W klasztorach na przykład w czasie obiadów czyta się pobożne książki, aby nie dopuścić do rozkoszowania się jedzeniem, a w czasie śniadań i kolacji obowiązuje milczenie. A propos rozkoszy, o której księża w kazaniu mówią tak często jak biedacy o bogactwie. Wyobraź sobie, Drogi Przyjacielu, że byli i są w Kościele ludzie, jak na przykład dawni purytanie, którzy zamartwiają się taką sprawą: ubolewają nad tym, że mężczyzna nie może zapłodnić kobiety bez osobistej przyjemności. No bo nie może. Jeśli nie ma przyjemności, nie ma erekcji. A kobieta może zajść w ciążę bez przyjemności! Raz kobieta spodobała się teologom. Wprawdzie Kościół przewiduje pewną torturę, która się nazywa pobożną radością, ale jest to właśnie tortura, gdyż polega na obowiązkowo dobrym nastroju i rozmawianiu o rzeczach wzniosłych w czasie rekreacji, czyli wypoczynku. W praktyce stwarza to okazję, by odsłonić się przed bliźnim. Chrześcijanin bowiem jest pod pewnym względem w sytuacji gorszej niż obywatel sowiecki pod rządami Stalina. Człowiek sowiecki był przynajmniej w myślach wolny, katolik nie! Człowiek sowiecki padał często ofiarą donosu, ale katolik musi donosić sam na siebie! Musi się spowiadać z uczynków, których by żadna policja nie wykryła, oraz ze zdrożnych myśli. Jeśli sądzisz, Przyjacielu, że możliwe jest oszukiwanie w tym, zatajenie czegoś, to się mylisz gruntownie. To niemożliwe. Jeśli jesteś wierzący, tak Ci rozjuszą sumienie, że owa możliwość będzie wykluczona. W społeczeństwie urządzonym przez religię katolicką nie poprzestawano by prawdopodobnie na zaufaniu do sumienia, tak jak nie poprzestaje się w klasztorach, gdzie istnieje dokładnie to, co znamy z czasów stalinowskich jako tak zwaną krytykę i samokrytykę. Ponieważ to Ci się wyda moim fantazjowaniem, opiszę dokładnie, jak rzecz wygląda.
Co jakiś czas urządzana jest (w klasztorach) tak zwana culpa (wina). Wygląda to tak: zbierają się wszyscy zakonnicy i po kolei wychodzą przed stół, za którym siedzi ktoś ze starszyzny. Każdy klęka i mówi, jakie popełnił uchybienia. Kiedy penitent powiedział, co wiedział, prowadzący pyta zebranych, czy ktoś zauważył jeszcze jakieś przewinienie, o którym nie wspomniał penitent. Ludzie oczywiście mają lepszą pamięć:
jadł poza posiłkiem;
pierdnął wtedy a wtedy tu a tu;
rozmawiał z obcą osobą bez wiedzy przełożonego;
wyszedł na ulicę bez socjusza (towarzysza);
przyjął od krewnego wieczne pióro;
rozmawiał w czasie milczenia;
spóźnił się na modlitwę (kilka sekund; obowiązuje punktualność idealna, co do sekundy, dla samej zasady dyspozycyjności).
Przedmiotem culpy są wykroczenia nie będące grzechem, ale kara za nie jest większa niż za grzechy, bo ta spowiedź ma charakter publiczny. Wprawdzie myśli zdrożne lub, co gorzej, zachowania organizmu, gdy się spotka podobającą się kobietę, są czymś nieporównanie cięższym, ale to załatwia spowiedź, nie ma publicznego negliżowania. Trzeba też pamiętać, że nielekko spowiadać się znajomemu księdzu, a czasem koledze i opowiadać, co się działo w twojej głowie i w spodniach, gdy się jest młodym, dobrze odżywionym mężczyzną. Nigdy nie zazdrość więc, Przyjacielu, ludziom w habitach.
Ponieważ na przyjemności nie ma miejsca w życiu chrześcijanina, w państwie bożym byłaby praca, praca, praca. I modlitwa. Przed pracą, w czasie pracy, po pracy, przed jedzeniem, po jedzeniu, przed spaniem, przed spółkowaniem itd. Biorąc za punkt wyjścia system społeczny, jaki zaczęli organizować po śmierci Jezusa apostołowie, ze słynną, makabryczną sceną uśmiercenia małżonków Ananiasza i Safiry, Dz Ap V, 1-11, oraz wspomniane państwo jezuickie, chrześcijańskie państwo boże oznaczałoby - wzdragam się to powiedzieć - stalinowski komunizm. Monopartią byłby kler. Sekretarzami partii - biskupi. "Rozkosze", czyli płodzenie Panu Bogu aniołków, wyznaczałby dzwon, jak podobno działo się pod rządami jezuitów.
Normalną, ludzką dążnością jest chęć zapewnienia sobie dostatku i wygód. W doktrynie katolickiej uważa się to zasadniczo za niewskazane. (Głupie myśli wtedy nachodzą człowieka. Podobnie niewskazana jest zbyt rozległa wiedza. Rodzi krytykę. Znów jak w stalinizmie). Na żądanie dobrobytu Kościół ma odpowiedź: umartw się! Myślę, że parsknąłeś śmiechem. Przecież większość ludzi współczesnych ledwie rozumie znaczenie tego słowa. Nie znaczy to jednak, że jest ono fikcją. Znaczy, że rzeczywistość - na szczęście - tak odbiegła od postulatów doktryny. Jak powszechnie wiadomo, do postulatu życia w umartwieniu nie stosują się służebnicy ołtarza. Czynią to tylko członkowie niektórych wyjątkowo rygorystycznych zakonów.
Kwestia socjalna? W tej materii istnieje wielowiekowa "uświęcona" tradycja, więc wolno przypuszczać, że ona byłaby wzorcem. Jakiż to wzorzec? Jałmużna! Śmiejesz się? Śmiej się. Dlaczego nazywam tę tradycję "uświęconą"? Bo wielu "jałmużników" otrzymało kółko nad głową, zostało świętymi. Zechciej pamiętać, że Jezus, o którym ksiądz Popiełuszko mówił w cytowanym kazaniu, że "kłamstwo nie miało dostępu do Jego ust", nigdy nie wypowiedział się przeciwko niewolnictwu.
A teraz przypomnę Ci, co wolno chrześcijaninowi w łóżku. Ze ślubną, sakramentalną żoną. Bo z nie-żoną nie wolno nic. I samemu też nie wolno brzydko się bawić.
Z seksualnością Kościół katolicki ma obecnie problem taki, jak kiedyś z teorią Kopernika.
Dla nauki jest dzisiaj niewątpliwe, że tak bardzo inna niż u zwierząt seksualność człowieka ma następujące uzasadnienie: dziecko ludzkie wymaga znacznie dłuższej opieki niż potomstwo innych gatunków, więc sposobem, jaki wynalazła na to natura, okazał się hiperseksualizm człowieka, wiążący na długo rodziców ze sobą. Kościół katolicki, który tak radykalnie odróżnia człowieka od "małpy", w zakresie seksu każe mu się zachowywać po zwierzęcemu, to znaczy zbliżać się małżonkom do siebie tylko wtedy, gdy pragną przysporzyć Bogu jeszcze jednego wielbiciela. (To naprawdę nie złośliwość. Taka jest kwintesencja wiary katolickiej). Wszelkie zbliżenia nie mające takiego zamiaru są grzeszne. Tak zdecydowali ci, którzy sypiają sami i czasem tylko się onanizują.
Skoro tak niewiele wolno chrześcijaninowi w łóżku, ze swoją poświęconą, ślubną żoną, to cóż może być wolno przed ślubem! Katolikowi nie wolno się dowiedzieć przed ślubem, czy jego przyszła żona jest kobietą czy nie, jej również nie wolno się dowiedzieć, czy jej przyszły mąż jest normalnym mężczyzną. Noc poślubna przyniesie pierwszy szok, a czasem rozczarowanie, które cieniem położy się na całe późniejsze pożycie, gdyż żadne zbliżenie cielesne ani podniecenie seksualne - także myśli o seksie! - przed ślubem nie są dozwolone. Zwierzęta mają prawo "obwąchania się", zabaw erotycznych, chrześcijanie nie! Mają wpaść do małżeńskiego łoża jak do pieca ognistego, a potem nigdy go nie porzucać, nawet wtedy, kiedy stało się już ono torturą i obrzydliwością. Musisz także żyć przykładnie z poślubioną małżonką do śmierci nawet wówczas, gdy małżeństwo okaże się pomyłką młodości. Że to przykro? Trudno. Umartwiaj się. Módl się. Radź się księdza.
Małżeństwo według religii katolickiej jest niczym innym jak tylko hodowlą dzieci. Bóg chrześcijański, jak mityczny Moloch, pragnie wciąż i wciąż nowych dusz. Idea maksymalnej płodności była zrozumiała trzy tysiące lat temu u małego plemienia, atakowanego przez silniejszych sąsiadów, ale w świecie, w którym głoduje dwie trzecie ludności, staje się czymś absurdalnym i niehumanitarnym. Mimo to Kościół katolicki uważa antykoncepcję za niedopuszczalną. Również świadome korzystanie z dni bezpłodnych jest oszukańczym wobec Pana Boga korzystaniem z rozkoszy (rozkooooszy, jak mówią kaznodzieje).
Myślisz, że to takie tylko sobie gadanie? Wieloletnie mężatki opowiadają, że można się dostać przy spowiedzi pod taki grad perfekcyjnych pytań, że o wiele bardziej krępuje to kobietę niż wyleźć na "samolot" u ginekologa. Spowiednicy sprawiają wrażenie seksuologów lepiej wykształconych niż ginekolodzy. Czyżby to mieli zamiast?
Chrześcijańska małżonka w chrześcijańskim łóżku nie jest dla swojego męża żadnym "seksualnym partnerem", co cały współczesny świat uważa za normę. Ma być tylko pokornym narzędziem. Jakiekolwiek współdziałanie z mężem mające na celu zwiększenie przyjemności lub niedopuszczenie do zapłodnienia stanowi ciężki grzech. A cóż dopiero mówić o przerywaniu ciąży! Chrześcijański Bóg łaknie duszyczek. Nawet duszyczek rodziców umysłowo chorych, nawet kalek, niedorozwiniętych, będących owocem gwałtu itd. Dusza każda jest dobra.
Tak, Drogi Przyjacielu, wyglądałoby "państwo boże", gdyby dziś kler przejął władzę. To jest pewne, w tym nie ma żadnej fantazji. Takie są dogmaty.
Skoro wiemy, jak wyglądałby świat, gdyby katolicy objęli w nim władzę, postawmy teraz pytanie polityczne: do czego by to doprowadziło? Polityk nie ma innych zmartwień, jak tylko to jedno pytanie: co się stanie, gdy... A więc co by się stało, gdyby kler objął władzę? Można by na ten temat snuć futurystyczne domysły. Tak się robi i często prognozy się nie sprawdzają. Ja postąpię inaczej. Zamiast futurystycznej wizji przedstawię własną hipotezę na temat tego, co się wydarzyło na Wyspie Wielkanocnej.
8.4. Wyspa Wielkanocna
W roku 1722, w Niedzielę Wielkanocną, holenderski statek handlowy pod wodzą kapitana Roggeveena natknął się na nieznaną wyspę, którą z racji dnia, w jakim się to zdarzyło, nazwano Wyspą Wielkanocną. To odkrycie było pod wieloma względami niepodobne do wielu poprzednich. Marynarze zobaczyli na brzegu mnóstwo kolosalnych figur z tufu wulkanicznego, wszystkie w jednym typie, patrzące tęsknie w dal. W odróżnieniu od wielu innych mieszkańców odkrywanych lądów, którzy reagowali strachem na widok białych odkrywców, ci mieszkańcy wyspy, z której w każdą stronę było niezmiernie daleko, była więc ona jakby więzieniem, ogniskami i tańcami przywabiali przybyszów. Kiedy Holendrzy wylądowali, przyjęli ich niezmiernie przyjaźnie, ale... czego dotknęli, co się dało zabrać - zabierali bez skrępowania. Zachowywali się jak kleptomani.
Ponieważ wyspiarze mieli pewną kulturę - posiadali pismo! - i dobrze uprawione pola, oraz wykonali owe zdumiewające kolosy - w liczbie około 1000! - nie mogli być w stosunkach wzajemnych maniakalnymi złodziejami. Takie więc zachowanie wobec przybyszów musi mieć inne wytłumaczenie.
W roku 1770 na wyspę przypłynęli Hiszpanie. Ci pazerni konkwistadorzy z religijnym frazesem na ustach wszędzie szybko pozbawiali nowo odkrywane ludy złudzeń. Tak samo na Wyspie Wielkanocnej. Ponieważ nie było tu złota, zabrali się za nawracanie tubylców. Wtedy zrozumieli oni, że wyniszczające ich stawianie kolosów jest bezsensowne.
Kiedy po czterech latach, w roku 1774, na Wyspę Wielkanocną zawitał słynny kapitan Cook, zobaczył już zupełnie inny obraz. Kolosy powywracane, z ludzi tylko jakieś niedobitki, przeważnie dzieci, gospodarka zupełnie zapuszczona. Co się stało w ciągu tych czterech lat na Wyspie Wielkanocnej i dlaczego trudno znaleźć jakieś rozważania, dociekania na ten temat? Przedstawię odpowiedź na to pytanie w formie hipotezy.
Trzeba zacząć od owych tęsknie patrzących kolosów. Czy stały jeszcze gdzieś takie kolosy? Tak, i to do niedawna. Być może, spotkałoby się tego rodzaju figury jeszcze i dziś. Tylko nie kolosy kamienne, lecz ludzi w roli tych kolosów.
DŽniken, bardzo fantazyjny interpretator odkrywanych faktów, ale rzetelny zbieracz, zamieszcza nawet w jednej ze swoich książek zdjęcie niezwykle udatnego samolotu z gałęzi, przy którym siedzą tubylcy z jakiejś wyspy Archipelagu Polinezyjskiego, wypatrując, czy - zwabiony widokiem ich samolotu - nie wyląduje któryś z przemierzających przestworza srebrnych odrzutowców i nie przywiezie... cargo!
Cargo, wiedza marzona (8.5.d.) - to irrealistyczne chciejstwo wielu ludów pierwotnych. Ludzkie marzenie jest tak potężne, że potrafi lekceważyć wszystkie przeczące mu fakty. Ludy objęte manią cargo trawiły czas na marzeniu, że oto pewnego dnia pojawią się okręty (a ostatnio samoloty!), które przywiozą wszelakie dobro. Kiedyś miała to być żywność, może odzież, narzędzia, a ostatnio, ponieważ "technika poszła naprzód", oczekuje się już konserw, noży, tkanin, lusterek itp. Czy więc należy dziwić się robotnikom, którzy domagają się podwyżek nawet wtedy, gdy przedsiębiorstwo plajtuje? Należy się! To jest to.
Kiedy dotarli do tych wysp misjonarze katoliccy, wyspiarze, owszem, słuchali dziwnych opowieści, ale używali wszelkiego sprytu, by wydobyć od nich tajemnicę: kiedy przypłyną okręty z cargo? Tylko to ich interesowało...
Jest wielce prawdopodobne, że mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej znali ideę cargo. Rzuceni w sam środek Pacyfiku, skąd w każdym kierunku daleko do jakiejkolwiek cywilizacji, wypatrywali okrętów. Wypatrywali tak namiętnie, tak intensywnie, że w końcu ktoś wpadł na pomysł przerzucenia tej wyczerpującej funkcji na... bogów. Nastawiali nad gościnnymi zatokami kolosów z tęsknymi twarzami, które miały tak intensywnie patrzeć w ocean, by przywabić przybyszów. Rozumowano, że im większe i liczniejsze będą bóstwa, tym siła działania będzie skuteczniejsza. (Czy dzisiaj nie robi się tego samego, kiedy organizuje się modły, na przykład o pokój, pod przewodnictwem wysokiego dostojnika kościelnego, za pośrednictwem telewizji? Przecież jest to to samo rozumowanie: im więcej ludzi i im ważniejsze osoby to robią, tym prędzej Bóg nakłoni ucha).
Idea cargo to coś najnaturalniejszego u istot obdarzonych wyobraźnią. Jest to pewien stan ducha, który nazywamy chciejstwem, myśleniem życzeniowym lub myśleniem magicznym. Czy chodzi o rysowanie jelenia na skale ze strzałą w sercu, czy stawianie tęsknych kolosów, czy modlenie się o pogodę w naszych kościołach - za tym wszystkim kryje się tragiczne ludzkie przekonanie, że intensywna wola, zwłaszcza wspomagana odpowiednimi działaniami, wpłynie na spełnienie się życzenia.
Cargo jest złudzeniem tragicznym. Jeleń nie upadnie z powodu obrazka na skale, deszcz nie nadejdzie wskutek świętego tańczenia tak zapamiętale, że tańczącym bucha krew z ust, smutne bożki nie wypatrzą okrętów. Kiedy nadchodzi krytyczny punkt daremnego czekania, zjawia się rozpacz. Tak stało się na Wyspie Wielkanocnej. Wyciosywanie kolosów pochłaniało taki procent sił, że trudno się było utrzymać i wyżywić. Wyspa musiała być przeludniona. Takiej liczby kolosów nie wykonałaby nieliczna populacja.
Po odpłynięciu Hiszpanów zdano sobie sprawę z bezsensu idei cargo. Niewykluczone, że po tych dwóch wizytach Holendrów i Hiszpanów kapłani zaczęli tłumaczyć wątpiącym, że to wciąż jeszcze nie ci, na których się czeka, i być może zachęcali do jeszcze intensywniejszego stawiania kolosów. Choć to wydaje się trudne do uwierzenia, ludzie tak właśnie postępują. Sekciarze wierzący w koniec świata w określonym dniu, gdy końca świata nie ma, nie odrzucają swej idei, tylko mówią o pomyłce obliczeń. Co więcej, komuniści w okresach przesileń, gdy wszystko się waliło, nie dopuszczali do głowy myśli, że system jest zły, tylko twierdzili, że to agenci imperializmu podburzyli robotników Cegielskiego w Poznaniu (jakby bez agentów robotnicy nie byli zdolni odczuć głodu). Reakcją komunistów było wzmaganie indoktrynacji. Nie raz, nie dwa. Dziwne to, ale takie są prawidła irrealizmu.
A teraz zapytajmy, dlaczego tak cicho nad tą autentyczną tragedią, jaka wydarzyła się na Wyspie Wielkanocnej w określonym czasie, w czasach już historycznych, przy końcu XVIII wieku, gdy w Europie jaśniała myśl racjonalna Oświecenia.
Moim zdaniem dlatego, że na Wyspie Wielkanocnej doszło do czegoś, co było najgroźniejsze dla światopoglądowego establishmentu Europy: tam zdarzyła się pierwsza rewolucja kulturalna! Rewolucja wymierzona przeciw wartościom. Doprowadzeni do rozpaczy, oszukani ludzie rzucili się na kapłanów, a ponieważ ci się bronili, rzeź musiała być sroga. Kapitan Cook spotkał już tylko jakieś niedobitki, pewnie dzieci, które zdołały się ukryć. Nie wydaje się jednak prawdopodobne, by niczego się nie dowiedział o wydarzeniach, które miały miejsce nie w jakiejś odległej przeszłości, tylko przed trzema lub czterema laty. A jednak wypadki te są dla historii powszechnej bardziej tajemnicze niż tysiące innych, które często odkopano w znaczeniu jak najbardziej dosłownym - łopatami i kilofami. Dlaczego nie "odkopano" historii Wyspy Wielkanocnej?
Nasza kula ziemska jest czymś takim we Wszechświecie jak Wyspa Wielkanocna w bezmiarze Oceanu Spokojnego. Jeżeli chrześcijaństwo i islam walczące z ideą planowania rodziny doprowadzą do krańcowego przeludnienia, Bóg okarze się równie głuchy jak na Wyspie Wielkanocnej. A ludzie mogą wziąć przykład nie z hipotetycznych wydarzeń na Wyspie Wielkanocnej, ale z historycznego faktu, jaki wydarzył się w Rumunii w 1991 roku: ludzie doprowadzeni do rozpaczy postawili pod ścianą żywego boga, "geniusza Karpat". Wprawdzie nie zanosi się, by chrześcijaństwo i islam skolonizowały świat. Natomiast realną groźbą współczesności - u schyłku drugiego tysiąclecia, podobnie jak było na przełomie tysiącleci, jest obłąkany wzrost religianctwa różnorakiego typu, co rodzi obawę, że myśl racjonalna może albo zostać zupełnie zadeptana, albo być respektowana jedynie w dziedzinie techniki. Racjonalne nauki społeczne mogą ulec zagłuszeniu, życie społeczne zaś może stać się zależne od tych, którzy nie uznają zasady odpowiedzialności za swe czyny - kapłanów i proroków różnych sekt.
Powstają obecnie różne sentymentalne ruchy ludzi niewydarzonych, szukających sposobu na dowartościowanie się, pod nazwą New Age. Są to ludzie niezdolni do objęcia swoim umysłem całokształtu problemów kurczącego się świata. Chcą prawa do rozmnażania się i działek pod budowę. Chcą się narkotyzowć religijnymi mrzonkami, przyszłość ma rozstrzygnąć Bóg, jakieś nie trzymające się kupy bujdy. Tymczasem prawa natury nie poddają się mrzonkom. Bogowie nie zjawią się, by rozwiązać nabrzmiałe problemy. Nie zjawili się na Wyspie Wielkanocnej, w oblężonej Jerozolimie, w Oświęcimiu, w Gułagu, skąd buchały w niebo miliony razy gorętsze gejzery modłów, niż miało to miejsce w czasie telewizyjnego różańca z papieżem. Nie zjawiliby się też, gdyby Ziemia stała się ludzkim mrowiskiem pozbawionym wody, powietrza, zieleni, wolnego miejsca pod słońcem.
W historii odkryć występuje też inna wyspa zdumiewająca, która zaszokowała odkrywców najmocniej ze wszystkich. To Tahiti, w czasie odkrycia jej wyspa radości, braku strachu przed bogami, braku kapłanów, wyspa naturalnej, swobodnej miłości zmysłowej. Kiedy zawinęli do niej odkrywcy z szubienicami na szyjach (z krzyżykami), nie wiedzieli, czy to, co widzą, jest snem czy rzeczywistością. Piękne nagie dziewczyny obsypały żeglarzy kwiatami i szły się z nimi kochać absolutnie bez skrępowania, wstydu, strachu. Było to nie do pojęcia dla scholastycznego, chrześcijańskiego rozumu. Rzadko wszakże podaje się przyczyny tego stanu rzeczy, a przede wszystkim najważniejszą z nich: regulację przyrostu naturalnego. Tahiti nie była tak oddalona od najbliższych wysp jak Wyspa Wielkanocna i Tahitańczycy mogliby w razie przegęszczenia emigrować. Ale oni uznali wyspę za swój jedyny świat i nie chcąc się na niej udusić z przeludnienia - co przy braku zakazów seksualnych było bardzo realne - nie dopuszczali do zagęszczenia. Jak oni to robili, pominę milczeniem, by nie czynić skazy na obrazie tego rzeczywistego raju. Nie znali oni ani środków antykoncepcyjnych, ani metod usuwania wczesnej ciąży. Robili co innego. Jak chcesz wiedzieć - sięgnij do odpowiednich prac etnograficznych (np. Człowiek Moszyńskiego, 1957 r.).
Polscy senatorowie rozpaczają, że z powodu braku ustawy antyaborcyjnej "zabija się" w Polsce codziennie tyle a tyle ludzi. Gdyby to mówili zwolennicy dogmatu bezwzględnego wstrzymywania się od zabijania, jak świadkowie Jehowy czy niektórzy buddyści, można by to rozumieć. Ale religia katolicka dopuszcza zabijanie najeźdźców. Dlaczego? Ano dlatego, że najeźdźcy zagrażają istniejącemu status quo (w tym pozycji Kościoła). Najeźdźcy oczywiście nie przychodzą po to, by komuś poprawić warunki egzystencji, ale by ją pogorszyć. Czyż nie jest takim samym zagrożeniem dla już żyjących przyrost naturalny ponad miarę w świecie, gdzie jedna trzecia ludzi cierpi głód? Gdzie brakuje żywności, wody, a niebawem powietrza i surowców? Czy propaganda pronatalna polskiego papieża w Trzecim Świecie, gdzie wszystkiego brakuje prócz dzieci, nie jest czymś niemoralnym? W doświadczeniach mających wykazać wpływ zagęszczenia na zachowanie stwierdzono u szczurów zaburzenia we wszystkich podstawowych instynktach. Powstało wśród nich autentyczne piekło. Mimo, co należy podkreślić, dostatku pożywienia! A więc tak właśnie wyobrażam sobie "Armageddon", jaki wydarzył się na Wyspie Wielkanocnej. Religianci chcą coś takiego zgotować całemu światu.
Tahiti i Wyspa Wielkanocna to antypody. Te dwie wyspy są obrazem alternatywy stojącej przed człowiekiem.
8.5. prawda i... Prawda
Człowiek ma pięcioraką wiedzę:
a) wiedzę instynktową
b) wiedzę wpojoną (wdrukowaną)
c) wiedzę intuicyjną
d) wiedzę marzoną
e) wiedzę zdobytą.
a) Wiedza instynktowa to spontaniczne i absolutnie nie wyuczone orientowanie się noworodka, gdzie ma szukać pokarmu. Jest to instynkt najwcześniej się manifestujący, o podstawowym znaczeniu. Brak czy zakłócenie tego instynktu prowadzi do niechybnej śmierci i co za tym idzie - niezostawienia po sobie potomstwa. Drugim takim podstawowym instynktem będącym dość skomplikowaną wiedzą jest instynkt rozrodczy.
b) Wiedza wpojona. Posiadamy o niej informacje pewne od niedawna, od czasu rozkwitu etologii. Trochę przypadek, trochę wyczucie, które zainicjowało odpowiednie badania i eksperymenty, doprowadziły do skorygowania wielu poglądów na temat tego, co jest wrodzone (jak instynkt), a co jest nabyte w trybie, żeby tak powiedzieć, "zapatrzenia się" przez młody organizm całkowicie nieświadomie na to, co go otacza w pierwszych chwilach jego życia. Ta wiedza będzie później funkcjonowała w życiu osobnika z tragiczną determinacją: gęś pozbawiona po wykluciu się w ogóle widoku matki, w miejsce której jej rolę będzie pełnił człowiek (Konrad Lorenz) - uzna go za matkę. Paw wychowany przypadkowo wsród żółwi uzna za swoich rodziców żółwie i przyjmie ich obyczaje. Dziecko ludzkie słuchające od matki czy niani o... Bozi, będzie go później uważało za rzecz równie pewną jak przedmioty, których doświadcza fizycznie. I rzecz najtragiczniejsza, wciąż pozostająca przedmiotem sporów i niedowierzania z uwagi na fundamentalne znaczenie dla jednostek ludzkich i dla społeczeństwa: dzieci odtrącone po urodzeniu, nie kochane i maltretowane, przyjmują takie postępowanie za normę, którą będą się kierować jako ludzie dorośli. Agresywni przestępcy, zimni, niezdolni do miłości ludzie, to, okazuje się, osobnicy wyrośli z dzieci maltretowanych, krzywdzonych, nie kochanych. Traktowana często żartobliwie wymówka o ciężkim dzieciństwie jako usprawiedliwieniu niepowodzeń, to, że "do szkoły było pod górkę" - znajduje naukowe, jakże ważne wyjaśnienie. Temu procesowi wpajania (wdrukowania) podlegają młode organizmy do czasu rozwinięcia się świadomości, która jest już glebą zdolną przyjmować siejbę, czyli wychowanie.
Odkrycie zjawiska wdrukowywania jest osiągnięciem najwyższej miary: jako fakt modyfikujący dawne opinie o "moral insanity". Istnieją, oczywiście, ludzie o wrodzonych złych skłonnościach (psychopaci, 10.0.) co naturalne wobec tak ogromnego zróżnicowania wśród ludzi, ale odkrycie zjawiska wpajania uświadamia nam, że wielu późniejszych psychopatów, ludzi nieszczęśliwych i będących problemem dla społeczeństwa, to ci, którym złe skłonności "wdrukowano".
W dniach od 27 września do 15 października 1993 roku Rada Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (CSCE) obradująca w Warszawie zgłosiła trzy nowe prawa człowieka. Oto one:
1) Prawo każdego dziecka do tego, aby być upragnionym, zaplanowanym i kochanym przez oboje rodziców.
2) Prawo, a nawet obowiązek dorosłych, do stosowania osiągnięć medycyny w planowaniu rodziny.
3) Prawo każdego dziecka i młodego człowieka do ochrony przed indoktrynacją i praniem mózgu.
Nie wiem, jakimi przesłankami kierowali się autorzy tego projektu, ale uświadomienie sobie prawidłowości związanych z wdrukowywaniem daje tym prawom naukowe uzasadnienie.
Co do mnie z satysfakcją dowiedziałem się o projekcie tych praw, ponieważ ja je sformułowałem, dla siebie, 30 lat wcześniej, gdyż takie właśnie rozumienie praw dziecka jest założeniem ideowym sztuki Nędznicy II.
c) Wiedza intuicyjna - to wewnętrzne, spontaniczne, nie wypływające z sugestii ani obserwacji głębokie przekonanie o strukturze otaczającego świata, przekonanie przeważnie fałszywe. Można powiedzieć, że nauka rozpoczęła się wtedy, gdy zaczęto obalać przekonania intuicyjne. Gdy Galileusz dowiódł, że ciała "lekkie" spadają z taką samą prędkością jak ciała "ciężkie", było to odrzucenie intuicji na rzecz prawdy naukowej. Setki, a może tysiące razy, gdy nauka udowadniała prawa sprzeczne z intuicyjnym przekonaniem, torowała drogę prawdzie obiektywnej przeciw subiektywnej. Ale nie zawsze bywa to możliwe. Intuicja podsuwa nam też pomysły w sprawach zasadniczych: że życie musi mieć sens, że świat musi mieć cel, że musi istnieć Zegarmistrz (Bóg), skoro jest "zegarek" (Wszechświat), że życie ludzkie nie może być fizjologicznym epizodem itd. Niesłuszności tych przekonań nie można zbić argumentami naukowymi, w szczególności z jednego powodu: wielkiego zróżnicowania wśród ludzi pod względem ogólnej zdolności do przyjmowania argumentów. Są ludzie prawie do tego niezdolni - urodzeni fanatycy. To oni oddają życie za sprawy, których nigdy nie sprawdzili - wiarę, ideologię lub dowolny mit.
Postęp umożliwiają ludzie, którzy są otwarci na argumenty. Gdyby takich nie było, mieszkalibyśmy w jaskiniach i mordowali się w imię najbardziej niedorzecznych mitów, gdyż przekonanie wewnętrzne jest siłą kolosalną i wielu filozofów zajmowało się tym, najróżniej to nazywając i przypisując mu różne znaczenia.
Platon i Filon mówili o intuicji prawie tak samo, jak w dwa tysiące lat po nich Bergson, który opierając się na intuicji jako "wyższym" sposobie rozumienia świata stworzył cały system filozoficzny.
Augustyn to samo nazywał visio intellectualis, Jacobi uczuciem, a kardynał Newman "przeświadczeniem" lub "logiką osobistą".
Ponieważ organizm nie jest maszyną składającą się z części, ale funkcjonuje w sposób całościowy i wybitnie swoisty, niektóre z jego funkcji są modyfikacją pewnych wyodrębnionych przez nas - pojęciowo, nie fizjologicznie - instynktów. Tak właśnie instynkt hierarchiczny, zapewniający zwierzętom znane struktury zależności, u człowieka "wybujał" w instynktową potrzebę "dominanta wyższego rzędu" - Boga, co rozwinąłem w akapicie "I naturalny... Bóg" (9.7.). Na podobnej zasadzie egzystuje w nas ten "superrozum" - zgodziłby się na to określenie Bergson - owo marzycielsko-sentymentalne przekonanie, dające nam często miłe całościowe posta- ciowe wyobrażenie o świecie, miłe, ale przeważnie fałszywe.
d) Wiedza marzona. Po długim zastanawianiu się zdecydowałem, by wyodrębnić ten fenomen ludzkiego życia umysłowego - uznawanie za fakt tego, do czego rwie się serce. Przykładów na to jest co niemiara. Różnie też to bywa nazywane: myślenie życzeniowe, myślenie magiczne, chciejstwo.
Myśleniem życzeniowym jest "horoskopia"; łatwe wyjście z trudnego zadania, jak poznać drugiego człowieka, a nawet siebie. Potrzeba ogromna. Powiedzmy, że formujesz rząd i poszukujesz ludzi. Jak by to było cudownie, gdyby najważniejsze można wiedzieć o człowieku patrząc tylko na jego datę urodzenia. Ale to niestety nie mówi nic. Zupełnie nic.
Innym wielkim przykładem wiedzy marzonej są kulty cargo, których wielu opisów dostarczyli nam etnografowie. Przekonania te w zasadniczy sposób ukształtowały życie praktyczne wielu pierwotnych plemion, ma to więc znaczenie podstwowe. A czy nieuk Hitler nie ułatwiał Anglikom walki kierując się astrologicznymi bredniami? Sztab angielski również zatrudniał astrologa. Ale nie po to, by się kierować jego sugestiami, lecz by wiedzieć, co jego kolega po fachu mógł sugerować Hitlerowi. Nie od rzeczy będzie na koniec przypomnieć jeszcze jedną niebłahą dziedzinę życia, w której intensywne marzenie uważa się za sposób na to, by wpłynąć na czyjeś postępowanie. To marzenia zakochanych, którzy uważają, że intensywna wola skłoni kochaną osobę do wzajemności.
e) Wiedza zdobyta - to ta, jaką nabywamy doświadczalnie lub przejmując ją od innych. Wiedzy zdobywanej drogą doświadczenia i konfrontowanej z nim zawdzięczamy wyjście z jaskiń, opanowanie chorób, przedłużenie średniego wieku i spenetrowanie Księżyca. To ta prawda przez małe "p". Nie efektowna, nie w pełni satysfakcjonująca, ale dająca człowiekowi rzeczywiste panowanie nad światem i, jeśli człowiek będzie się jej trzymał, możność długiej jeszcze egzystencji. A co nam dała Prawda przez duże "P", prawda "objawiona", której źródłem są, jak to wyjaśnialiśmy, neurotyczni mężczyźni w średnim wieku? Oto co intelekt człowieka i jego zdolność fantazjowania sprokurowały ludziom w ciągu dziejów:
- megalityczne budowle sakralne, tak potężne, że nawet dzisiaj, gdy dysponujemy nowoczesną techniką, budzą zdumienie,
- piramidy, kolosy Wyspy Wielkanocnej, "pasy startowe kosmitów", jak nam to wciska DŽniken,
- zikkuraty i kolosalne kościoły budowane w ciemnym średniowieczu,
- budzące grozę rytuały: palenie żywcem i zakopywanie żywcem żon wielmożów na Wschodzie,
- wyrywanie bijących serc (u Azteków),
- polowanie na głowy,
- potworny wyzysk biedaków przez wymuszanie na nich składania zwierząt na ofiarę, by kapłani mogli opływać we wszystkie dostatki,
- sakralne wykorzystywanie kobiet w wielu kultach, w tym we współczesnym islamie,
- zakrawający na kpinę dogmat z 1954 roku, że Matka Boska została żywcem z całą naturalną fizjologią wzięta do Nieba, to znaczy w Kosmos, gdzie panuje temperatura minus kilkaset stopni Celsjusza (30K),
- sprzeczny z wszelkim rozumem dogmat o Odkupieniu, który w skrócie musiałby brzmieć tak: "Nie dam się inaczej przebłagać (za zjedzenie jabłka z drzewa wiadomości), jak tylko w ten sposób, że zabijecie mojego syna".
Mówi się tyle o wolności. Mówiąc o wolności mamy na myśli brak strachu przed siepaczami z UB czy NKWD. Ale czy jest wolny człowiek, który się boi, by go nie zaskoczyła nagła śmierć po tym, jak odczuł seksualne podniecenie na widok ładnej kobiety?
Świat końca drugiego tysiąclecia żyje w schizofrenicznej przestrzeni prawdy i Prawdy. Na przełomie pierwszego i drugiego milenium szaleństwo religijne, jakie się wtedy rozpętało, nie wyglądało tak dziwnie jak obecnie, ponieważ nie było nawet jednego promila tej obiektywnej wiedzy o świecie, jaką posiadamy dzięki nauce dziś. Różne miałkie umysły komentują to tak, że "nauka nie udzieliła jednak odpowiedzi" itd. A bajka o sześciu dniach stworzenia to jest odpowiedź?
Szaleństwo jest wpisane w ludzki los. Wynika ono ze skłonności do dawania ucha politycznym i religijnym mętniakom. Z faktu, że większą siłę atrakcyjną dla ludzi ma Prawda niż prawda. Prawda i prawda współistnieją w człowieku niby dwa demony. Wbrew różnym niedowarzonym sądom prawda nigdy nie zaprowadziła nikogo na manowce. Jeśli na to wyglądało, w rzeczywistości był to brak dostatecznej wiedzy.
Niewybaczalnym zaniedbaniem prawdy jest małe zainteresowanie problemem funkcjonowania Prawdy - obiektywną rolą społecznych i religijnych fantazmatów. Potrzebna jest prawda o... Prawdzie. Gdyby ją miał ksiądz Popiełuszko, od którego zaczerpnęliśmy to słownictwo, nie wyraziłby się: "niechlubnego dla całej ludzkości procesu Jezusa Chrystusa", bo prawda jest taka, że Jezus był niczym więcej jak tylko jednym z kilkudziesięciu tysięcy nowatorów religijnych, z których wielu ukrzyżowano. Prawdą przez małe "p" jest również to, że Popiełuszko bardziej walczył o państwo boże niż o demokrację, którą się w końcu cieszymy. Jego państwo boże - Państwo Watykańskie - nie chce słyszeć o demokracji.
8.6. Religioznawstwo, nie religia
Stare to porzekadło, że egzystowały ludy bez organizacji państwowej i bez królów, ale nie było społeczności bez Boga. To prawda. Próbowaliśmy wyjaśnić, dlaczego tak jest. Przyczynę stanowi natura człowieka. Chce on wiedzieć skąd, dlaczego, dokąd. Odpowiedzi na te pytania musiały padać, zanim powstała nauka, bo przyjemniej żyć w przekonaniu, że zostało się wprawdzie wykonanym z mułu, albo z żebra mężczyzny, ale własnoręcznie przez Boga. O ileż to dostojniejsza sytuacja, niż uważać się za wyemancypowaną małpę.
Wydawałoby się, że człowiek, który tak dumnie nazwał siebie sapiens, w sytuacji, kiedy ma do dyspozycji dwie prawdy - pewną, potwierdzoną faktami, i całkowicie fantazyjną - wybierze tę pierwszą. Ale tak się nie dzieje. Gdyby tak było, nasz świat byłby innym światem. Ponieważ obecnie prawie nie ma ludzi zupełnie bez wykształcenia, światopogląd większości należy uznać za schizofreniczny. Ludzie z jednej strony uznają prawdy naukowe i zdają sobie sprawę z faktu, że cywilizacja techniczna, która dostarcza nam tylu wygód, jest zasługą wyłącznie myślenia naukowego, nie wynikiem modlitw. A jednak z tych modlitw, obrzędów, religijnych ograniczeń nie rezygnują.
Wojujący ateizm zżymał się zawsze na ten fakt, pojmował religię jako narzędzie ujarzmienia mas ("opium ludu") i łudził się, że kiedyś ludzie przestaną wierzyć w duchy i łaski, a staną się bardziej racjonalni. Jest to oczekiwanie bezzasadne. Jedynie filozofia dyferencjalna wyjaśnia to w zgodzie z faktami, a mianowicie: już czterysta lat przed tym, jak Bóg chrześcijan zstąpił na ziemię, by odciągnąć ludzi od "błędnych religii", a pociągnąć za sobą, istnieli ateiści, chociaż nauka dopiero się rodziła. A zatem, mimo że nie było jeszcze teorii Darwina ani koncepcji Big Bangu, religijne fantasmagorie niektórym nie odpowiadały już wtedy. Rzecz zatem nie w liczbie i jakości argumentów, gdyż i obecnie - mimo Kopernika, Hubble'a, Darwina, Hawkinga - procent racjonalistów jest prawdopodobnie nie większy niż w czasach Prodikosa, Euhemera, Sokratesa, Krytiasza, Lukiana, Diagorasa z Melos, Teodora z Cyreny, Sekstusa Empiryka, Lukrecjusza itd., itd. Ów endogenny charakter religii najlepiej widać obserwując niektórych współczesnych ludzi wykształconych i wierzących. Są to natury marzycielskie, poetyckie - bywają ludzie tak zaczadzeni, pochłonięci tym, co odległe i nierealne, że trudno ich wręcz sprowadzić na ziemię. Dla kardynała Newmana istnienie Boga było czymś pewniejszym niż jego własne istnienie. Taka postawa czyni śmierć za swe przekonania sprawą niemal radosną. Być może, że święci męczennicy i Jezus na krzyżu nie cierpieli nad miarę, gdyż taka nadkoncentracja (autosugestia) eliminuje ból i czyni najprawdziwsze cuda.
Gdy się długo żyje i obserwuje ludzi, wie się, że postawy ludzkie są im dane, wrodzone, że determinują one całe postępowanie człowieka. Postawa to niezbywalna skłonność. W tym sensie głęboko wierzący katolik, jehowita, maniak antropo- czy teozofii są tym samym: ludźmi, którym coś w sercu gra.
Znałem w młodości osobę, niemiecką pianistkę, która zmieniała trzy razy wyznanie, "szukając Boga". Mówiła mi podrzucając teozoficzne broszurki: Panie Alfredzie, my nic nie wiem, my nic nie wiem. Po latach dopiero zrozumiałem śmieszność tej postawy. "My nic nie wiem..." - ale znaczyło to, że owszem, coś istnieje, tylko my o tym "nic nie wiem". Skąd to przekonanie, że coś jest, tylko my o tym "nic nie wiem"? To proste. Natura tego przekonania jest taka, jak twierdzenie człowieka, który upiera się, że ma w głowie wróbla. Albo ducha Napoleona. To jedna sprawa. Ale jest i druga. Czy my nic nie wiem? Kto czytał Hawkinga, tak powiedzieć nie może. Tylko że pani L., która ukazała mi, młodemu chłopakowi, piękno Liszta i Chopina, w życiu nie wzięła do ręki książki naukowej. Podobnie jak współczesna młodzież ze zwariowanych sekt. O tym, co człowieka interesuje, przesądza jego indywidualna skłonność - u jednego marzycielska, zaświatowa, mętna (MUM), u innego racjonalna, jasna, konkretna. Mój racjonalizm i wymaganie koniecznie faktów, bym coś uznał za prawdę, też ma tę samą naturę. To moja indywidualna skłonność, która określa mnie niezmiennie od czasu pełnoletniości.
Szkoła, która uczy dwóch sprzecznych prawd - wiedzy sprawdzalnej i religijnych mitów - jest instytucją schizofreniczną. Tylko uczenie historii religii, religioznawstwa, byłoby rozumnym i uczciwym postępowaniem wobec faktu, że są ludzie z natury racjonalni i ludzie potrzebujący wsparcia w religijnym micie. Tych ostatnich wiedza religioznawcza od religii nie odciągnie, bo fakt wspomniany na początku, że ludzie zawsze wierzyli w jakieś bóstwa, zinterpretują tak, że dowodzi to istnienia Boga. Ludzie o skłonnościach do racjonalistycznego myślenia zinterpretują to tak, że fakt ten dowodzi potrzeby Boga, a nie jego istnienia. Ludziom marzy się wiele rzeczy, których nie ma - na przykład nieśmiertelność. Powszechne marzenie o czymś nie może być dowodem na istnienie tego czegoś. Dowodzi tylko występowania takiej właśnie funkcji, potrzeby człowieka, podobnej do głodu, który odczuwamy niezależnie od tego, czy pożywienie jest, czy go brak.
Religioznawstwo winno być wykładane w szkołach z tego samego powodu, z jakiego uczymy młodych ludzi historii powszechnej, a nie tylko własnego kraju - by nie stali nacjonalistami i "etnocentrystami". Religioznawstwo w odpowiednim ujęciu oznacza historię idei i jako takie jest ciekawsze i ważniejsze niż historia powszechna pełna krwi i przemocy.
9.0. Etyka naturalna
9.1. Prolegomena
1) Idzie drogą człowiek i widzi: jakiś osiłek bije mizernie wyglądającego człeczynę. Przechodzień przystaje; jest mu przykro. Czuje, że cierpi z powodu cudzego cierpienia. Przechodzień myśli: Nie powinno tak być, aby silni mogli bić słabych bez powodu. Trzeba stworzyć jakieś prawo (normę), które by tego zabraniało!
Jeśli ta refleksja sprawi, że powstanie prawo zabraniające bicia bez powodu, będzie to prawo wyrosłe z instynktu moralnego, z wrodzonej ludziom zdolności współczucia.
2) Idzie drogą inny człowiek i widzi: jakiś osiłek bije mizernie wyglądającego człeczynę. Przystaje i bierze się pod boki. Czuł się źle, męczyła go nuda, a oto coś zabawnego. Widowisko, teatr. Postał, poprawił mu się nastrój, ale po chwili myśli: Niedobrze jest, jeśli można zostać pobitym bez przyczyny. Przecież następnym razem ja mogę zostać pobity. Trzeba stworzyć jakieś prawo, które by tego zabraniało.
Jeśli w rezultacie takiego rozumowania powstanie stosowne prawo, będzie ono miało swe źródło w ludzkiej zdolności do myślenia abstrakcyjnego.
Drogi, Nieznany Przyjacielu! Zaprezentowałem tu dwie postawy wobec cudzego cierpienia. Dwaj ludzie, którzy zetknęli się z nim, doszli do identycznego wniosku, ale każdy z innej motywacji. Jednym kierowało współ-czucie, drugim egoizm.
3) Ale oto i trzeci przechodzień. Nie taki zwykły - ten jest tutejszym władcą, czyli kimś, kto może ustanawiać prawa. Może je stanowić kierowany najróżniejszymi motywami. Widząc na przykład, że nikt nie zwraca na niego uwagi, nie oddaje mu żadnej czci, może postanowić, że poddani na jego widok zobowiązani są zginać się w niskim ukłonie. Jeśli spodobała mu się jakaś dziewczyna, wyda rozkaz, by mu ją przyprowadzono. Przyprowadzą mu i powstanie prawo (obyczaj), mocą którego władca będzie miał harem.
4) Ale oto i czwarty przechodzień. Ten nie jest ani zwykłym poddanym, ani władcą, tylko outsiderem. Może nawet przypętał się z innego plemienia, skąd go wypędzono, jako uciążliwego. To ktoś nietypowy, odmienny z wyglądu i odzienia, zachowujący się dziwacznie. Popada w ekstazę, krzyczy, tańczy, prorokuje, słyszy głosy, proponuje leczenie, czasem leczy rzeczywiście, gdyż chorzy mu wierzą. W pewnej chwili rzuca się na ziemię i krzyczy: "Mówi przeze mnie Wielki Duch. Czekają nas straszne klęski i nieszczęścia. Mężczyźni stracą potencję. Dzieci będą umierały. Jedynym sposobem na to jest powieszenie kółka w nosie i wymawianie trzy razy dziennie zaklęcia".
Ludzie to przyjmują, powstaje prawo i obyczaj. Jego źródłem był anormalny osobnik. Są więc cztery naturalne źródła prawa: współczucie, egoizm, władza, szaleństwo.
Kiedy populacje ludzkie zorganizują się w państwa, część praw będzie powstawała w drodze uchwał ciał przedstawicielskich. Stanowią one jednak niewielki procent wszystkich praw. Większość z nich powstała drogą czterech wyżej opisanych sposobów, z tym że w czasach późniejszych miejsce szamana zajął założyciel religii lub filozof, a miejsce kacyka dyktator.
Etyka to zbiór norm stanowiących o tym, jak być powinno. A jak być powinno? Oto jest pytanie! Stara, gruba Dobrutka w sztuce Homin powiada: "Po co się to tyle frasować - zrobić tak, żeby było dobrze i koniec". Ale... jak postępować, żeby było dobrze?
Rozsądną drogą do tego byłaby analiza obiektywnego stanu rzeczy i ustalenie wniosków wynikających z tej analizy. Jednak w taki sposób człowiek postępuje rzadko, a we wczesnych fazach swego rozwoju chyba to się nie zdarzało. (Tragicznym) losem człowieka jest to, że twórcami norm postępowania dla niego byli różni... samozwańcy. Dla człowieka to sytuacja naturalna, wynikła z faktu, że w gatunku ludzkim rodzą się jednostki wielokrotnie zdolniejsze od przeciętnych, co sprawia, że zanim dojdzie do jakichś wspólnych uzgodnień, te jednostki wysuwają swoje propozycje i one zostają zaakceptowane. Jak opiszę to niżej, im dana jednostka ma więcej tupetu (bo jest psychopatą), tym większą ma szansę narzucenia swego zdania grupie i tym większe jest prawdopodobieństwo, że propozycje te będą na miarę autora, nie zaś na miarę przeciętnego członka grupy. Weźmy jako przykład z czasów już historycznych stoików. Propagowali oni chłodny racjonalizm, wyzbycie się uczuć, maksymalizm etyczny, rygoryzm w postępowaniu, obiektywizm, demokratyzm. Te zasady mogą być przyjęte z entuzjazmem przez wszelkiego rodzaju mózgowców w rodzaju Seneki, Marka Aureliusza, Kanta i im podobnych, ale narzucenie podobnie surowej etyki ludziom krewkim, wesołym, uczuciowym jest, chciałoby się powiedzieć - czymś... nieetycznym. Przestrzeganie takiej etyki dla wielu ludzi byłoby po prostu nerwicogenne. Niestety, to właśnie w dybach takich etyk żył dotychczas przeważnie człowiek, bowiem wielcy samozwańcy odznaczali się daleko posuniętym egotyzmem, wskutek czego nie spostrzegali tego, że "inni są inni". Innych uważali za podobnych do siebie, tylko trochę... gorszych.
Interesujące, że wielu z tych, którzy później tworzyli nowe zasady moralne, miało w swoim życiorysie tak zwany przełom duchowy. Sprawa to najwyższej wagi, a mało o niej wiemy. Chodzi o rzadkie fakty powstawania nagle jakby duchowego mutanta.
Przełom duchowy stwarza na trwałe nowego człowieka. Ktoś może w wyniku upicia się czy też okresowych ciężkich przeżyć sprawiać wrażenie odmienionego. Ale jest to chwilowe. Człowiek, który przeżył przełom duchowy, trzyma się z nieubłaganą konsekwencją swojej ide fixe, co czyni go "charyzmatykiem", przywódcą. Przykładów na to mamy wiele, trzeba tylko szukać w życiorysach "nawiedzonych" tego ważnego momentu. Jak wiadomo, przełom duchowy przeżył święty Paweł i wiele na to wskazuje, że coś takiego miało miejsce w życiu Jezusa. Pewne szczególne doświadczenie naukowe Ericha von Holsta, wykonane na strzeblach, o którym szerzej w liście dziesiątym, rzuca światło na charakter tego niezwykłego fenomenu.
W miarę cywilizowania się człowieka rola charyzmatyków malała. Renesans był jakby podniesieniem zasłon, które przez tysiąc lat trzymały ludzi Zachodu w "mrokach średniowiecza". Nawiązano do bujnej myśli filozoficznej antyku. Nastała znów epoka filozofów, trwająca w zasadzie do dziś. Charakteryzuje się ona tym, że w sprawach zasad życia człowieka zabierają głos nie ludzie, w których nagle zajaśniało światło, lecz tacy, którzy na pokorną wiedzę o świecie zapracowywali dziesiątkami lat mozolnego jej zdobywania. Pierwszym takim "nowożytnym Sokratesem" był Hugo Grocjusz. Podobnie jak Sokrates uważał, że człowiek winien tworzyć normy swego postępowania kierując się własnym rozumem. Ta postawa zaufania do rozumu zdominowała następną po Odrodzeniu wielką epokę Oświecenia i wydała szereg myślicieli o racjonalistycznym stylu myślenia. Gdy ich czytamy, zdumiewa nas fakt ich ulegania "idei powszechników". Traktowali oni rodzaj ludzki tak, jak nowocześni etolodzy stado anonimowe: jako zbiór podobnych. To uleganie przekonaniu, że różnice są nieznaczące wobec istotnego znaczenia tego, co wspólne, jest niewybaczalnym wygodnictwem intelektualnym.
Hugo Grocjusz twierdził, że obok prawa stanowionego arbitralnie (ius civile) istnieje prawo naturalne (ius naturale). Rozumiał je tak, jak dziś rozumiemy "prawa przyrody". Ius civile, twierdził H. Grocjusz, zmienia się i zależy od polityki. Ius naturale jest niezmienne i stanowi trwały element ludzkiego świata. Za taki podstawowy element Huig de Groot uznał cechę ludzką, którą nazwał towarzyskością. Dziś brzmi to w naszych uszach trochę zabawnie, ale było to spostrzeżenie trafne, tyle że nie stanowiące przesłanki dla etyki. Mówiąc o "towarzyskości" Huig de Groot, podobnie jak Arystoteles i Tomasz z Akwinu, miał na myśli to, co dziś nazywamy instynktem społecznym i instynktem więzi.
Współżycie zwierząt normuje wyłącznie ius naturale - instynkty. Człowiekowi instynkty nie wystarczają, bo ma wolną wolę. Celem etyki - pomijając w niej to, co mówi o obowiązkach względem bóstwa - jest minimalizacja cierpienia i dążenie do sprawiedliwości. Ponieważ wiele norm etycznych ustanowili "jurodiwi", szamani, prorocy i założyciele religii, faktycznie przysporzyło to człowiekowi cierpień, a niektóre populacje doprowadziło do zagłady. Przykładem zaś na to, jak przewrotny bywa umysł ludzki i jak nie jest godzien zaufania, może być jego ekwilibrystyka dokonywana przy okazji uzasadniania katolickiego dogmatu o Odkupieniu, co czyni wielu ludzi wykształconych. Według tego dogmatu "najmiłosierniejszego" Boga dało się przeprosić za "grzechy" ludzkie tylko w ten sposób, że musiał je odkupić straszliwą śmiercią Jego Syn. To tak, jakby opowiadać historię o obrażonym królu: zagniewał się, bo zjedzono jabłko z jego ogrodu. Król ten postanawia: nie dam się inaczej przeprosić, jak tylko wtedy, gdy zamordujecie mojego syna. Czy straszliwe pomysły Azteków nie były przynajmniej bardziej logiczne?
Szukając przekonywających norm etycznych i prawnych Thomas Hobbes robi jakby pół kroku w kierunku ich "laicyzacji". Powiada, że za źródło prawa przyjąć należy króla. Dlaczego to tylko "pół kroku"? Gdyż król jest "z łaski bożej", czyli przypomina proroka naznaczonego przez Boga, proroka, który ma władzę. Ponieważ "z łaski bożej" - to jakby częściowo "nie z tego świata".
Hobbes widzi w królu rękojmię sprawiedliwości. Jest to propozycja zaskakująco krótkowzroczna. Dlaczego Hobbes nie pomyślał o Neronie, Kaliguli, Heliogabalu i im podobnych? Przecież w jego czasach o starożytności mówiło się tak często jak dziś o drugiej wojnie światowej.
John Locke popełnił inną odmianę tego samego błędu. Uznał, że wszyscy są tacy jak on sam; zwykła to słabość dobrych ludzi. Locke uważał, że każdy człowiek może wyprowadzić zasady etyczne z własnego rozumu, nie są do tego potrzebne żadne autorytety. Bardzo podobnie rozumował David Hume. Mógłby mi być bardzo bliski. Hume sądził, że wszyscy ludzie są jak mój przechodzień 9.1.1. Ja uważam, że nie wszyscy, niestety, i ubolewam nad tym.
To, co ja nazywam współczuciem, czyli cierpieniem z po-wodu cudzego cierpienia, Hume nazywał sympatią. To już niewielka różnica.
Dalej od Hume'a poszedł Anthony Ashley Cooper earl of Shaftesbury. Twierdził on, że istnieje w człowieku odrębny zmysł etyczny. (A także estetyczny; oba są w łączności. To w odniesieniu do tego zmysłu w dwieście lat później jego rodak Prichard ukuł powiedzenie "moral insanity", które było i jest kamieniem obrazy dla wielu). Wspomnimy o nim dalej. Okaże się, że z tym zmysłem nie u wszystkich jest dobrze i na tym głównie polegają problemy etyczne; ludzie z "chorym zmysłem etycznym" wchodzą bez zahamowań w kolizje z zasadami etyki naturalnej. Oprócz wszystkiego rodzi to także pytanie o odpowiedzialność takich ludzi.
Etykę naturalną, rozumianą dokładnie tak, jak pojmuje ją przechodzień 9.1.1., propagował Wolter. Zadanie etyki widział w wypracowywaniu norm mających zmniejszać cierpienie i zapewniać realizowanie sprawiedliwości. Tak rozumując, oczywiście obywał się bez żadnej ingerencji Boga w sprawy etyki. Warto w tym kontekście wspomnieć Juliena Offray de La Mettrie, który nie tylko sądził, że etyka bez religii jest możliwa, ale twierdził, że ludzkość nie będzie szczęśliwa, dopóki nie pozbędzie się religii, czyli i on widział "państwo boże" w czarnych kolorach.
Z uwagi na mój sceptyczny stosunek do kwestii, czy można z ludzi zrobić aniołów za pomocą wychowania, wspomnę o Helwecjuszu, który wyobrażał sobie zbawienie świata - przez wychowanie. Wierzył on, jak komuniści, że wychowaniem i dobrym ustrojem można będzie osiągnąć raj na ziemi. Ja nie wierzę, bo nie patrzę na sprawy w sposób "gabinetowy". Znam ludzi i dobrze wychowanych, i bogatych, ale nieszczęśliwych, bo mają wewnątrz siebie demony, a na zewnątrz brzydotę, która im zapewnia takie samopoczucie, jakiego doznawał Kaliban, ilekroć stawał przed lustrem, jak to obrazowo ujął Oskar Wilde.
Więc jeszcze Schopenhauer. On pierwszy użył słowa "współczucie" rozumiejąc je dokładnie tak, jak ja w 9.1.1. Ale znów "gabinetowość" zgorzkniałego gdańszczanina, który tę piękną ludzką cechę przypisał wszystkim! Święta naiwności! Czyż nie słyszał o zimnych draniach, co mają serca jak wosk na widok cierpienia... zwierząt! - a nieczułe jak stal, gdy widzą ludzkie cierpienie? Hitler podobno płakał, kiedy zdechł mu kanarek, za swoją Blondi oddałby szwadron żołnierzy, natomiast niepotrzebna śmierć obrońców Berlina i Wrocławia nie robiła na nim wrażenia.
Feuerbach. "Der Mensch ist, was er isst". Z tym się zgadzam. Ale z tym, że ludzie mają iść za swoimi skłonnościami, byle tylko za wszystkimi, a wtenczas życie będzie moralne... Kpi czy szuka naiwnych? Czyżby rzeczywiście można polikwidować więzienia?
Były także propozycje etyk raczej szokujących - idea nadczłowieka (Nietzsche), idea wspomagania raczej silnych niż słabych (Herbert Spencer).
Spencer wyszedł w swoim filozofowaniu od analizy natury. Koniec XIX wieku szumiał ewolucjonizmem i krytyką chrześcijaństwa. Spencer pozostawał oczarowany darwinizmem, urzeczony ideą, że oto wyjaśniła się zagadka człowieka: jest on gatunkiem przyrodniczym, podobnie jak wszystko inne, podlega prawu walki o byt jak i pozostałe gatunki - to wydawało się satysfakcjonującym wyjaśnieniem. Człowiek jednakże różni się od zwierząt dwoma istotnymi cechami. Nie duszą - tej nigdy żaden anatom nie znalazł - tylko świadomością i zdolnością do współczucia. Te dwie cechy sprawiają, że człowiek kierując się w wielu sprawach instynktami, jak zwierzęta, może swoje postępowanie instynktowe modyfikować dzięki świadomości i specyficznej reakcji na cudze cierpienie, które nazywamy współczuciem. (Jest wielce prawdopodobne, że przynajmniej niektóre zwierzęta mają coś w rodzaju ludzkiego współczucia, ale nie posiadamy o tym wiedzy pewnej).
Na koniec trzeba wspomnieć o etyce katolickiej, która wypływa z dwu źródeł: a) z "objawienia", b) z natury, co tu nazywane jest sumieniem. Co do "objawienia"... Wadą jego jest to, że Bóg nigdy nie objawia się ludziom, którzy mają jakieś społeczne uznanie i wiarygodność, tylko neurotykom, samotnikom i odmieńcom, którzy dopiero dzięki "objawieniom" stają się społecznie znani. Nie objawia się również Pan Bóg przy świadkach. Trochę dziwne. (Mówię o ludziach "nawiedzonych". Jeśli chodzi o Jezusa, to też otoczył się tylko biedakami i analfabetami. Ci znani i uznani skazali Go na śmierć. I ważne przypomnienie: Jezus nigdy wyraźnie nie powiedział "jestem Bogiem". Wtedy ukamienowaliby Go natychmiast. Bogiem został dopiero po śmierci).
Sumienie. Byłoby cudownie, gdyby je rzeczywiście mieli wszyscy ludzie, ale, niestety, tak nie jest.
Przysiadłem się w knajpie do mojego dawnego pracownika, który siedział z jakimś swoim znajomym, wymokniętym brzydalem z pryszczem na nosie. Wysłuchuję następującej opowieści: Brzydal wraz z kolegą zaprosił dwie młode dziewczynki, uczennice, do hotelu w S., zwabione w ten sposób, że dali im ładne suknie i pierścionki. Po seksualnym wykorzystaniu ich kazali im to oddać, bo "artystki po występach zdejmują rekwizyty" - delektował się brzydal swoją opowieścią. Prawdopodobnie także moją dezaprobującą miną... No cóż, nie dałem mu w mordę, bo to nie była scena z amerykańskiego filmu, tylko najprawdziwsza rzeczywistość. Czy ten brzydal miał sumienie? Na to odpowiem w następnym liście.
Człowiek jest zwierzęciem, ale zwierzęciem skomplikowanym. Zwierzęta mają swoją "etykę" w instynktach. Zasady fair play, jakie stosują w walkach rywalizacyjnych, mogą nas zachwycać. Ludzie także prowadzą walki rywalizacyjne, ale etyka tych walk bywa bardzo różna. Człowiek walcząc z innym o jakieś dobro (w interesach, nie w sporcie) może rozegrać swoją walkę fair kierując się dwiema dyrektywami: 1) współczuciem, które nie pozwoli mu znęcać się nad przeciwnikiem, gdy ten jest już pokonany; 2) różnymi zasadami wymyślonymi przez intelekt. Mogą one wyglądać bardzo rozmaicie. Może to być pojęcie honoru, obowiązku, albo też szczególny produkt umysłu ludzkiego - pojęcie sprawiedliwości. Niestety, ten swoisty nadmiar mechanizmów motywacyjnych nie czyni człowieka szczęśliwszym od zwierząt. Idea sprawiedliwości to produkt ludzkiego umysłu, który może mu przynosić zaszczyt. Cóż z tego, skoro na drodze do sprawiedliwości popełniono tyle... niesprawiedliwości! Poza tym: samo rozstrzygnięcie, co jest sprawiedliwe, a co nie, okazuje się sprawą beznadziejną. Komunizm chciał postąpić odwrotnie, niż to sugerowała etyka Spencera - zmierzał do osiągnięcia sprawiedliwości przez zabranie bogatym i danie biednym. Ponieważ jednak bieda jest sprzęgnięta z małymi zdolnościami, a bogactwo z dużymi, sprawiedliwość w postaci równej biedy trwała krótko. Wnet dało znać o sobie niesprawiedliwe, niejednakowe utalentowanie. Znów byli biedni i bogaci. Ci, którzy okazali się lepiej przystosowani do ustroju komunistycznego - amoralni mętniacy - byli bogaci, a wielu zdolnych, ale prawych ludzi stało w kolejkach. Uzasadniało to następną rewolucję. Sprawiedliwość rozumiana jako urawniłowka nie zapewnia żadnego rozwiązania.
Człowiek jest potencjalnie bardziej predestynowany do zadowolenia z egzystencji (by nie używać słowa "szczęście") niż zwierzęta. Inteligencja pozwala mu uniezależnić się od środowiska - może na przykład mieć cały rok jednakową temperaturę - a współczucie właśnie, czyli altruizm, umożliwia etykę spolegliwego opiekuństwa i stworzenie państwa opiekuńczego, co jest optymalnym wyjściem z faktu niejednakowego utalentowania. W państwie opiekuńczym bardziej uzdolnieni godzą się oddawać część swych profitów dla tych, których natura obdarzyła mniej szczodrze.
9.2. Nowe przykazanie miłości
"Choćbym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
byłbym tylko spiżem dźwięczącym
lub cymbałem brzmiącym.
I chćbym miał dar proroctwa,
i znał wszystkie tajemnice,
i umiejętność wszelką,
i choćbym miał wszystką wiarę,
tak iżbym góry przenosił,
a miłości bym nie miał:
niczym jestem" (I Kor, XIII, 1-2).
I jeszcze: "Jeśli Cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi" (Łk VI, 29).
A także Lwa Tołstoja etyka "niesprzeciwiania się złu".
Drogi Przyjacielu! Nie będziemy zaprzeczać, że budujące slogany to także znaczna wartość "heurystyczna"; na pewno mobilizują one czasem ludzi do szlachetnego postępowania. Czy jednakże zdarzył się ktoś, kto nadstawił drugi policzek, gdy został zaatakowany? Jeżeli więc jest to całkowicie nierealne, po co się tym popisywać? Prawo ma tym większą wartość realną i szansę bycia przestrzeganym, im bliższe pozostaje życiu i ludzkim charakterom. Poza tym zyskuje, jeśli jest także nauką, a nie tylko nakazem. Przyjęcie tezy o niejednakowym utalentowaniu ludzi, o wielkich między nimi różnicach - w ramach każdej rasy! - pozwala sformułować nowe przykazanie miłości, które wpajać trzeba od dzieciństwa, by przygotować ludzi na trudniejszy program miłowania bliźnich. To przykazanie, jeśli nie miłości, to tolerancji, winno by brzmieć: PAMIĘTAJ, ŻE INNI SĄ INNI! Że inni mogą myśleć i postępować inaczej.
Gdyby tę elementarną wiedzę mieli młodzi Czerwoni Khmerowie Pol Pota, może nie mordowaliby swoich ziomków za sam fakt inności. Gdyby...
Tej wiedzy najwyraźniej nie miał i Sartre, skoro napisał (w sztuce Huis clos): "piekło to inni", nadając tej wypowiedzi sens, że to gorsi. Dokładnie tak patrzyli Czerwoni Khmerowie na swoich ziomków mieszkających w miastach. I nie tylko oni.
Ponieważ każdy rodzi się taki, jaki się rodzi, a niechęć pojawia się wobec każdego, kto jest dissimilis (= inny), elementarny wymóg etyczny polega na wzajemnym tolerowaniu inności. Ale najpierw trzeba to wiedzieć.
9.3. Arystokracja
Szczególnym zagadnieniem w tym kontekście jawi się fakt powstawania arystokracji. Istotna uwaga: wśród zwierząt, które wyłaniają dominantów, nie ma arystokracji! Potomstwo dominantów nie dziedziczy żadnych przywilejów ojca dominanta, podobnie jak u ludzi potomstwo czempionów sportu. Potomstwo w arystokracji dziedziczy zarówno prestiż (tytuł), jak i przywiązany do niego majątek. Jednakże istotą arystokracji jest generowanie norm, które są pielęgnowane i przekazywane z pokolenia na pokolenie, w drodze tak zwanego dziedziczenia kulturowego.
W różnych naukowo-nabożnych pracach pisze się peany o roli i znaczeniu dziedziczenia kulturowego u człowieka. Są to typowe prace "gabinetowe". Rzeczywistość wygląda prozaicznie. Dzieci rodzin pijackich piją; rodzin złodziejskich kradną; rodzin rozpustnych wcześnie się łajdaczą. Jest to takie samo dziedziczenie kulturowe jak eksperyment z małpami, które nauczono myć banany przed jedzeniem. Umiejętność ta przeszła na następne pokolenia, choć małpie matki nie wkładały w to wysiłku. Ich dzieci po prostu "zmałpowały" tę czynność. Dziedziczenie kulturowe w arystokracji ma całkowicie inny charakter. Jest świadomym pielęgnowaniem i przekazywaniem uznanych wartości, którym przyznaje się znaczenie w ten sposób, że noblesse oblige. Wynika to z rodowodu arystokracji. Arystokracja powstała z protoplastów, którzy byli w otoczeniu władcy i czymś mu się przysłużyli. Fakt ten przesądzał za jednym zamachem o dwóch sprawach: o powstaniu fortun z nadań ziemi, a nadto o tym, że rodzina taka i jej potomkowie mieli od początku styczność ze sprawami ogólnymi, państwowymi. Problemy państwa, jego ustroju i niezawisłości stawały się naturalnymi tematami, zwłaszcza że wielu członków tych rodzin nadal piastowało różne godności. W tych warunkach powstawało pojęcie patriotyzmu, rozumianego z czasem jako obowiązek szczególnej odpowiedzialności za losy ogółu.
W takim otoczeniu wyrosły też wartości wyższego rzędu, które później zostały nazwane kulturą: chęć coraz piękniejszego wysławiania się, potem rymowania wypowiedzi, potem malowania, śpiewania, tańczenia itd. Tak zwany lud koncentrował się tylko na zaspokajaniu potrzeb czysto fizycznych. I takie postawy przekazywał też w trybie dziedziczenia kulturowego.
Ocenę kulturotwórczej roli arystokracji w przeszłości utrudnia fakt, że zawsze posiadała ona duże majątki; można pisać wiersze, jeśli przede wszystkim w ogóle umie się pisać; łatwo przestrzegać dobrych manier, jeśli złe maniery pozostawia się chłopom pańszczyźnianym itd. Posiadanie nie jest również moralnie obojętne i nie należy tylko do ekonomii. Stan posiadania może być rezultatem czyjejś krzywdy, może również ułatwiać czynienie krzywd. By bezstronnie spojrzeć na zagadnienie kulturotwórczej funkcji arystokracji nie tracąc z oczu faktu, że posiadała ona wielką część ziem uprawnych, trzeba wspomnieć o dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych bogaczach, którzy bogactwa się dorobili, a więc nie zawdzięczali go nadaniom. Czy te nowobogackie rodziny pełniły i pełnią kulturotwórczą funkcję w społeczeństwie podobnie jak arystokracja? Otóż jedne pełnią, inne nie, ale też identycznie działo się i dzieje z arystokracją! Są arystokratyczne rody, które pozostały we wdzięcznej pamięci narodu za swoje cnoty, i są takie, które ta pamięć wyrzuciła za burtę, nawet jeśli zachowały majętności i ekonomiczne znaczenie. To samo można powiedzieć o rodzinach wielkich przemysłowców i bankierów. Nazwiska niektórych związane są z wielkimi dziełami kultury, z wielkimi fundacjami itd., niektóre zaś tylko z famą o wielkim zbytku.
Źródłem autorytetu arystokracji rodowej jest jej pewna cecha zupełnie wyjątkowa, nie dająca się podrobić. Chodzi o wielopokoleniową tradycję i zasługi przodków. Świadomość swej szczególnej roli społecznej w wielu arystokratycznych rodzinach była niezwykle silnym bodźcem postępowania szlachetnego i przykładnego. Dotyczyło to przede wszystkim sytuacji najpoważniejszych - wojny, zagrożenia życia, najwyższego altruistycznego poświęcenia. Członkowie najlepszych polskich rodzin dali tego dowody w czasie okupacji niemieckiej.
Zupełnie specyficznym zagadnieniem jest demokratyzm arystokratów. Mało kto to rozumie. Kiedy na froncie w polu ostrzału znajdzie się ranny żołnierz, jego faktyczni koledzy, wiejskie chłopaki siedzące tuż obok w okopach, nie mogą się zdobyć na odwagę, by go stamtąd zabrać. Bez wahania idzie po niego młody arystokrata, który, odwrotnie niż jego towarzysze broni, ma wiele do stracenia. Ale dla arystokraty stanowi to zachowanie jakby zwyczajne. Znam osobiście dwa przypadki przechowywania Żydówek przez dwie znakomite rodziny. Żydówek, które później bynajmniej nie okazały się interesującymi osobami. Przecież wykrycie takiego faktu przez Niemców mogło spowodować całkowitą likwidację zasłużonego nazwiska.
W pamiętnym wielkim filmie Lecą żurawie tematem fabuły jest reklamowanie od wojska pianisty jako kogoś niby bardziej cennego. Arystokrata o historycznym nazwisku mógłby w sytuacji zagrożenia zastosować wobec siebie ten wyróżnik. Ale przeważnie tego nie robi. "Dżentelmen to ten, który nie korzysta z przynależnyc mu praw" - pouczał Emerson.
Jeśli arystokrata otrzyma ważne stanowisko, to uważa się on za sługę obywateli. Jego stanowisko nie dowartościowuje, jak człowieka z dołów, bo on czerpie swoje poczucie wartości ze swej rodziny, ze swoich przodków. Prostaka tylko stanowisko może dowartościować, stąd też zwykle popada on szybko w bizantynizm.
Najgłębsza istota postawy arystokratycznej tkwi, sit venia verbo, w eugenice. Merytoryczną kwestią w arystokracji jest dbałość o dobre kojarzenie. Karczemne i operetkowe opinie na ten temat są nie tyle krzywdzące - to w końcu najzwyklejsza ludzka rzecz - ile niebezpiecznie głupie. Najambitniejsze rodziny arystokratyczne zawsze dbały o wybieranie wśród "kuzynów", jak się to mówi, tych, którzy reprezentowali najlepszy poziom uznawanych wartości, takich jak: sława przodków, nieposzlakowany patriotyzm, piękna uroda.
Te rodziny, które zlekceważyły tradycję kojarzenia swych dzieci z potomkami rodzin o zdecydowanych charakterach, liczących się zasługach, w istocie sprzeniewierzyły się swemu powołaniu. Może skandaliczne życiorysy notabli komunistycznych (i hitlerowskich!) wzbudzą sentyment do dawnych wartości - patriotyzmu, uczciwości i, najskromniej mówiąc, dobrego wychowania. Zwłaszcza że powstaje i będzie zawsze powstawała nowa arystokracja. Mówi się o niej czasem "arystokracja ducha". Nie jest to najlepsze sformułowanie. Kojarzy się z parnasizmem. Nałeżałoby mówić: arystokracja cnoty. Ale, jak widać, nie jest to dobre określenie. A dobre określenie to czasem połowa sukcesu. Kogo mam na myśli, mówiąc nowa arystokracja bez cudzysłowu? Mam na myśli wszystkich ludzi szlachetnych, ambitnych, zwłaszcza jeśli oni się starają, by ich potomkowie przenosili w przyszłość pochodnie rodzinnych cnót w naturalnej sztafecie pokoleń. Arystokracja rodowa takiej arystokracji zawsze była i będzie rada.
Świadomość bycia depozytariuszem honoru rodziny i nazwiska jest najsilniejszym bodźcem do szlachetnego postępowania w wypadkach powierzania komuś stanowiska dającego dostęp do ważnych tajemnic oraz uprawnienia do wydawania bardzo doniosłych decyzji. Człowiek pochodzący z rodziny z tradycjami - dyplomatycznymi, naukowymi, zawodowymi - wie, że jeśli postąpi nieetycznie, sprowadzi infamię nie tylko na siebie, ale i na swoich przodków. Czyż może mieć tego typu zahamowania świeżo wykreowany dostojnik, który niedawno popijał piwko z knajakami?
9.4. Herostratyzm
Zahaczaliśmy tu na różne sposoby o zjawisko dążenia do dominacji, występujące u zwierząt i ludzi, będące przedmiotem rozważań filozofów i moralistów, ponieważ rodzi ono oczywiste problemy etyczne. Jeżeli manifestowanie się instynktu dominacji zasługuje na uwagę moralistów, to zasługuje na nią przede wszystkim jego wynaturzona forma - herostratyzm, podobnie jak wynaturzona forma agresji, o czym będzie w liście dziesiątym. Herostratyzm to działanie zmierzające do zwrócenia na siebie uwagi w sposób niegodny, nieuczciwy. Przypomnijmy: Herostratos, szewc z Efezu, w roku 356 p.n.e. podpalił jeden z siedmiu ówczesnych cudów świata, świątynię Artemidy-Rodzicielki, aby zostać sławnym. Został skazany na śmierć pod kijami i wieczne zapomnienie. Jedno wykonano. Drugie okazało się niemożliwe. Jego imię figuruje w każdej encyklopedii.
Herostratyzm jest chorobliwym, wynaturzonym przejawem potrzeby prestiżu albo - desperacką reakcją człowieka wybitnie lekceważonego za wyjątkową brzydotę, niesympatyczny charakter lub niezwykłą głupotę. Pełno widzimy takich ludzi. Zwariowani artyści bez talentu, amatorzy dziwacznych strojów, kandydaci do księgi Guinnessa, sprawcy niezwykłych głupstw i zbrodni - to herostraci.
Uczciwa rywalizacja o pierwsze miejsce polega na wykazaniu, kto jest w danej dziedzinie najlepszy. Rozegranie takiej rywalizacji fair, w sposób uzgodniony i zaakceptowany, to ważny czynnik społecznego ładu. Każdy zwycięzca korzysta z określonych profitów, których pozbawieni są pokonani, ale jeżeli konkurs rozegrano według przyjętych reguł, przegrani nie żywią urazy. Harmonia społeczna jest w najlepszy sposób zabezpieczona. Herostratyzm oznacza zlekceważenie tych zasad i dlatego staje się źródłem wielu destrukcji. W polityce, sztuce, reklamie czyni niewiarygodne zło. Jego destrukcyjna rola ma szczególną wagę w sztuce, gdyż tu trudno go już nawet obecnie udowodnić - stał się niejako synonimem sztuki!
Racjonalnie biorąc, na twórczość artystyczną można się zapatrywać jako na potrzebę obdarowywania innych tym, co im sprawi przyjemność. Artysta tak rozumiejący swoją rolę stara się dostarczyć swoim odbiorcom dzieła swego talentu, za co oczekuje wynagrodzenia podobnie jak rzemieślnik. Tacy artyści już prawie nie istnieją. Bez wielkiej przesady można powiedzeć, że sztuka dzisiaj to sztuka zwracania na siebie uwagi - czyli sensu stricto herostratyzm.
W wielu niby-dziełach, które z pewnością nie dostarczają odbiorcom żadnej przyjemności, ani duchowej, ani emocjonalnej, nie da się znaleźć jakiejkolwiek przyczyny dla zaistnienia tego dzieła poza herostratyzmem autora. Istnieją więc wszelkie powody, by omawiać je nie na gruncie estetyki, ale etyki właśnie i sugerować obkładanie ich autorów anatemą pogardy: za działalność podobną ze swej istoty do postępku Herostratosa.
Herostratyzm, czyli zwracanie na siebie uwagi tym, co się otoczeniu nie podoba, jest aktem agresji przeciw osobistej nietykalności. Terror herostratów, jaki nęka kulturę Zachodu od czasów impresjonizmu, zadał jej największą klęskę. Szereg działań rzekomo artystycznych i rzekomo politycznych, jak na przykład ruchy młodzieżowe końca lat sześćdziesiątych, to również czysty herostratyzm. Jeśli istotny sens czegoś sprowadza się tylko do tego, by kogoś zaszokować i sprawić mu przykrość, nie można tego nazwać inaczej niż herostratyzmem. Takie zachowania kiedyś wykluczały człowieka z dobrego towarzystwa. Umiano wtedy pogardliwie przechodzić do porządku dziennego nad wyczynami herostratów. Uważano, że jeśli ktoś uparcie chodzi na czworakach zamiast normalnie, to jego osobista sprawa.
Dziś na temat dziwactwa jednych wypisują pseudorecenzje inni dziwacy. Herostratyzm tak straszliwie przerósł nasze życie, że to, co kiedyś było perłą cnót, skromność, zmieniło się w zgoła obce pojęcie.
W praktyce herostraci to nieszczęśliwcy, w których tragicznie gnieździ się z jednej strony nieudolność i brak uzdolnień, a z drugiej agresywna potrzeba uznania.
Głód herostratyczny u ludzi dotkniętych chorobliwą potrzebą znaczenia odczuwany jest podobnie jak zwyczajny głód. Im bardziej doskwiera, tym mocniej pcha człowieka do czynów pozwalających go zaspokoić. Odczuwa się go jak krańcowe osamotnienie, jak porzucenie na pustyni. Dlatego "nowe przykazanie miłości" mówi o moralnym obowiązku obdarzania uwagą innych, to znaczy różnych, często niesympatycznych, nieudacznych, by nie doprowadzać ich do czynów desperackich.
Ze zdumieniem przeczytałem, że dzieci i staruszkowie mogą umrzeć z powodu uczucia samotności. A zatem jakie dramaty rozgrywają się wokół nas, o których często nie wiemy. Czytam też opis zabawy na podwórku. Dzieci dokazują, jak to dzieci, a na pieńku z boku siedzi chłopiec kulawy, kaleka. W pewnej chwili zrywa się, kuśtyka, podskakuje i woła: "Teraz patrzcie na mnie! Teraz patrzcie na mnie!" Bezwiednie ujął istotę zagadnienia: Patrzcie na mnie! Tego mi potrzeba. Wasze zainteresowanie jest mi niezbędnie potrzebne do normalnego życia, do normalnego rozwoju. Jeśli nie będziecie patrzeć na mnie, będziecie mogli - zasadnie! - mówić, że kaleka jest nieznośny, że ma spaczony charakter.
Wiek nasz to wszak wiek pychy. Pozornie większość wierzy w Boga, ale naprawdę należałoby raczej mówić o bożyszczach: gwiazdach ekranu i sportu, miss urody... Więc prawdę podał komputer Aronsona: największą wartością dla ludzi jest piękny i utalentowany człowiek. Ceterum censeo: eugenika...
9.5. Prawa człowieka
Więźniowie jakiegoś zakładu karnego podejmują głodówkę, by zmusić władze do zaspokojenia jakichś ich postulatów. W Związku Sowieckim przez wiele lat były w więzieniach miliony obywateli, ale nikt nie słyszał o żadnej głodówce. Przecież to by było najbardziej na rękę tym, którzy ich zamknęli. "A zdechnij, gadzie". Nie inaczej działo się w obozach hitlerowskich.
Kto wymyślił głodówkę, kto wpadł na to, że można wzruszyć swoich prześladowców? Czy mogli wpaść na to ci, którzy sami się nie wzruszyli, gdy mordowali "z zimną krwią"? (tytuł powieści i filmu, opartych na autentycznych wydarzeniach). Na to mogli wpaść tylko tacy, którzy uważali, sądząc po sobie, że nie można przejść obojętnie obok czyjegoś wielkiego cierpienia. Tacy, którzy, wbrew idealistom, uważali, że cierpienie się sumuje, jak wszystko realne na świecie, że głodówka stu ludzi to coś więcej niż głodówka jednego człowieka. Ale są i tacy, których nie wzrusza nie tylko głodówka, ale i śmierć głodowa, i to kilku milionów (Ukraińców) na najżyźniejszych ziemiach świata! Co by na to dziś powiedział Kant, który, owszem, brał pod uwagę wrażliwość na cudze cierpienie, ale... odmawiał mu wartości moralnej! Te przyznawał tylko racjom "czystego rozumu". Obojętność wobec śmierci milionów Ukraińców była obojętnością właśnie "czystego rozumu", który wymyślił kolektywizację. Czysty rozum poświęcił ich na ołtarzu tej idei.
Postawę moralności naturalnej, emocjonalnej, wykazały narody, które pospieszyły z pomocą żywnościową głodującej Ukrainie bez względu na różnice ideologiczne.
Nie mówiło się wtedy jeszcze - w latach dwudziestych naszego wieku - o "prawach człowieka". Pojęcie to spopularyzowano później. Źródłem jego jest właśnie naturalna, ludzka wrażliwość na cierpienie, w tym wypadku na cierpienie obcych, dalekich, nieznanych. Ale skodyfikowane prawa człowieka, mające wymuszać poszanowanie godności ludzkiej w innych krajach, zderzają się niby dwa asteroidy z innym wprowadzonym prawem, prawem do samostanowienia. Prawo to, wzbraniające innym ingerencji w sprawy wewnętrzne, nieraz budzi żal u tych, którzy je sygnowali, gdy słyszą, że parawan suwerenności służy zboczonym tyranom do maltretowania poddanych. Tutaj miejsce, by wspomnieć McLuhana. Zdobycze współczesnej techniki pozwalają przekroczyć granice w pewien inny sposób - poprzez fale eteru. Nie da się zaprzeczyć, że możliwość ta, wykorzystywana jako broń w czasie zimnej wojny, niemało przyczyniła się do upadku komunizmu.
Świat nasz, nasza globalna wioska, jest takim zbiorem państw, jak każde państwo zbiorem rodzin. Kiedyś tradycyjną rodziną rządził dość samowładnie jej ojciec, jednakże od dość dawna ojcowie rodzin nie mają już prawa zabijania swoich dzieci, a nawet prawa maltretowania ich, bowiem w takim przypadku rząd skorzysta z prawa i zamknie lub nawet zabije tatusia mordercę. Niestety, nie dopracował się takich praw rząd światowy, czyli ONZ, aby móc unieszkodliwić "tatusia narodu", który więzi i zabija swych obywateli. Kiedy stanie się to możliwe, będzie to sukces praw człowieka. W tej chwili, gdy stawia się ów problem, w odpowiedzi słyszy się, że jest to, na nieszczęście, obecnie praktycznie niewykonalne. Jestem zdania, że nie praktyczna, ale teoretyczna strona tego zagadnienia jest niedopracowana. Należałoby najpierw stanąć na stanowisku, że "ojciec narodu" tak samo nie ma prawa zabijać swych obywateli, jak ojciec rodziny swoich dzieci. To tragiczne, że przestępczych przywódców Libii, Panamy, Granady musiały przywoływać do porządku same Stany Zjednoczone, ryzykując przez to, że będą nazywane "żandarmem" świata.
Wielki to sukces, że ONZ podjął uchwałę przeciw Irakowi, gdy ten zaanektował Kuwejt, ale smutne, że powodem było zagarnięcie państewka, a nie zbrodnie Husseina wobec ludzi i wobec przyrody. Chciałoby się powiedzieć, że politycy reagują wtedy, gdy zagrożone stają się ich posady. Może na tym polega różnica między politykiem a mężem stanu, że ten ostatni nie o "posadę" dba, ale o prawa ludzkie?
Powstaje techniczne zagadnienie, jak doprowadzić do wykonania takich ewentualnych wyroków. Faktycznie nie jest to tak trudna sprawa, jak by się wydawało. Należy:
1) Z oceanu praw ustanowionych w różnych czasach i przez różne władze wyselekcjonować te, które można uznać za wywodzące się ze współczucia dla krzywdzonych, i stworzyć z nich spójne prawo, które obejmowałoby wszystkich.
2) Powołać międzynarodowy trybunał, który władców dopuszczających się poważnych przestępstw przeciw ludzkości i środowisku naturalnemu ogłaszałby za zbrodniarzy pozbawionych mandatu do sprawowania władzy.
3) Zaprowadzić KSIĘGĘ BOHATERÓW, w której wpisywane byłyby nazwiska tych, którzy wykonali wyrok na władcy uznanym przez międzynarodowy trybunał za wroga rodzaju ludzkiego i środowiska.
Nie rozstrzygniętym problemem współczesności jest odpowiedzialność za zbrodnie polityczne. Opieranie się na tezie, że człowiek, który dokonywał mordów na podstawie (niemoralnego) prawa, ustanowionego przez dyktatora, nie ponosi za to odpowiedzialności, bo tylko wykonywał rozkaz, sprzyja temu, by takie rzeczy się powtarzały. Esesman, który na mocy hitlerowskiego prawa lub rozkazu zabił wielu ludzi, po upadku tego prawa, po obaleniu tego ustroju pozostaje bezkarny. Chcąc go ukarać trzeba dowieść, że poza służbą zabił... prostytutkę.
Etyka naturalna fundowana na przekonaniu o niedopuszczal-ności czynienia krzywdy - nigdy i nigdzie - oraz odpowiedzialności za to zawsze, kiedy staje się to możliwe, daje podstawę do osądzania przestępców politycznych także po upadku zbrodniczych reżimów. Dotyczyć to musi zarówno wykonawców, jak i decydentów. Wszystkich, którzy działali świadomie i dobrowolnie. Co wyklucza żołnierzy mobilizowanych przymusowo i zabijających w obronie własnej.
9.6. Filozofia cierpienia
Wielu ludzi, którzy zostawili nam cenne idee lub rozwiązania techniczne, bardzo wcześnie wykazywało zainteresowanie tym, co potem było treścią ich życia. Gdy obecnie sięgam wstecz pamięcią, przypominam sobie, jak przez wiele lat nie dawało mi spokoju pytanie, dlaczego kot znęca się nad myszą, zanim ją zje. Przecież to autentyczna tortura. Wychowany w bardzo katolickiej rodzinie nie mogłem pogodzić idyllicznej wizji sprawiedliwego i mądrego Boga z tym, co obserwowałem. To, co widziałem, skłaniało do pesymistycznego ujęcia sensu świata, a nie do radosnego.
Ludzie czasów mojego dzieciństwa to świat okropny jak na obrazach Boscha. Bijatyki, kradzieże, mordy, opilstwo, głód, nonsens, niewiarygodne, sądowe pieniactwo, chrzciny, wesela, stypy, chrzciny, wesela, stypy... Wszystko w oparach denaturatu. Notoryczne bicie żon i dzieci oraz katowanie koni, gdy wjechało się w kleiste bagno, gdzie powinien być mostek na strumieniu. Nigdzie nie było ani mostków, ani nawet faszyny. Tak jak to zapamiętałem, jedyna zauważalna pasja i wynalazczość mężczyzn realizowała się w wymyślaniu narzędzi do bicia. Koni i ludzi. Kawalerowie przemyśliwali nad specjalnymi nożami, pejczami, kawałkami lin z kulką ołowianą na końcu - z takim rynsztunkiem szło się na wesele. Jak pamiętam, marzeniem były jakieś gumy nie zostawiające zewnętrznych śladów, tylko guzy wewnętrzne. Chłopi prześcigali się w wymyślaniu różnych batów na konie, a to z odpowiednimi węzłami, a to z drutem na końcu, z gwoździem, albo pouczali jeden drugiego, jak uderzać konia między nogami. Konie w większości były "ogawe", miały nogi w kolanach grube jak chłopskie głowy. Istniał wtedy pewnien przeklęty zawód - handlarz koni. O jednym takim dobrze mi znanym, tępym psychopacie opowiadano, jaki to miał sposob na to, żeby koń nie kulał (gdy go chciał sprzedać). Tłukł mu drugą nogę. Pan Bóg sprawiedliwy, miłosierny, patrzył na to bez mrugnięcia. Jego słudzy straszyli piekłem za niechodzenie do kościoła, "a poeta śpiewał".
Wszystko, co widziałem - to, że najlepsze ziemie w okolicy należały do jakiejś hrabiny, której nikt nie oglądał, i do księdza, który jeszcze zbierał "na tacę", skłaniało do schopenhauerowskiego, pesymistycznego postrzegania świata. Gdybym był wtedy starszy i istnieli w okolicy komuniści, którzy potępiali te stosunki, na pewno zostałbym komunistą. (Kiedy dorosłem i dowiedziałem się, jak wygląda komunizm w ZSRR, na zawsze zostałem jego wrogiem).
Pesymizm nie mógł stać się moją filozofią, zbyt oczywiste było dla mnie, że życie ma także wiele wspaniałości. Ale konieczne jest zaakceptowanie pewnej brutalnej prawdy: życie żywi się życiem i natura urządziła to tak, że nie mogło się obejść bez cierpienia. Po prostu - natura nie potrafiła tego rozwiązać lepiej. Torturowanie myszy przez kota jest, owszem, przykładem niekoniecznego okrucieństwa. Na szczęście nie wszystkie zwierzęta zabijają swoje ofiary w taki sposób.
Uznaliśmy zadawanie niekoniecznych cierpień za nieetyczne. Ale odnosić się to może tylko do człowieka, który zdaje sobie sprawę ze skutków swojego postępowania. Kot nie ma świadomości skutków swego czynu, więc nie może być uznany za niemoralnego. Z perspektywy myszy niemoralny jest Bóg, który dopuszcza nie zawinione cierpienie...
Zabijamy zwierzęta. Czasem zwierzęta zabijają nas. Zabijanie i śmierć naturalna tworzą fundament życia i trzeba to widzieć z ich rzeczywistą funkcją i znaczeniem.
Pewnego razu oglądam w telewizji film, który przez kilka minut wydaje się żywcem przypominać naiwne rysunki z pisemek świadków Jehowy: w bezpośredniej bliskości obok siebie leży lwia rodzina, a opodal pasą się antylopy i zebry. Jak to? Prawda to czy jakiś trik filmowy? Prawda. By lepiej oddać sens tej sceny, dorysujmy w wyobraźni na kadrach tego filmu pomiędzy tymi spokojnie bytującymi zwierzętami śmierć z kosą, tak jak to przedstawiały pobożne rysunki średniowieczne. Bo oto nagle na tę idylliczną scenę wkracza śmierć. Rosła lwica zrywa się, upatruje pewną zebrę i po bardzo spektakularnej "wolnej amerykance" obala ją i przegryza szyję. Bzdurne i sentymentalne wychowanie skłania nas do patrzenia teraz na lwa jak na bandytę. Ale gdy człowiek zabija świnię, zająca, sarnę, czy także jest bandytą?
Rośliny i plankton żywią się materią nieożywioną, ale jakby po to, by nimi żywiły się wyższe organizmy. Gdyby przeżywało wszystko, co osiągnęło fazę życia, planeta nasza szybko stałaby się jedną drgającą żywą masą, wśród której nie byłoby centymetra kwadratowego wolnej powierzchni. Tego jakby nie rozumieli różni ludzie, w tym także przeciwnicy aborcji.
Wróćmy jednak na sawannę, a dokładnie do krateru Ngoro-Ngoro z antylopami i lwami. Co spowodowało, że nagle śmierć zatańczyła wśród spokojnych zwierząt? Po prostu - głód. Lew przerwał życie zebry tak, jak ona przerywała przed chwilą życie traw. A kiedy śmierć zatańczy z lwem? Ano wówczas, gdy lew osiągnie swój wiek. Bo życie jest epizodem. Dla słabszych kończy się ono często w gardle silniejszych, ale najsilniejsi, jak lew, człowiek, słoń, też padają ofiarą pożeraczy - mikrobów, pasożytów.
Zabijaniu i śmierci naturalnej towarzyszy coś, co jest wspólne światu ludzi i zwierząt, a może także roślin - cierpienie. Ludzie religijnie nastrojeni mówią o cierpieniu wyłącznie ludzkim. Konrad Lorenz również ubolewając nad ludzkimi wojnami nie wspomniał, że chyba więcej niż ludzie wycierpiały na wojnach konie, choć one nie z własnej winy. Cały świat upstrzony jest pomnikami różnych "bohaterów" na koniach, ale tylko w Anglii, prawdziwej ojczyźnie koni i psów, wystawiono pomnik koniom, ofiarom pierwszej wojny światowej.
Cierpienie nie jest po to, by pomagało zasłużyć sobie na niebo. Byłoby to i śmieszne, i okrutne. Jakąż nagrodę za cierpienia miałyby zwierzęta? Ból funkcjonuje jako informator świata ożywio-nego i sygnalizuje, że w organizmie dzieje się coś niedobrego. Łącznie ze strachem i instynktem ucieczki ból pełni rolę strażnika życia. By zrozumieć doskonałość tego pomysłu, możemy porównać organizmy stworzone przez naturę z mechanizmami stworzonymi przez człowieka. Ileż to razy maszyna psuje się dlatego, że nie potrafiła nas w porę poinformować, iż jej brakuje na przykład smaru lub środka chłodzącego, albo że coś pęka i lada chwila się złamie. Organizmy w sytuacjach zagrożenia są w ułamku sekundy poinformowane o niebezpieczeństwie, dzięki czemu mogą bronić się ucieczką czy w inny sposób. W szczególnych przypadkach zwierzęta leczą się dokładnie tak jak ludzie, poszukując odpowiednich roślin leczniczych, a nawet takichże źródeł.
Zainteresowanie cierpieniem pozwoliło nam stwierdzić elementarny fakt współczucia obserwowany u ludzi, a także u zwierząt. Gdyby na świecie nie było cierpienia, jak go nie ma w świecie minerałów i metali, nie istniałaby etyka. Cierpienie i ludzka świadomość są niezbywalnymi elementami etyki, etyki naturalnej. Opiera się ona na koncepcji jednego tylko grzechu i jednej cnoty: niemoralne jest tylko zadawanie nie zawinionego cierpienia, cnotą zaś wszystko, co prowadzi do jego pomniejszenia.
Etyka naturalna przybiera postać jasnego i logicznego systemu; każde cierpienie jest złe, każde zmniejszanie cierpienia dobre; człowiek moralny ma obowiązek wybierać mniejsze zło, jeśli nie można go uniknąć w ogóle. Etyka religijna okazuje się dziwaczna i niekonsekwentna. Według niej zabijanie obcych żołnierzy jest dopuszczalne, bo oni by pogorszyli nasze życie, gdyby zawładnęli naszym krajem. W tym wypadku poświęca się duszę żołnierza najeźdźcy. N-te dziecko w biednej rodzinie może bardziej pogorszyć jej byt niż rządy najeźdźców. Ale etyka religijna staje w obronie nie narodzonych, choć planeta nasza zamienia się powoli w ludzkie mrowisko, w Wyspę Wielkanocną czasu katastrofy. Papież nie znajdując posłuchu w krajach rozwiniętych, jeździ po krajach nędzy i przyczynia się do powiększania się ich największego nieszczęścia - przeludnienia. Obiektywnie spełnia on wobec nich rolę emisariusza wrogiego państwa.
Aborcję stosowano absolutnie wszędzie, we wszystkich kulturach, i to odkąd sięga nasza wiedza. Jej uzasadnienie było wszędzie takie, jak uzasadnienie zabijania najeźdźców - pozbywano się potomstwa, kiedy uważano, że pogarszałoby ono egzystencję już żyjących. Aborcja jest ceną lepszego życia już narodzonych, tak jak zabijanie najeźdźców, jak ponoszenie cierpień przy operacjach chirurgicznych (też kiedyś zabranianych). Propagowanie polityki pronatalnej w świecie miliarda głodujących to zbrodnia. Również wtrącanie się w życie płciowe ludzi tych, którzy sami żyją w celibacie, to również coś co najmniej niestosownego. Filozofia dyferencjalna musi tu przypomnieć o różnicach między ludźmi, także w dziedzinie temperamentów. Jeżeli pozbawiony temperamentu aseks, którego nie pociągały kobiety, został księdzem i zabrania stosunków płciowych ludziom obdarzonym normalnym temperamentem i umiejącym unikać niepożądanej ciąży, to taki człowiek jest zbrodniarzem ograniczającym czyjąś wolność i ludzkie prawo do szczęścia.
Konrad Lorenz pisząc o agresywności mówi o cierpieniach, jakie niesie wojna, co wypada mu poczytać za zasługę. My z kolei, zajmując się zagadnieniem zróżnicowania wewnątrzgatunkowego, mówimy o cierpieniach, jakich doświadczają ludzie w czasach bez wojen. Dowodziliśmy w różny sposób, że człowiek jest najbardziej cierpiącym stworzeniem w przyrodzie, chociaż on jeden potrafi zapewnić sobie egzystencję prawie zupełnie bez cierpień, ponieważ może uzyskiwać wiedzę o nieprawidłowościach swego organizmu bez pomocy informatora, jakim jest ból, na przykład dzięki ultrasonografii. Jednakże ludzie nie mają błogiej egzystencji bez cierpień. Rozwinięta ludzka psychika, dająca przecież człowiekowi możliwości ogromnych satysfakcji intelektualnych, wpędza go zarazem w piekło cierpień psychicznych. Człowiek zdolny do głębokich przyjaźni, do gorącego umiłowania idei, do intensywnych przeżyć estetycznych cierpi niepomiernie, gdy znajdzie się w sytuacjach odwrotnych do pożądanych. Zerwana choćby przez śmierć głęboka przyjaźń rodzi ból rozłąki. Niemożność wyznawania idei, w którą się mocno wierzy, niesie udrękę niespełnienia. Konieczność życia w warunkach prymitywu materialnego lub psychicznego jest dla natur delikatnych nerwicogenna.
Samotność. Ileż atramentu wypisano na jej temat, ale prawie nigdy tak, jak na to zasługuje. Samotność polega na braku "similisa", stąd potoczne powiedzenie o samotności w tłumie zawiera głęboką prawdę. Brak "podobnego" rodzący uczucie osamotnienia jest czymś podobnie elementarnym jak brak pożywienia lub powietrza. W krańcowych sytuacjach sprowadza psychonerwice, a u staruszków śmierć. To uczucie osamotnienia sprawia, że w udanych małżeństwach tak często pozostały przy życiu współmałżonek nieoczekiwanie szybko umiera. Teraz wiem, dlaczego w rok po śmierci dziadka zmarła moja babcia. Kiedy zmarł dziadek, człowiek o pomnikowej zacności, nie miała co robić na świecie, szybko poszła za nim. To, co pisali egzystencjaliści o samotności, było głupie i nieuczciwe. Stało się podglebiem ideowym ruchu hipisów. Wyrażenie "samotny tłum" (D. Riesman) jest również myślowym dziwolągiem. Sensownie natomiast można mówić o tłumie samotnych lub, jak to już zostało powiedziane, diasporze odmieńców. Uczucie samotności jest faktem indywidualnym, jak ból z powodu raka, który trawi poszczególną jednostkę wśród wielu zdrowych wokół. Samotność staje się winą tragiczną człowieka (to znaczy - winą nie zawinioną). Wynika z naszego zróżnicowania wewnątrzgatunkowego. Najbardziej samotnym wśród ludzi jest każdy geniusz. Jedyny sensowny sposób na samotność zapewnia sformułowane tu "nowe przykazanie miłości", połączone z grupowaniem się podobnych.
9.7. I naturalny... Bóg
Tak zatem etyka ma źródło naturalne i ci, którzy mówią o etyce naturalnej, a mają na myśli normy wywiedzione z religii, uważają Boga za część składową przyrody. Bóg nie jest częścią składową przyrody, lecz jej tworem, mianowicie dziełem człowieka, realizującego swoje skłonności instynktowe i właściwości swego umysłu. Zwierzęta wyższe wyłaniają tak zwanych dominantów. Realizują się w tym dwa instynkty: instynkt rywalizacji (samców) o przewodnictwo i instynkt podążania za dominantem.
Dominant w stadzie to osobnik najmężniejszy i najbardziej doświadczony, który wygrał pojedynki eliminacyjne z rywalami. Do jego zadań należy zapewnienie ładu w grupie (poskramianie młodzieży), stawianie czoła zagrożeniom i przeprowadzanie stada w sposób najbezpieczniejszy, opierając się na posiadanym doświadczeniu.
Można bez pudła powiedzieć, że walki eliminacyjne u ludzi toczą się według podobnych zasad, dodając, że ludzie oczekują od swoich przywódców dokładnie tego samego, co szeregowe pawiany i renifery od swoich. Ale ludzie posiadają oprócz instynktów umysł, który instynktom może się przeciwstawiać (na przykład uznając celibat) albo je potęgować, co widać na przykładzie ludzkich wojen. Zwierzęta realizując instynkt agresji rozgrywają walki w sposób wykluczający zabicie rywala. Ludzie prowadząc wojny zabijają się dlatego, że umysł ludzki dostarcza takiemu postępowaniu odpowiedniego uzasadnienia.
Rywalizacja o dominację to fakt należący do potocznej świadomości, ale bardzo rzadko mówi się o tych, którzy realizują jakby drugi człon tego instynktu - potrzebę podporządkowania, maszerowania za wodzem. Jak wszystko, i ta potrzeba instynktowa demonstruje się niekiedy w sposób przesadny. Są ludzie tak niesamodzielni, tak w naturalny sposób stworzeni do płaszczenia się, podlizywania, że nazywamy ich "wazeliniarzami". Jest to objaw nadmiernie rozwiniętego instynktu podporządkowania.
U człowieka prehistorycznego na pewno funkcjonowali dominanci na sposób obserwowany obecnie wśród naczelnych. Ale kiedy hordy ludzkie zamieniły się w wielkie społeczeństwa, a dominanci przyjęli role królów, otoczonych tylko garstką osobiście znanych "wazeliniarzy", ogromna większość poczuła się jakby osierocona. Oczywiście wnet zaczęli powstawać w tej sytuacji lokalni kacykowie-dominanci, ale wydaje się, iż cała sprawa wyglądała tak: instynkt podporządkowania domaga się dominanta, który sam nikomu nie podlega. Pierwszym takim dominantem dla dziecka jest ojciec. W odbiorze dziecka pozostaje władcą jedynym, nikomu nie podporządkowanym. Takiego władcy potrzebuje instynktownie każdy człowiek, dlatego też jedną z najtragiczniejszych pomyłek ludzkości była teza o walce klas. Wymyślili ją teoretycy, którzy kierując się współczuciem dla krzywdzonych w warunkach ogromnych dysproporcji w posiadaniu, nie mieli żadnej wiedzy o rzeczywistej naturze człowieka. Doczekali się tego, że byli postrzegani jako "oni".
Tak się złożyło, że kiedy komunizm realizował swój tragiczny kontredans od błędów do wypaczeń i z powrotem, ja funkcjonowałem w tym ustroju jako drobny kapitalista. Ponieważ wtedy praca poszukiwała ludzi, a nie ludzie pracy, u mnie pracowali przeważnie ci, którzy przede wszystkim z powodu nadużywania alkoholu nie mogli się utrzymać w zakładach państwowych. Przez trzydzieści lat przewinęło się przez mój zakład wielu różnych ludzi. Nigdy, absolutnie nigdy nie stwierdziłem takiego stosunku do mnie, który potwierdzałby "przodującą teorię" o klasowej nienawiści. Pewnego razu zdumiał mnie następujący fakt. Za jakąś przysługę sąsiedzką obiecałem sąsiadowi, że mu przyślę robotnika, który w czymś tam miał mu pomóc. Kiedy powiedziałem o tym jednemu z młodych robotników, ten nieoczekiwanie zaprotestował. "Szefciu, jak szef mi każe u niego robić, to ja odchodzę". "Szefciu" - powiedział wtedy. Nigdy tak nie mówił. Innym razem, gdy chciałem posłać znajomej innego robotnika, żeby jej skopał ogródek, robotnik zażądał podwójnej płacy i wódki. A gdy kupowałem lepszy samochód, w oczach moich pracowników bynajmniej nie błyskał ognik klasowej nienawiści, lecz - to dziwne! - zadowolenie. Bo wtedy nie pracowali u byle kogo. Największym zaskoczeniem dla nowej czerwonej arystokracji było, gdy słyszeli o tym, jak to ludzie całowali po rękach, czasami najdosłowniej, byłych właścicieli, gdy ci pojawili się na gruzach swoich dawnych majątków.
Jednym z dylematów komunistów był problem... autorytetu. To rozumieli nawet oni: "towarzysz Szmaciak", prymitywny i brzydki, mimo że posiadał ogromną władzę, nie budził szacunku, lecz pogardę. Więc sposobem na respekt był pewien gest-symbol: nagan na biurku.
Obowiązkiem władzy jest nie tylko "rządzić". Winna ona właśnie budować autorytet, to wymóg pryncypialny, jednocześnie zaś biologiczny (!) warunek spoistości grupy i harmonii społecznej. Władza nie ciesząca się autorytetem dzieli społeczeństwo na rządzących i rządzonych, którzy taką władzę postrzegają jako uzurpatorską. (Nawiasem mówiąc, sytuacja panująca u schyłku komunizmu mogłaby być określana terminem "walka klas". "My" i "oni" - to były... klasy).
Kiedy pierwotne hordy ludzkie rozrosły się na tyle, że przestała funkcjonować zasada osobistego kontaktu z dominantem, powstała sytuacja poważnego dyskomfortu psychicznego dla istot obdarzonych instynktem podporządkowania. Król otoczony kamarylą, niedostępny szeregowemu członkowi wielkiej społeczności - to była sytuacja całkiem nowa. Nie mogło być mowy o formie anonimowego stada, gdyż naczelne nie mają ku temu stosownych instynktów. Wtedy ludzie wymyślili nowy typ dominanta: Boga!
Te pierwsze wyobrażenia o czymś, co jest wielkie, sprawcze, były najprzeróżniejsze. Zależało to od tego, jaki akurat pomysł przyszedł do głowy mędrkującemu osobnikowi z grupy, i od specyfiki geograficznej. Ubóstwiano więc Słońce - bardzo rozsądny pomysł - groźne zwierzęta, dudniące wulkany, aż w końcu Abraham wymyślił Boga osobowego, acz niewidocznego, który panuje do dzisiaj.
Wynalazek był doskonały. Bóg miał dwa zasadnicze atrybuty:
1) wysoką, wielce satysfakcjonującą pozycję, wyższą od króla,
2) był bardziej dostępny, spolegliwy i przyjacielski niż król.
Można mu było się zwierzać ze wszystkich trosk, prosićo pomoc, wielbić w modlitwach i pieśniach, obdarowywać tym, co najcenniejsze. Powiesz może: Cóż to za dominant, którego nigdy nie można było zobaczyć, ani sprawdzić jego realności? Bez przesady, Przyjacielu. Czegóż Ty wymagasz od naszych praszczurów, którzy jeszcze dobrze mówić nie umieli, skoro dziś możesz zobaczyć, jak niektóre kobiety, przybrane w habity, zawierają śluby z boskim oblubieńcem, Jezusem?...
Dawno już powiedziano, że gdyby ludzie mieli kształty konia, to i ich bogowie byliby czworonożni. Więc też pierwotni bogowie rzeczywiście nie różnili się od ludzi, w szczególności od tych u władzy, gdyż wygląda na to, że wyobrażenia o władcach dostarczały sugestii na temat dobrobytu bogów i ich komplikacji rodzinnych. Byli więc bogowie i boginie, tak jak królowie, królowe i księżniczki, ale zawsze istniał jakiś główny bóg. To jego uznać wypada za spełnienie instynktu podporządkowania dominantowi (dominanty wśród zwierząt zasadniczo funkcjonują jako jedynowładcy).
W jaki sposób bóg stawał się dominantem ludzi - dawniej i dziś? "Objawiał" się mędrkującym outsiderom. Wskutek tego, że samotnik, odmieniec, prezentował najbliższemu otoczeniu swoje wizje, przestawał być osobnikiem odtrącanym i omijanym. Z czasem stawał się kimś ważnym, nawet bardzo ważnym. Interesujący jest tu przypadek Abrahama, który jeszcze w drodze do Palestyny, wśród nieledwie kilku osób i małego stada bydląt, sam uczynił się ważnym, zapewne z racji swego odkrycia. Nazwał się księciem. Bo też wymyślił rzecz niebywałą. Mieszkaniec świata, w którym było zatrzęsienie bogów, bogiń i świętych zwierząt, Abram medytując przy stadach na bezkresnych ubogich równinach, mając nad sobą tylko parasol nieba z mrugającymi gwiazdami, wpadł na pomysł w istocie w tych warunkach naturalny, że tym wszystkim kieruje jedna wszechpotężna istota! W rejonach, gdzie gromy huczały wśród gór, budziły się wiosną do życia kwiaty, by usnąć przed nadejściem chłodów, rozsądek domagał się różnych bogów - niby ministrów zawiadujących różnymi sprawami. Abram wśród suchej pustyni wymyślił jednego boga i genialność jego pomysłu na tym polega, że jeszcze po tysiącach lat niektórzy myśliciele, jak na przykład Einstein, podobnie sobie wyobrażają boga. Wierzyć w różnych rogatych, na pół ludzkich, na pół zwierzęcych bogów by się nie poważyli. Ośmieszałoby ich to.
W taki to sposób człowiek, spełniając swoje skłonności instynktowe i możliwości swego umysłu, stworzył sobie naddominanta - Boga. Jego instynkt dominacji i podporządkowania wymagał ważnego i silnego przewodnika. Ale jego umysł postawił z czasem pytania, które już nie miały nic wspólnego z potrzebami instynktów, a więc tymi, które w sposób wyczerpujący normują życie zwierząt. Rozwinięty ludzki umysł zapragnął z czasem czegoś bynajmniej nie zwierzęcego - choć nie można być tego całkowicie pewnym: zapragnął wiedzieć. Wiedzieć, skąd człowiek się wziął i dokąd zmierza. Skąd wziął się świat, Wszechświat i jaki to wszystko ma sens. Dlaczego jest cierpienie. Czemu pojawia się tyle niesprawiedliwości... Człowiek zapragnął też przedłużenia swej egzystencji - nieśmiertelności.
Pozytywiści zaznaczyli swą obecność w historii filozofii tezą, że tego typu pytania to pytania źle postawione. To tak, jakby powiedzieć, że potrzeba jedzenia to zła potrzeba. Zła, ale ona istnieje. Podobnie pytania eschatologiczne istnieją, bo są wyrazem naturalnej ciekawości ludzkiego umysłu. Z faktu tego teologowie katoliccy wyciągają wniosek, że skoro człowiek ma przeświadczenie, że Bóg istnieje, to On istnieje naprawdę. A gdy to przeświadczenie dotyczy istnienia strachów i demonów? Tutaj, co dziwne, Kościół ma inne zdanie.
Umysł krytyczny odrzuca myślenie życzeniowe, starając się zrozumieć świat na podstawie faktów i tylko w takim stopniu, w jakim starcza faktów. Różnica między mędrcem a głupcem na tym polega, że pierwszy nie wstydzi się powiedzieć: tego nie wiem. Głupiec musi wiedzieć wszystko, choć zawsze istniała sytuacja uzasadniająca przypuszczenie, że to, czego dziś nie wiemy, być może będziemy wiedzieć jutro. Ale niektórzy są niecierpliwi. Dziś wiemy, jak powstał świat. Ale to wiedza żmudna i nieefektowna. Koncepcja biblijna na temat stworzenia świata wchodzi do ucha jak piosenka. To, że Bóg jest tak integralną częścią jaźni człowieka, wyjaśnia pewne rewelacyjne odkrycie etologii. Młode wielu zwierząt, jeśli po urodzeniu stracą rodziców, uważają za rodziców te istoty, które się nimi zajęły. Jedna gęś uznała w ten sposób za swoją mamę Konrada Lorenza! Chodziła za nim tak, jak gąsięta chodzą za gęsią, która je wysiedziała. Nazwano to imprinting - wdrukowanie. Zachowania należące do imprintingu celebrowane są z całą konsekwencją prawa przyrody, bo to jest prawo przyrody. Tak jak kaczka przyjmuje do swojej "świadomości", że jej matką jest to, co widzi w pierwszych dniach swego życia - czy to będzie człowiek, kura, czy też odpowiedni aparat, tak dziecko ludzkie wraz z uczeniem się języka wprowadza do swej świadomości informację o "Bozi". Wszystkie matki na świecie, kiedy dziecko umie już wypowiadać słowa mama i tata, mówią mu o "Bozi" (albo o tabu). W ten sposób treści religijne stają się tak integralnie zrośnięte z człowiekiem jak jego język, a później podobnie jak on niezbywalne. Treści religijne są więc człowiekowi wdrukowywane (indukowane), a ponieważ dzieje się to wraz z uczeniem się mowy, są zakorzenione i trudno się ich pozbyć. Tym sposobem człowiek już od najpierwszych chwil swojego życia rozwija się w polu dwóch prawd: prawdy sprawdzalnej zmysłowo i Prawdy ex definitione niesprawdzalnej. Człowiekowi tak wychowanemu nie przychodzi potem do głowy zastanawiać się nad tym dualizmem prawdy, podobnie zwyczajnie biorąc, nie zastanawia się nad istotą swego języka czy jego bardzo przecież niezwykłej gramatyki. Stąd też treści świadomości religijnej są dla człowieka bardziej pewne niż wiadomości uzyskiwane z autopsji. To, co człowiek wie z doświadczenia, często okazuje się błędne, gdyż istnieje możliwość weryfikacji. Treści wierzeń podawane są tak jak aksjomaty matematyki. Wprowadzone do świadomości dziecka wtedy, gdy darzy swoją matkę całkowitym zaufaniem, stają się częścią jego jaźni.
Spętany swoim imprintingiem człowiek, kiedy dorośnie i rozwinie się, co krok będzie stawał przed faktami, które okażą się krzycząco sprzeczne z wizją mądrego i wszystko rozumiejącego Boga. Za rzecz naturalną przyjmujemy oczekiwanie, by Bóg, o którym się słyszy, że jest pod każdym względem najdoskonalszy, był przechodniem pierwszym, który nie pozostaje obojętny na widok milionów ludzi pędzonych etapem na Sybir, gdzie mają umrzeć z głodu na mrozie. Frazes, o wolnej woli człowieka, jakim tłumaczą to księża, w tym wypadku wolnej woli Stalina, brzmi jak ponury żart. A jak Bóg "ma sumienie" patrzeć na cierpienia koni, które trafiły w ręce jakiegoś sadysty jak Stalin? One nie trafią do nieba.
Etyka katolicka, etyka absurdu. Przez dwa tysiące lat wpędzała w piekło wszystkich tych, którzy nie mieli szczęścia zetknąć się z ewangelią ("Dobrą Nowiną"), bo albo urodzili się wcześniej, niż Bóg zdecydował się wysłać swego syna na Zieloną Planetę, albo do nich Dobra Nowina nigdy nie dotarła. Nie można było dłużej podtrzymywać tego absurdu. Drugi Sobór Watykański musiał w końcu zrezygnować z twierdzenia, że "nie ma zbawienia poza Kościołem". Kto żył uczciwie...
Oto małe zwycięstwo etyki naturalnej nad mrocznym Objawieniem. Czy musiało się na to aż tak długo czekać?
9.8. New Age
Koniec wieku XX przynosi bogów jakościowo różnych. O ile większość wymyślonych dotychczas posiadała, żeby tak powiedzieć, "ludzką twarz" - różne maszkary w tym względzie to też "ludzka twarz" - obecnie pojawiają się mity innego rodzaju. Dotychczasowi bogowie pełnili rolę brakujących dominantów. Byli rodzajem oparcia, a także nadzieją wielu cierpiących niedostatek, grzęznących w ciemnocie analfabetyzmu wobec mnożących się zagadek bytu. Obecnie prawie nie ma analfabetów. Na wiele dręczących dotąd ludzi pytań odpowiedź znają nawet najprostsi: co to jest słońce, co piorun, co znajduje się za horyzontem. Wszyscy mają styczność z nowoczesnym lecznictwem, ale tu już coraz więcej ludzi ulega po prostu nieodpartym skłonnościom do mętniactwa. Charakter chętniej tłumaczy się gwiazdami niż rodzicami i dziadkami. Oprócz lekarzy chętnie się odwiedza energoterapeutów; ludzie upodabniają się w ten sposób do klienteli czarowników z buszu.
Młodzi ludzie, zwłaszcza ci, którym nie szło w szkole i... w pierwszych krokach na drodze ku płci przeciwnej - nieudacznicy psychiczni lub fizyczni, nie nauczeni w szkole niczego na temat twardych prawd życia, szukają spełnienia swych marzeń w mętniackich sektach i ruchach. Nie pouczeni w porę nie wiedzą, że padają ofiarą nie tylko czyjejś głupoty i naiwnej wiary, to można by wybaczyć, ale także cynicznie zastawianych pułapek, przebiegłego szantażu. Kiedy z tego wyrosną, po czterdziestce, będą ludźmi bez zawodów, często bez zdrowia, bez normalnych rodzin z nie chcianymi dziećmi, ale żaden bóg nikomu z nich nie poda wtedy ręki.
Religie, te do wieku XX, to były religie dla "nędzników ekonomicznych" - zaspokajały potrzeby biednych i wydziedziczonych. New Age to mętne flukta mrzonek i bałamuctw, adresowane najczęściej do "Nędzników II", ludzi pokrzywdzonych nie przez stosunki społeczne, tylko - proszę mi wybaczyć - przez swoją fizjologię. Tacy właśnie przyjmują owe rojenia. Eteryczni poeci, oderwani od rzeczywistości fantaści, ludzie niezdolni do zaakceptowania faktów oczywistych, naukowych... mają rodzaj wstrętu do faktów namacalnych. Podobny do wodowstrętu małp. Najgorsi uczniowie, wagarowicze, włochaci brzydale odpychani przez kobiety i w końcu kojarzący się z podobnymi, biednymi brzydkimi dziewczynami to najczęstsze ofiary nowoczesnych proroków.
Kiedy się spotka para urodziwych ludzi, chcą się całować na boku, nie na ludzkich oczach. To wydaje się naturalne, nawet małpy spółkują przeważnie na uboczu - po to zapewne, by nie podniecać konkurentów, którzy w innym razie przeszkadzaliby im.
Brzydale całują się publicznie na chodnikach, wygląda na to, jakby bardziej zależało im na udowodnieniu innym, że oni też, niż na przyjemności. Są to poza tym ludzie o nieprawdopodobnym stopniu lenistwa. To dlatego nie odpowiada im ani naukowy pogląd na świat, ani nawet religijny, w jakim się urodzili. Wybierają nie wymagające najmniejszego wysiłku bujdy, nie poparte ani faktami, ani logiką. Zrodziło się to wszystko w połowie naszego wieku, kiedy cywilizacja zachodnia przeżywała apogeum swego rozwoju. Dobrobyt stworzył potrzebę prymitywu. Zamożne dzieci klasy średniej poszły w objęcia różnych pomyleńców, bo szkoła nie dała im tego, co dać powinna - twardego racjonalnego światopoglądu. A jest on potrzebny dlatego, że za szkołą czekają ci, którzy ze szkołą nie byli w zgodzie: nieobliczalni pomyleńcy korzystający z niezbyt mądrych praw społeczeństw demokratycznych. Praw, które wymagają, by rzemieślnik dotrzymywał słowa, jeśli przyjął obstalunek. Dlaczego nie ściga się jak oszustów tych, którzy oszukańczymi obiecankami zwabiają młodzież?
Hipizm przeszedł przez społeczeństwa zachodnie jak w średniowieczu dżuma. Byli hipisi nie wspominają okresu komun z euforią. Ale bakcyl nonsensu się przeobraził. Przybrał pretensjonalne formy, ni to filozofii, ni to religii. Wybucha przerażającą ilością literatury nie troszczącej się o dowody. Świadczy to, że aby tworzyć w duchu New Age - wystarczy tylko umieć pisać.
10.0. Dobro i zło
Drogi Przyjacielu!
W poprzednim liście zajmowaliśmy się głównie "przechodniem pierwszym" (9.1.1.), który będąc na spacerze nie mógł pozostać obojętnym na krzywdy nie znanego mu człowieka. Teraz zwrócimy większą uwagę na przechodnia drugiego (9.1.2.), który nie wzruszył się czyimś cierpieniem, a nawet dostrzegł w nim elementy dla siebie zabawowe.
Pamiętam dobrze wstrząs, jakiego doznałem, kiedy otrzymałem Tak zwane zło Konrada Lorenza. Powiedziałem: Oto po raz pierwszy problematyka etyczna na gruncie przyrodoznawstwa!
Walka rywalizacyjna, walka zrytualizowana, prowadzona fair, w celu wyłonienia najlepszego, przypomina sport, nie jest więc żadnym złem. Złem należy nazywać cierpienie, z którego nie ma żadnego pożytku, cierpienie nie zawinione, cierpienie będące krzywdą. Nie jest natomiast żadnym złem "grzech" - niemodlenie się, niewielbienie Boga, traktowanie swego ciała zgodnie z jego naturą itd., bo nie ma tu niczyjego cierpienia. Wszelkie zło na świecie, zło rzeczywiste, nie "tak zwane", czynią ci, którzy zadają drugim cierpienia. Manifestuje się to przez różne formy agresji - fizycznej, psychicznej, bezpośredniej i pośredniej, agresji, która jest zachowaniem spontanicznym złych ludzi. Wielu z nich to kaleki psychiczne - psychopaci.
Kaleka to ktoś, kto urodził się z jakimś defektem bądź też został upośledzony wskutek nieszczęśliwego wypadku. Kalek fizycznych z wrodzonymi wadami spotyka się stosunkowo mało; to właśnie efekt doboru naturalnego: ludzie o widocznych wadach mają mniejsze szanse zostawienia potomstwa i dlatego kalek z wrodzonymi wadami fizycznymi jest niedużo. Inaczej ma się sprawa z kalectwem psychicznym, ponieważ to kalectwo niezauważalne lub bardzo trudno zauważalne. Problem kalek psychicznych u człowieka jest zagadnieniem centralnym jego kondycji i jego losem tragicznym.
Wrażliwość na cierpienie innych stanowi cudowne rozwinięcie zwyczajnego instynktu stadnego, to wspaniały instynkt społeczny, który dał człowiekowi cywilizację i kulturę.
Wśród zwierząt pojawiają się również jednostki kalekie, ale ich los jest zasadniczo różny od kalek wśród ludzi. Tu mamy jedną ze spektakularnych różnic między światem zwierząt a człowiekiem, polegającą na tym, że osobniki niewydarzone u zwierząt nie korzystają z ochrony i pomocy współplemieńców, przynajmniej dotąd nie mamy na ten temat wiedzy pewnej, u ludzi natomiast ówże zmysł moralny, który kazał przechodniowi pierwszemu zainteresować się bliźnim w ciężkiej sytuacji, zniewala go również, by współbraci dotkniętych kalectwem osłonić i ułatwić im przeżycie. U zwierząt jednostki kalekie, nietypowe, mają radykalnie zmniejszoną zdolność zostawiania potomstwa, co sprawia, że populacje zwierząt są nieporównanie mniej zróżnicowane wewnętrznie niż populacje ludzkie. U zwierząt jednostki nietypowe są odtrącane, u ludzi odgrywają czołowe role. W dawnych epokach z nich rekrutowali się czarownicy, szamani, prorocy, obecnie rewolucyjni nowatorzy w dziedzinie sztuki, polityki, religii.
Jeżeli urodzi się wilk z takim na przykład defektem urody, że będzie miał stale odsłonięte kły i najeżoną sierść, dla pobratymców będzie on jednoznacznie osobnikiem demonstrującym wrogie zamiary. Ponieważ taki wygląd nie pokrywałby się z rzeczywiście agresywnym nastrojem, osobnik taki byłby atakowany wówczas, kiedy sam nie byłby usposobiony do walki - niechybnie zginąłby szybko i nie zostawiłby potomstwa z tą swoją nieszczęśliwą cechą.
I wśród ludzi zdarzają się takie przypadki. Vitus Drscher opisuje, jak to musiał interweniować w szkole w sprawie chłopca, który miał irytujący wszystkich wyraz twarzy. Nauczyciele sądzili, że on wciąż pokpiwa ze wszystkich i wszystkiego, a chłopiec był Bogu ducha winien. Wyjaśnienie tego nauczycielom zmieniło sytuację chłopca.
Tragedią człowieka jest jednak kalectwo psychiczne, nie manifestujące się w żaden sposób na zewnątrz. Stalin miał ujmującą powierzchowność, która oczarowała wielu, a był potworem. To samo powiedzieć można o irackim dyktatorze Saddamie Husseinie.
Jeżeli zwierzę jest "psychicznie chore", a to się zdarza, kończy szybko. Jego nienormalne zachowanie w krótkim czasie doprowadza je do zguby. U ludzi jest odwrotnie. U ludzi jednostki kalekie doprowadzają do zguby normalnych.
10.1. Psychopaci
Jest ich w populacji ludzkiej niezmiernie dużo. Najwięksi z nich trafiają na karty historii, jak wspomniani twórcy "imperiów zła", pomniejsi znajdują miejsce w krzykliwych nagłówkach gazet. Choć żyją wśród nas, ich czyny zdumiewają nas często tak, jakby przylecieli z innej planety lub byli przedstawicielami innego gatunku. Zadają oni kłam wszystkim naszym najlepszym wyobrażeniom o wspaniałości człowieka jako nadzwyczajnego tworu przyrody, a tym bardziej jako dzieła wspaniałego i mądrego Boga. Mordercy, gwałciciele, cyniczni oszuści, łowcy kobiet, stręczyciele nieletnich dziewcząt, sprawcy brutalnych napaści na spokojnych ludzi, dręczyciele żon i własnych dzieci, ludzie znajdujący zadowolenie w walce, wywołujący burdy młodzi bandyci - to osobnicy anormalni, w specyficzny sposób upośledzeni, zasługujący zarówno na współczucie, jak i na uwagę: ze względu na nasze bezpieczeństwo i nasze wartości.
Zadają oni kłam naszym wyobrażeniom o wpływie środowiska i potędze kształcenia, gdyż pojawiają się wszędzie - rodzą ich tak rynsztoki społeczne, jak i elity. Trzeba w nich widzieć naszych katów, ale także ofiary.
Zło rozumiane jako nie zawinione cierpienie przyjmować trzeba za element naszego świata, pełnego walki, a nie za kategorię nadnaturalną; w tej perspektywie postęp to minimalizowanie cierpienia. Tak zwane grzechy - niemodlenie się, niewielbienie Boga, traktowanie własnego ciała w sposób przyrodniczy - są poza problematyką dobra i zła, jeśli nie powodują niczyjego cierpienia.
Cierpienie jest swego rodzaju ceną istnienia, lecz nie w sensie eschatologicznym, jak to przedstawiają religie, lecz w sensie przyrodniczym. Kuropatwy, zające, jelenie, które właściwie w tej samej szacie egzystują w lecie i w zimie, na pewno cierpią w czasie mrozów, ale to cena ich istnienia, gdyż nie są zdolne opuszczać naszych krajów na zimę.
Przyjmując cierpienie jako jedyne kryterium moralności, tak zwane grzechy sytuujemy poza problematyką etyczną. Nakazy wszystkich religii pochodzą od jednostek, które wmówiły otoczeniu, że otrzymały "objawienie", a nawet że są bogami. Ponieważ sprowadza się to do samozwańczego ograniczania wolności innych, właśnie to jest niemoralne!
Niektóre nakazy religii, jak na przykład "nie kradnij", "nie zabijaj", pokrywają się z postulatami etyki naturalnej. Do ich sformułowania nie było potrzebne żadne "objawienie", wystarczyło uzmysłowić sobie, że działania takie powodowały odwet. Przykazanie nie krzywdź drugiego można racjonalnie sformułować tak: nie czyń drugiemu tego, z czym nie chciałbyś się sam spotkać.
Życie jest jednak pełne cierpienia, bo polega na zabijaniu; tylko rośliny żywią się minerałami, ale wszystko powyżej roślin karmi się innym życiem. Śmierć i cierpienie są więc prawami przyrody. Schopenhauer dumał nad tym całe życie i doszedł do pesymizmu. Pesymizm, subiektywna ocena faktów przyrodniczych, pomija jakby to, że życie organizmów wyższych obfituje również w chwile radości i euforii. Religijna zaś interpretacja cierpienia jako zasługi na żywot wieczny może mieć sens, jeśli idzie o człowieka, ale dlaczego cierpią zwierzęta?
Racjonalizm ma do cierpienia stosunek pragmatyczny: stara się go unikać, minimalizować, pomagać tym, którym można ulżyć w cierpieniu.
Istnieje pewien typ literatury oparty na działaniach tak zwanego czarnego charakteru (szwarccharakter). Literatura ta, tworzona przez drugorzędnych pisarzy ku rozrywce trzeciorzędnych czytelników, zbanalizowała problem krzywdy i cierpienia. Te czarne charaktery konstruowane są całkowicie arbitralnie dla potrzeb fabuły jako postaci barwne, złe, ale interesujące. Rzeczywiste czarne charaktery przeważnie nie są interesujące. Ich okrucieństwo polega na prymitywizmie, na tym, że są zdominowani przez kilka podstawowych cech, ubodzy duchem, często mało sprawni fizycznie, niezdolni zrozumieć idei, które uważamy za fundament życia społecznego, takich jak sprawiedliwość, własność, solidarność, przekonanie, że każdy powinien zapracować na swoje utrzymanie... "Tłumaczenie" czegokolwiek tym ludziom to mówienie do ściany, gdyż są to indywidua z defektami psychicznymi i moralnymi. Fakty te powinny trafić do świadomości osób wciąż powtarzających na ten temat naiwne, nieprawdziwe opinie.
W Paryżu pewna kobieta, notorycznie bita przez męża, pewnego razu włączyła magnetofon i kiedy już była u kresu wytrzymałości, strzeliła, po czym oddała się w ręce policji. Sprawa ta, nie tak znowu niecodzienna czy oryginalna, trafiła na łamy wielu gazet, ponieważ sąd paryski uwolnił od winy zabójczynię. To był czarny charakter z rzeczywistości, nie z kryminału. To dziełem tych strasznych charakterów są zabójstwa, gwałty, znęcanie się nad bliskimi, absurdalne wybryki, panoszenie się ponad wszelką miarę - aż do nazywania siebie bogiem, ponuractwo zabijające wokół wszelką radość, masochizm, sadyzm, chorobliwa skłonność do kłamstwa, nieodpowiedzialne fantazjowanie, sprowadzające na innych nieszczęścia, nieokiełznany popęd seksualny, włóczęgostwo, czyniące z niektórych ludzi źródło nieopisanych dramatów, cyniczne "żarty" zatruwające życie wielu ludziom itd.
Populacje ludzkie, uważane potocznie za zbiory względnie podobnych do siebie osobników, zawierają w rzeczywistości poważny procent jednostek, które "jakby miały diabła w sobie" (niezwykle trafne ludowe określenie). Co jakiś czas ni stąd, ni zowąd dopuszczają się one czynów brutalnych, nieodpowiedzialnych, niepotrzebnych wybryków, których nie możemy zrozumieć, które w zdumiewający sposób kontrastują z wrażeniem, jakie ci ludzie sprawiają na co dzień. Często bywają ujmujący, mili, dowcipni i obdarzeni szczególnym typem błyskotliwości, która zapewnia im naszą sympatię, powoduje, że ich właśnie wybieramy na ważne stanowiska, by nas potem katowali i zamykali w łagrach, kacetach, doprowadzali do bankructwa, jeśli wejdziemy z nimi w spółkę, czynili z naszego domu piekło, gdy usidlili pięknymi słówkami naszą córkę itd. Stajemy wobec tych ludzi jak "dzicy" wobec wynalazków zachodniej cywilizacji. Kawałek ebonitu, który gada, stalowy ptak, który unosi się w powietrze - jak to pojąć? Nie widać przyczyny, widać efekt. Mana. Duchy. Podobnie mamy ochotę interpretować zachowania psychopatów.
Młodzi mężczyźni opuszczający wieczorem fabrykę po drugiej zmianie atakują bez powodu studentów, stojących na przystanku, i masakrują im twarze. O pewnym robotniku opowiadają mi, co następuje. Każdego dnia coś wynosi z zakładu. Nieważne, czy to się na coś przyda czy nie. Pewnego dnia zapomina sobie przysposobić wziątko w czasie pracy. Spostrzega to w bramie przed wyjściem. Wraca do warsztatu, bierze parę śrubek do kieszeni.
Mała dziewczynka z dobrego domu. Zdolna. Dobrze się uczy. Kłamie bez powodu i nawet bez jakiejś zabawowej pasji czy chęci korzyści tak nagminnie, że doprowadza do rozpaczy otoczenie. Powoduje wiele zamieszania i nieszczęść. Nie pomaga żadna "pedagogika" ani bicie. Najwyraźniej widać realizowanie się jakiegoś nie znanego nam, tkwiącego wewnątrz, programu czy harmonogramu. Jak trądzik młodzieńczy czy pojawiająca się menstruacja. Jednakże takie tłumaczenie jest ostatnim, do jakiego ludzie będą się skłaniać. Prędzej przyjmą twierdzenie, że miał na to wpływ Księżyc, gwiazdy - albo jacyś "oni".
Salvatore Riina, późniejszy capo di tutti capi, kiedy po raz pierwszy siedział w więzieniu, był "najlepszy z wychowania moralnego" - tak odnotowano w jego aktach. Oto klasyczny urodzony psychopata. Pod obłudną maską skruchy kpił w żywe oczy z naiwnych wychowawców.
Inny przypadek. Siedzę w kawiarni. Wchodzi wysoki dryblas, pała podgolona, dobrze odrośnięty jeżyk, na nogach buty stosowne w Himalajach. Skinhead. Jego pojawienie się w kawiarni robi podobne wrażenie, jak koń Kaliguli w senacie. Osiłek wodzi złym oczkiem po zebranych, zaczepia, ale źle wybrał. To porządna kawiarnia, same mięczaki, nikt nie daje się sprowokować. Wychodzi, kopiąc ciężkim butem krzesło. Kiedy zniknął, wszyscy wyciągają nosy z filiżanek. Chwilę trwa rozmowa między nieznajomymi - rzecz w polskich kawiarniach rzadka - w Paryżu czy Kolonii zwyczajna.
Tradycyjna humanistyka widzi człowieka jako marionetkę "warunków". Wielcy złoczyńcy historii nie byli marionetkami... sytuacji, tylko, jak to powiedział expressis verbis Napoleon, oni tworzyli sytuacje. Nerona, Kaliguli, Hitlera, Stalina nic nie zmuszało do tego, co czynili, prócz ich straszliwych charakterów. Nonsensem również jest twierdzenie, że "władza absolutna demoralizuje absolutnie". Władza absolutna pozwala właśnie ujawnić się człowiekowi. Nie wszyscy cesarze rzymscy byli potworami. Niektórzy zasłużyli sobie na przydomek "ozdoby rodzaju ludzkiego".
Psychopata to nie tylko agresywny osiłek szukający ujścia dla nadmiaru energii w biciu żony, dzieci, psa, zaczepianiu przechodniów, lecz także świątobliwy opętaniec unikający pracy i zawracający ludziom głowę końcem świata. Zarówno obłąkany pracuś, nie uznający odpoczynku (są tacy - straszni ludzie, zwłaszcza jeśli mają władzę nad innymi), jak i "w niedzielę urodzony" obibok; zarówno apatyczny osobnik zżerany przez nudę, jak i opętany wędrowny kaznodzieja zachwycony tym, że ma łach na grzbiecie, sandały i że "pożywa chleb". Ma taki receptę na wszelaką szczęśliwość, ale nie wie o tym, że aby był "chleb", musi być także dom, piec, opał, droga, most, obsiane pole, zdobyta wiedza, osiągnięta niełatwa współpraca, nakarmione dzieci, pokonana choroba... Ale obłąkany "wędrowiec" widzi tylko "chleb", którego nie będzie normalnie po ludzku jadł, tylko "pożywał", albo nim się "łamał".
Szczególną erupcją psychopatii w naszym wieku był terroryzm lat siedemdziesiątych. Robili go młodzi ludzie, którzy chcieli uwolnić nas od... dobrobytu! Taka idea u psychopaty to rzecz zupełnie naturalna. Psychopata nienawidzi życia, bo jest ono dla niego nudą. Nuda zżera psychopatów w krajach dobrobytu jak gruźlica biedaków w krajach biednych. Olof Palme, uroczy człowiek Europy tamtych lat, który później padł ofiarą terrorystów, pytał wówczas, a pytanie jego przedrukowało wiele gazet: "Dlaczego oni są tacy?" Spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie.
Kiedy do psychiatry przyprowadzają człowieka, który uważa się za Napoleona lub utrzymuje, że słyszy głosy, sytuacja jest jasna: to człowiek chory, którego zrozpaczona rodzina przywiozła do lekarza. Badanie, diagnoza, łóżko szpitalne, ewentualnie jakiś zastrzyk lub kaftan bezpieczeństwa, a potem leczenie. Jeśli leczenie nie doprowadzi do zdrowia, pacjent zostaje przymusowo umieszczony w zakładzie zamkniętym.
Inaczej ma się sprawa z człowiekiem, który wcześniej opublikował jakiś manifest, jakiś wiersz, broszurę czy namalował wzbudzające zainteresowanie obrazy. Nasza ludzka słabość do tego, co nowe, sprawia, że rzadko ludzie pytają: nowe, ale czy lepsze? Jeśli nowe, to dziwaczność i nawet antyhumanizm manifestu zostanie przełknięty i nikt nie krzyknie - wariat! Bezsens zostanie poczytany za oryginalność, postęp etc. Sprawi to, że dopiero po jakimś czasie, gdy nowatorzy zaczną strzelać, dostrzeże się nonsens programu i zbrodniczość działania. Ale... "dlaczego oni są tacy?"
10.2. Osobowość a dziedziczenie cech
Każdy człowiek jest mozaiką różnych cech. Jakich cech - o tym decyduje dziedziczenie; każdy człowiek ma cechy przodków. Wobec tego jak się to dzieje, że osobnik wykazuje cechy, których nie zauważono u przodków? Są tego dwie przyczyny - jedna genetyczna, druga społeczna. Genetyczna przyczyna wystąpienia jakiejś silnej cechy u człowieka to przypadek, kiedy ktoś dziedziczy z dwóch stron po rodzicach lub dziadkach tę samą cechę. To w takich przypadkach obserwujemy ludzi albo niezwykle pracowitych, albo niewiarygodnych leni; albo niezwykle utalentowanych, albo nieprawdopodobnie tępych. Ci pierwsi to potomkowie rodzin obustronnie pracowitych, zdolnych, aktywnych, a drudzy to "dorobek" tych, którzy tylko w jednym byli wydajni - w płodzeniu potomstwa. A teraz jaki będzie wynik, jeśli na przykład potomek jakiegoś zacnego, uzdolnionego rodu żeni się z prostytutką? Odpowiadając żartobliwie pozwolimy sobie na uwagę, że potomek będzie w kratkę. Może to być taka jakże często spotykana "kompozycja": duże zdolności, odziedziczone po jednym z rodziców, i lenistwo, odziedziczone z drugiej strony. Ażeby zostać wartościowym człowiekiem, same zdolności nie wystarczą, trzeba jeszcze pracowitości. Takich właśnie zdolnych leni spotyka się bardzo dużo. Są to z reguły ludzie mało zachwycający. Jedna wada (lenistwo) potrafi zlikwidować bardzo wiele zalet.
Przyczyny społeczne pojawiania się okropnych typów w porządnych jakoby rodzinach są nieco wstydliwe i rzadko prawidłowo interpretowane. Oto syn potężnego kacyka z aparatu bezpieczeństwa i córka znanego ministra schodzą na złą drogę. Ludzie zachodzą w głowę: rodzice tacy porządni...
Otóż to błąd! Rodzice bynajmniej nie są porządni! Rodzice byli agresywnymi łobuzami, ale żyli w innej epoce, byli biedni, chcieli się wybić, więc zamiast organizować burdy (biedaków w takich wypadkach łatwo przyskrzyniają) robili rewolucje, uczyli się, poszukiwali okazji do wyżycia się w nielegalnej działalności politycznej, dzięki czemu zostali prominentami w wywalczonym przez siebie ustroju. Ich progenitura zaś, nie znająca co to głód, pasienie krów, pożyczony podręcznik szkolny, odziedziczoną po rodzicach jurność demonstruje w młodzieżowych rozbojach. Tego nie wiedział poczciwy Olof Palme. Oto spóźniona odpowiedź dla niego: oni dlatego są tacy, ponieważ wybiły się u nich ujemne cechy przodków i nikt tych cech w porę nie poskromił.
Źli ludzie to nie tylko indywidualne występki zła rozproszone anonimowo w społeczeństwie. W długiej historii "imperium zła", ZSRR, zło miało również kształt zorganizowany, instytucjonalny. Potężna katownia ludzi, NKWD, to był zorganizowany satanizm - kiedyś używało się tego terminu.
Ludzie obeznani ze straszliwymi praktykami tej instytucji zadawali sobie często pytanie: jak to było możliwe, co to byli za osobnicy, którzy realizowali to piekło na ziemi? Przecież to nie byli ludzie z łapanki, lecz dobrowolni najemnicy szatana. Raz spotkałem się z taką odpowiedzią na to pytanie: to byli fanatycy, alkoholicy i zboczeńcy. Czyli - psychopaci.
Tak rozumiejąc istotę tego fenomenu, jakże trafne wyda się powiedzenie: Moskwa sliezom nie wierit (Moskwa nie wierzy łzom). Tak! Psychopaty łzy nie wzruszają, psychopatę łzy śmieszą.
Niestety, zła naszego świata nie wyczerpują sami psychopaci agresywni, znani nam jako przestępcy, gwałciciele, okrutni ojcowie rodzin, furmani katujący konie, wielokrotni rozwodnicy itd. Druga wielka grupa uciążliwych psychopatów to różni łagodni, uchylający się od pracy niewydarzeńcy, niezdolni do realistycznego postrzegania rzeczywistości. Łagodny maniak, który narobił dzieci, a potem oddaje się działalności misyjnej w jakiejś zwariowanej sekcie, jest dla kobiety związanej z nim w niczym nie lepszy niż ten paryżanin zastrzelony przez żonę.
Hipisi i ich tysiączne odmiany. Też można pytać, "dlaczego oni byli tacy". Mieli swoich poprzedników. Narzekali na nich już starożytni filozofowie. W średniowieczu organizowali zakony żebracze albo (również żebracze) trupy teatralne. Jednak eksplozja tak zwanej kontestacji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych była czymś bez precedensu w historii. W bardzo różnych formach tego ruchu przejawiały się typowe symptomy psychopatii: bezmyślny wandalizm, gwałcenie najbardziej podstawowych instynktów, jak miłość partnerska, w miejsce której proponowano komuny seksualne, miłość rodzicielska do dzieci, zamiast której proponowano dzieci bezpańskie... Zaprezentowali też ostentacyjną abnegację w strojach, co było wyszydzaniem ogólnie przyjętych konwencji, bezczelny cynizm wobec rodziców, a także pospolite zbrodnie. Psychopatię wrodzoną pogłębiali jeszcze psychopatią nabywaną wskutek używania narkotyków. Spowodowali straty dające się porównać ze zniszczeniami, jakie niesie wojna.
Ich ekscesy pobudziły pedagogów. Podnieśli gromkie wołanie: wychowywać, lepiej wychowywać! Niech państwo dobrze dobrze zapłaci, będziemy wychowywać. Wyłożono kolosalne pieniądze. Przytłumiło to tylko lawę naturalnych skłonności. W wiele lat po opadnięciu tej fali, kiedy wzbiera nowa, potężna nawałnica przestępczości nieletnich, zatroskani rodzice i stróże porządku w amerykańskich aglomeracjach mówią co innego: pilnować, uniemożliwiać! Stawiać policjantów na wszystkich ważnych narożnikach ulic! Tak nasycić policją zagrożone dzielnice, aby tłumić w zarodku każdy wybryk.
Uczyńmy teraz pewną myślową ekstrapolację. Oto świat przyszłości: kwartały dzielnic obstawione policjantami przypominają sektory bloków w obozie koncentracyjnym. Dzięki nasyceniu stróżami porządku panuje spokój, burdy są dławione w zarodku, zanim się rozwiną w przestępstwo. Rodzi się jednak niepokojące pytanie: ponieważ ci robiący burdy rozmnażają się szybciej niż ci pilnujący, co będzie za jakiś czas? Z jakiej planety będziemy importować policjantów, którzy by pilnowali podrostków, i nie tylko, z asfaltowych dżungli gatunku Homo sapiens sapiens?
Zagadnienie nie jest tak abstrakcyjne, jak by się wydawało. Coraz liczniejsze stają się przypadki nierzetelnych policjantów wplątujących się w przestępstwa. Znaczy to, że już obecnie brakuje ludzi osobiście nieskazitelnych, mających również moralne prawo do pilnowania innych.
Różni autorzy poruszający zagadnienia przestępczości i psychopatii mówią o zawodach, które jakoby czyniły z ludzi psychopatów. Tak na przykład Alan Harrington cytuje Normana Mailera, który powiada, że "warunki powstawania psychopatii pojawiają się w całych środowiskach obejmujących polityków, zawodowych wojskowych, dziennikarzy, artystów, muzyków jazzowych, call-girls, homoseksualistów i połowę ludzi pracujących w filmie, reklamie i telewizji".
Aż nie chce się wierzyć, że ktoś może tak rozumować. Oto rezultat "wpływologicznego" wykształcenia, które każe widzieć ludzi jako funkcje wszystkich możliwych przyczyn prócz tych, które tkwią w nich samych. Nie jest tak, że dany zawód czyni z człowieka alfonsa, tylko wrodzone inklinacje przesądzają o tym, co będzie w życiu człowiekowi sprawiało zadowolenie; to nie powtarzające się niebezpieczne sytuacje (w zawodzie policjanta, goryla, asa wywiadu, kierowcy rajdowego) sprawiają, że człowiek to lubi, tylko człowiek, który lubi niebezpieczeństwo, walkę dla walki, ostre stresy, wybiera odpowiednie zajęcie. Weźmy teraz pod uwagę taki niezwykle szlachetny zawód jak praca chirurga. Wiadomo na przykład, że są mężczyźni, którzy nie zabiją kury na obiad. Taki mężczyzna nie mógłby być chirurgiem. Każda operacja stawałaby się dla niego zbyt ciężkim stresem. Jeżeli czasem któremuś z tych delikatnych, wrażliwych mężczyzn wypadnie wykonywać któryś z wymienionych zawodów, nie będzie on miał w nim sukcesów, za to może mieć, i to z dużym prawdopodobieństwem, psychonerwicę! Nie psychopatię! Upraszczając można powiedzieć, że psychopatia jako wrodzona (poza rzadkimi wyjątkami, o czym niżej) postać mało wrażliwej psychiki jest formą osobowości, natomiast psychonerwica to typowa choroba nabyta, zdarzająca się właśnie osobom wrażliwym w nie sprzyjających warunkach życiowych; słuszność tej tezy potwierdza chociażby fakt, że typowe i skuteczne leczenie psychonerwic polega po prostu na usunięciu przyczyn powodujących nerwice, z psychopatią zaś się umiera; żadne warunki jej nie likwidują.
Drogi, Nieznany Przyjacielu! Kiedy piszę to wszystko, uprzytamniam sobie, jak to musi drażnić ludzi nawykłych do szkolnego czy literackiego myślenia o świecie. Pod koniec naszego wieku, gdy nauka dostarczyła nam tyle zdobyczy w dziedzinie poznania świata, funkcjonują najbardziej nieprawdopodobne mity, krzewione przez różne sekty, podtrzymywane przez szkołę, uprawiającą oderwaną od życia "metafizykę naukową", a także podsycane przez różne publikatory, które nie wstydzą się na przykład codziennego podawania horoskopów... Aby przeciwstawić się tej magicznej, życzeniowej, prymitywnej postawie myślowej, opowiem o zaobserwowanych zachowaniach dwóch małych chłopców, którzy zademonstrowali coś, czego nie mogli zostać nauczeni. Może to pomoże niektórym zacząć patrzeć na ludzi jak na bardzo zróżnicowane produkty natury, a nie kulki waty, nie posiadające żadnej indywidualnej tendencji, które dają się dowolnie ugniatać.
Do pewnego domu, w którym mieszka dwuletni chłopczyk, przychodzi rozchichotana młoda mama z roczną mniej więcej córeczką. Chłopiec jest poważny, skupiony, a dziewczynka niezwykle ruchliwa. Biegając od mebla do mebla co chwila pada. Chłopiec podchodzi i co chwila ją podnosi. Przypomniałem sobie tę scenę po latach, kiedy w innym domu zobaczyłem taki oto przypadek. Wpada do mieszkania sześcioletni synek gospodarzy. Jest niezmiernie podniecony i rozbawiony, przerywa wszystkim rozmowę, by opowiedzieć i pokazać, co się wydarzyło na podwórku. A co się wydarzyło? Kolega spadł z rusztowania (prawdopodobnie zwichnął albo złamał nogę) i tak kuśtykał i piszczał. Chłopiec przedstawia to z entuzjazmem. Tym razem świadomie już analizuję sytuację. Zwracam uwagę chłopcu, że kolega tak piszczał i kuśtykał dlatego, że go bolało. Ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Pobiegł z powrotem na podwórko, gdzie było (dla niego!) przedstawienie.
Chłopiec podnoszący dziewczynkę, mający dwa lata, zachował się jak "przechodzień pierwszy" (9.1.1.), a chłopiec z podwórka jak "przechodzień drugi" (9.1.2.). W swych zachowaniach obaj ci chłopcy doskonale wykazali... cechy swoich rodziców. Więcej nie mogę o tym napisać.
Podsumowując, zaryzykuję następującą roboczą definicję psychopaty: psychopata to człowiek, który posiada pewne cechy w stopniu przesadnym albo ma niektóre cechy niedorozwinięte, na przykład wrażliwość na cudze cierpienie, wzgląd na opinię otoczenia itd.
Tak rozumiana psychopatia pozwala objąć jedną nazwą świętych i złoczyńców, nadgorliwców i obiboków. Ludzie tak zwani normalni to byliby ci środkowi. Tylko przy takim podejściu można prawidłowo rozumieć pewne zdumiewające nas fenomeny, na przykład lepsze osiągnięcia zawodowe ludzi, o których z całym spokojem mówimy, że to psychopaci. Mają lepsze osiągnięcia, bo ich bezwzględność i nieczułość na losy innych pozwala im unikać rozterek, jakie przeżywają dobrzy ludzie, ilekroć rodzi się w nich wątpliwość, czy swoimi dążeniami nie szkodzą interesom innych. Bezpardonowi biznesmeni, ludzie uwikłani w podejrzane interesy, handlowcy wmuszający zafałszowany towar, nie przebierający w środkach rywale do stanowisk, autorzy bezczelnych plagiatów, surowi dyktatorzy rodzin - to ci, którym nie zazdrościmy osiągnięć, bo wcześniej często zasłużyli na naszą pogardę.
Psychopaci są ludźmi nieszczęśliwymi. Zawodzą nasze zaufanie, wystawiają nas do wiatru w interesach, kłamią, jeśli mają w tym interes, przyłapani na świństwie potrafią odgrywać sceny obrażonej niewinności, budząc nasze zdumienie, a jednak w gruncie rzeczy zasługują na współczucie. Ci ludzie żyjący pośród nas i na naszą szkodę, na podobieństwo agentów wrogich wywiadów, są zżerani przez nudę, głód przyjaźni i miłości, poczucie pustki; jak powiedziano o nich, żyją w wiecznej teraźniejszości. Psychopaci prymitywni, groźni i okrutni - mafiosi, gangsterzy, zdeklarowani zboczeńcy większość swego życia spędzają w więzieniach. Płytka psychologia "wpływologiczna" widzi w nich złoczyńców, którzy gdyby chcieli, mogliby być aniołami. W Nędznikach II zająłem wobec nich inną postawę. Widzę w nich ofiary odziedziczonych, niekorzystnych cech fizycznych i psychicznych. Psychopatię widzę więc jako kalectwo. Wychowawcom proponującym psychopatom prostowanie ich z urodzenia "krzywego kręgosłupa" (kalekiej psychiki) bohaterowie mojej sztuki odpowiadają: dlaczego my mamy mieć prostowany kręgosłup, skoro inni rodzą się z prostymi kręgosłupami? Czym zasłużyliśmy na to "łamanie kości"? Czy ludzie płodzący dzieci bez zastanowienia nie powinni brać pod uwagę tego, jakie skutki wynikną z ich postępowania? Ten sposób myślenia może kiedyś wymusić jakąś formę eugeniki.
W zachowaniach psychopatów uderzającą rzeczą jest nagłe pojawianie się oznak anomalii w postaci czynów gwałtownych czy bezmyślnych u ludzi, którzy uchodzili za całkowicie normalnych, czasem może tylko trochę skrytych lub nieszczerych. Ten erupcyjny charakter niespodziewanych zachowań ludziom myślącym "wpływologicznie" nastręczał trudności w zrozumieniu tych faktów. Skąd nagle taka złość i wściekłość na dom, na społeczeństwo, na instytucje u ludzi, którzy sprawiali wrażenie całkowicie przystosowanych? Przyzwoity syn ministra nagle okazuje się zwyrodniałym bandytą i dostaje się na czołówki gazet; przyzwoita mężatka nagle zaczyna się uganiać za mężczyznami; duchowny, do którego lgną dzieci, okazuje się zboczeńcem; grzeczne dziecko nagle opuszcza dom i przyłącza się do bandy. Przypomina to mocno nasze zapadanie na niektóre choroby, wywoływane mikrobami, jakich mamy dostatek w sobie. Czekają one tylko na naszą chwilę słabości - niedożywienie, ochłodzenie organizmu, silny stres, by nas zaatakować i powalić. Podobnie uzewnętrznia się psychopatia.
Dla syna ministra okazją do ujawnienia się ukrytych dotąd cech stała się przypadkowa znajomość z przestępcami, dla księdza podróż służbowa lub wyjazd do rodziny, dla dziecka złagodzenie rodzicielskiego nadzoru.
Żyjemy w karbach praw, obowiązków, braku wolnego czasu i to wielu ludzi trzyma w ryzach, niby wędzidło konia. Kiedy poluzują się cugle, kiedy przyjdzie wygrana w totolotka - czasem jest tym czynnikiem władza - niektórzy ludzie odsłaniają nieoczekiwane oblicze. Zdarza się to tak często, że skłonni jesteśmy uważać to za normę. Byłby to jednak błąd niedopuszczalny. Nie wszyscy zrywają się z małżeńskiego czy rodzicielskiego arkanu, gdy się go popuści. Mając to w pamięci można by zawołać językiem błogosławieństw ewangelicznych: błogosławieni, którzy nie muszą walczyć ze złymi skłonnościami, bo ich nie mają. Błogosławieni, którzy nie wymagają społecznego wędzidła, bo mają taki charakter, jaki jest pożądany przez dane społeczeństwo. Są tacy "błogosławieni" i można im zazdrościć.
Zdefiniowanie psychopatii jako przypadków niezwykłego nasilenia jakiejś cechy (np. tak zwanej silnej woli, co jest często zwyczajnym uporem, wyjątkowej konsekwencji, co jest raczej nieludzkim brakiem skrupułów - przykłady to Robespierre, Stalin, Hitler) albo krytycznego braku jakiejś cechy (brak instynktu terytorialnego, co daje cygański nomadyzm, niezdolność do przywiązania się, co powoduje łatwe porzucanie żon, dzieci, przyjaciół, brak instynktu posiadania, który rodzi pomysły komunistyczne i komunistyczne... marnotrawstwo itd.) pozwala zrozumieć dwie szczególne role psychopatów: 1) uwodzicieli narodów, 2) uwodzicieli kobiet.
Mogę być wdzięczny Erichowi von Holst, że przeprowadził pewne doświadczenie naukowe, które pozwoli mi to lepiej wyjaśnić. Erich von Holst badał zachowanie się ryb żyjących w ławicach. Ławice ryb przemieszczają się w oceanie niby chmury po niebie. Postanowiono zbadać, co w szczególności decyduje o kierunku ruchu ławicy. Stwierdzono, że decyduje o tym przypadkowe skierowanie się w którąś stronę jednej, a potem kilku ryb. Im większa odnoga w ten sposób powstanie, tym śmielej cała ławica sunie za nią. Konrad Lorenz w swojej książce Tak zwane zło tak opisuje wspomniane doświadczenie. "W związku z tym wielka ławica drobnych i ciasno stłoczonych rybek stanowi żałosny obraz niezdecydowania. Raz po raz powstaje w niej mały prąd przedsiębiorczych pojedynczych zwierząt, wysuwających się niczym nibynóżka ameby. Im bardziej się takie pseudopodium wydłuża, tym staje się cieńsze i tym wyraźniejsze staje się dążenie w kierunku jego długości - aż zwykle cały ten wypad kończy się paniczną ucieczką z powrotem do trzonu ławicy. Można doprawdy dostać zawrotu głowy patrząc na to miotanie się, nabrać poważnych wątpliwości co do korzyści form demokratycznych i zacząć nieomal skłaniać się ku polityce prawicowej.
Okazuje się jednak, że nie byłoby to uzasadnione, a dowodzi tego bardzo proste doświadczenie, które swego czasu przeprowadził Erich von Holst na strzeblach. Usunął on operacyjnie tylko jednej takiej rybce przodomózgowie, w którym znajdują się - przynajmniej u tego gatunku - wszystkie reakcje łączności z ławicą. Strzebla pozbawiona przodomózgowia widzi, pływa i je jak ryba normalna, jedyna cecha zachowania się, jaka odróżnia ją od zdrowej ryby, polega na tym, że jest jej obojętne, gdy wydostaje się z ławicy i żadna z jej towarzyszek nie płynie za nią. Brakuje więc jej tej pełnej wahania czujności normalnej ryby, która nawet jeżeli najbardziej zdecydowanie chce płynąć w pewnym kierunku, rozgląda się już przy pierwszych ruchach za innymi członkami ławicy i uzależnia swoje zachowanie się od tego, czy one za nią płyną i jak licznie. Wszystko to nic a nic nie obchodziło ryby pozbawionej przodomózgowia, gdy tylko ujrzała pokarm albo gdy z jakichkolwiek innych względów chciała zboczyć z drogi, płynęła bez wahania w obranym kierunku i - o dziwo! - cała ławica płynęła za nią! Operowane zwierzę zupełnie jednoznacznie stało się wodzem właśnie przez to swoje upośledzenie".
Tak jak u ryb odpowiedni instynkt każe im płynąć za przodownikiem, tak u ludzi istnieje bardzo silna potrzeba "wodza", która ujawnia się zwłaszcza w okresach politycznych przesileń. "Wódz" swymi prostymi, trafiającymi do prymitywnej wyobraźni hasłami pociąga za sobą ludzi zdezorientowanych, zagubionych, gdy sytuacja wymaga akurat wielkiego rozumu i cierpliwości. Czasem pojawia się wtedy polityk o wielkiej inteligencji i staje się prawdziwym mężem opatrznościowym. Taki polityk nie korzysta jednak nigdy z takiego nimbu wielkości, jaki przyznają poddani (tak!) wodzowi psychopacie. Smutnym tego przykładem są kariery Hitlera, Stalina i Churchilla. Ten ostatni skoro tylko wygrał wojnę, przegrał wybory, Stalin zaś, który nie był żadnym wodzem, tylko mordercą swego narodu, umarł prawie ubóstwiony. Hitler i Stalin zasłużyli sobie na bałwochwalcze uwielbienie dzięki tym cechom, które były faktycznie kalectwem, dzięki ich nieludzkiej determinacji. Można by więc powiedzieć, że w pewnym sensie nie oni byli winni uwielbieniu, jakie ich spotkało. To głupota ludzka, małość ludzka pragnąca ogrzać się w promieniach sławy ubóstwianego przywódcy stworzyła tych półbogów. A istota tego fenomenu polega na tym, że wódz nie bacząc na zagrożenie - właśnie jak owa okaleczona strzebla! - pociąga za sobą bezkrytyczne masy, którym imponuje "odwaga" wodza. Tymczasem nie jest to odwaga, lecz niezdawanie sobie sprawy z niebezpieczeństwa, błędna ocena sytuacji.
Analizując życiorysy psychopatów mamy do czynienia z trudnymi do oceny faktami. Jest rzeczą zdumiewającą, że pewien typ psychopatów odznacza się niebywałą zdolnością do rozszyfrowywania ludzkich słabości, ludzie z psychicznymi defektami okazują się znakomitymi psychologami wtedy, kiedy chcą z tego wyciągnąć niegodziwe korzyści. Pozbawieni w rzeczywistości uczuć, zimni i wyrachowani, potrafią, gdy trzeba, odgrywać sceny lirycznej czułości lub fałszywej skruchy.
Jedną z oznak psychopaty jest... jego czuły stosunek do psów! Pamiętaj, Przyjacielu, jeśli będziesz widział kogoś, kto pieści tak czule psa, jak zakochana matka swoje dziecko, wiedz, że ten człowiek, o ile będzie miał władzę nad ludźmi, użyje jej wobec nich z całą bezwzględnością. Nie piszę tak dlatego, że naczytałem się o Hitlerze. Od lat analizuję ten problem i dziwię się, że Konrad Lorenz, autor książki Jak człowiek trafił na psa, nie wiedział, co łączy pewnych ludzi z psem. Otóż niektórzy ludzie po to trzymają psy, by mieć do kogo mówić i komu rozkazywać. Zły człowiek ma w psie kogoś, kto słucha i "nie odszczekuje" (!). Zły człowiek i pies to kapral i poborowy (był film pod tytułem Ludzie i kaprale).
Normalny, dobry człowiek nie preferuje szczególnie psa nad inne zwierzęta. Osobiście przepadam za ptakami, lubię patrzeć w przyjazne, pytające oczy krów, a do psów o mądrych ślepiach, och, jak czasem mądrych, zagaduję: Czemu nic nie mówisz, niezdaro, tylko się gapisz i merdasz ogonem... Mówi rosyjski profesor: Studient eto kak sobaka. Głaza u niego umnyje, a skazat niczewo nie umiejet. Psychopata nie zagląda psu w oczy. Psychopata patrzy, czy pies służy.
Szczególnie częstymi ofiarami psychopatów są kobiety. Wynika to z pewnej, iście tragicznej, predylekcji kobiet do nich. Choć pisze się na ten temat dużo, bo to fakty często bardzo spektakularne, my analizując mechanizmy ludzkich zachowań, a nie podniecając się tylko dramatami, do których rwie się pióro, zwrócimy uwagę na pewną tragiczną sprzeczność, jaka się jawi na styku kobieta-psychopata. Kobiety, nawet te inteligentne i samodzielne, lubią czasami być przygarnięte, poczuć się otoczone opieką, mieć przy sobie kogoś pewnego siebie, zdecydowanego, kto nie hamletyzuje, tylko "po męsku" (!) podejmuje decyzje. I jest... odważny. Skąd się brała "odwaga" okaleczonej strzebli? Z jej kalectwa. I podobnie sprawa ma się z psychopatą. Jego imponująca zdolność do zaczepiania kobiet, której mu zazdroszczą mężczyźni nieśmiali, nie jest wynikiem istnienia w nim czegoś pozytywnego, czego nie posiadają normalni mężczyźni. To rezultat braku. Braku poczucia skrępowania, istniejącego u normalnego mężczyzny, braku respektu dla przyjętych norm postępowania. Ten sam brak poczucia przyzwoitości (instynkt społeczny) pozwoli psychopacie porzucić kobietę bez skrupułów, kiedy zrobi jej krzywdę, kiedy ją wykorzysta.
Praktycznym "papierkiem lakmusowym" pozwalającym stwierdzić, czy ktoś ma cechy psychopatyczne, jest jego stosunek do seksu grupowego. Każdy psychopata, oczywiście, akceptuje seks grupowy. "Wpływolodzy" będą twierdzić, że uczucie wstydu to rzecz nabyta, rezultat wychowania, większość ludzi jednak, obserwując siebie i innych twierdzi, że uczucie skrępowania jest wrodzone i że wielu ludzi go nie posiada. Osobiście sądzę, że potrzeba intymności w czasie stosunku seksualnego jest wrodzona, a ci, którzy mają ten instynkt niedorozwinięty, mają ułatwione kariery w uprawianiu nierządu i sutenerstwa. Prostytutki i sutenerzy to prawie bez wyjątku psychopatki i psychopaci. "Nędznicy II" to często dzieci prostytutek. Synem prostytutki był Charles Manson, prorok bandy, która zabiła żonę Polańskiego.
Niektóre cechy psychopatów dają im rzeczywiste przewagi. Mówi się o pewnych ludziach, że mają stalowe nerwy. Są zawody, w których takie nerwy są na wagę złota. Dowódcy wojskowi, kierownicy wielkich, ważnych przedsięwzięć, kapitanowie okrętów, samolotów, pracownicy wywiadów nie mogą mieć charakterów pensjonarek. Oczywiście, nie wszyscy tacy mężczyźni są psychopatami. Byłoby okropne, gdyby nie istnieli mężczyźni, o jakich marzą kobiety - męscy, rycerscy, stanowczy i uczciwi. Rzecz jasna, tacy istnieją.
Skąd się bierze psychopatia?
Cechy psychopatyczne występują w gatunku ludzkim podobnie jak wszystkie inne. Są one produktem ewolucji i podlegają normalnej selekcji. Te, które pozostały, widać zostały w toku ewolucji uznane za mniej złe niż inne, więc przetrwały. W świecie zwierząt przekazywanie niekorzystnych cech jest bez porównania mniejsze, ponieważ działa tam bez żadnych ograniczeń prawo selekcji i naturalnego doboru. Jeśli wśród strzebli pojawiłaby się, w rezultacie mutacji, taka chora jednostka jak ta, którą spreparował dr Holst, co jest zupełnie realne, szybko padłaby ofiarą naturalnych wrogów, wcześniej, niżby zdołała wydać potomstwo. Wśród ludzi przebiega to inaczej. Jednostkom anormalnym pozwala się przeżyć i następnie się je izoluje: jednostki bardziej upośledzone w zakładach dla umysłowo chorych, mniej upośledzone, jeżeli poważnie naruszyły prawo, w więzieniach. Wiele z nich wcześniej spłodziło potomstwo.
Zagadnienie kalek fizycznych i psychicznych jest największym problemem moralnym człowieka. W czasach prehistorycznych i tych niezbyt odległych, historycznych, dzieci kalekie były porzucane. W starożytnej Grecji i Rzymie, jak pisze Lidia Winniczuk, "miały miejsce historie, o których nie mówi historia": kalekie, lub nie chciane dzieci były wyrzucane lub podrzucane. Zabijano nadmiar dzieci na Tahiti, jak już wspominałem. Działo się to w czasach archaicznych, prymitywnych. Ale natura ludzka była już wtedy taka jak dziś. Jak potwornym doświadczeniem musiało to być dla matek, którym zabierano dzieci, nawet lament pliszki jest przejmujący, kiedy sroka wybiera jej małe z gniazda. Więc w miarę cywilizowania się człowieka zwyczajne ludzkie współczucie zwyciężało, a potem zostało obwarowane prawami zabraniającymi czynienia krzywdy jednostkom, dla których natura była nielitościwa. Jednakże nasza litość, będąca ingerencją w prawa natury, prawa selekcji, coraz bardziej okazuje się brakiem litości dla nas samych. Liczba ludzi wymagających opieki, czy aspołecznych, wciąż niepokojąco rośnie. Zbliża się czas, kiedy państwo nie będzie w stanie utrzymać takiej armii pracowników prewencji, jaka byłaby niezbędna.
W czasie gdy to piszę, w Polsce już ma to miejsce. Zwalnia się więźniów, bo brakuje pieniędzy na ich trzymanie pod kluczem.
W świadomości większości ludzi psychopatia to rzecz nabyta. Wyjaśnimy to krótko. Według współczesnej wiedzy można mówić o dwóch podstawowych przyczynach mogących rodzić psychopatię nabytą. Pierwsza to uraz mózgu, druga to okrutne traktowanie w dzieciństwie. Trzecią, arcysmutną przyczyną rodzącą psychopatie są narkotyki. Najwięcej jednak zła na tym świecie czynią urodzeni psychopaci. (Ale czynią je także zwyczajni, normalni ludzie, kiedy chęć zysku okaże się silniejsza od instynktu moralnego).
10.3. Znałem Stalina
Historię połowy XX wieku sprokurowali ludzkości dwaj wielcy psychopaci - Hitler i Stalin. Hitler jednak był nie tylko rzadkim przykładem psychopaty-stenika, lecz także ofiarą kiły. Sama kiła w niektórych przypadkach czyni z człowieka psychopatę. Psychopatą niejako "klasycznym" był natomiast Stalin.
Stalin dokonał rzeczy, wydawałoby się, niemożliwej. Pod sztandarami (i transparentami) najambitniejszego demokratyzmu zrealizował dziki cezaryzm, na wzór najgorszych cesarzy rzymskich - Nerona, Kaliguli, Heliogabala.
Ci, którzy niezbyt chętnie zgadzają się z twierdzeniem, że Stalin był wielkim mordercą, tłumaczą to jego żądzą władzy. Żądza władzy, chęć dominacji, jest obecnie powszechnie uznaną, ważną właściwością człowieka, istotną również u zwierząt. Ale samo utrzymanie się przy władzy nie wymagało aż tylu ofiar i nigdy w historii nie miało miejsca. Stalinowskie ludobójstwo, realizowane planowo, dotykające odległych plemion bez znaczenia i wielu krajów podmywanych krecią robotą tysięcy szpiegów, to nic innego jak tylko zboczony instynkt zbrodni, niczym u niektórych zboczeńców, napadających na kobiety czy dzieci lub wysyłających listy z bombami.
Stalin był psychopatą-ludojadem i typowym... antysemitą. Mógł tolerować tylko ludzi prymitywnych, podłych, płaszczących się. Wrogiem był mu każdy objaw rozumności, niezależnego sądu, a nawet urody. Z niezwykłą precyzją ten "geniusz dozowania", jak o nim napisano, wykorzystując ludzką podłość i uzależnienie ekonomiczne organizował "sprawy", procesy, zabójcze normy wydajności pracy i przymusową radość w państwowe święta. Ponieważ na sławnym XVII Zjeździe mogło dojść do obalenia jego władzy i wybrania na genseka Kirowa, Stalin zakarbował sobie to dobrze w pamięci. Z blisko 2000 delegatów tego zjazdu tylko 59 wzięło udział w następnym! Resztę - przecież to ogromna liczba ludzi - ścięła kosa stalinowskiego terroru. A kiedy wywiad niemiecki podrzucił mu fałszywkę o rzekomym spisku w armii, to mimo że przez cały czas przygotowywał się do "oswobodzenia" Zachodu, jego żądza zabijania zwyciężyła zwykłą logikę. Kazał wymordować trzon korpusu oficerskiego - około 35 000 oficerów - to brzmi jak ponury żart. A te tysiące uzbrojonych ludzi nie potrafiły zabić jego jednego! Czyż człowiek nie jest istotą tragiczną? I czyż nie jest tragiczne to, że cała sfora tak zwanych lewicowych intelektualistów zachodnich nie dostrzegała tych haniebnych faktów?
Zwykła to rzecz imputować bliźnim własne cechy, własne pojmowanie. Ponieważ prawie każdy pragnie władzy, ludzie skłonni są tłumaczyć zbrodnie Stalina żądzą władania. Instynkt dominacji, u naczelnych i innych, nie realizuje się przez mordowanie konkurentów, tylko przez tworzenie struktury hierarchicznego podporządkowania. Kto zatem morduje konkurentów, realizuje nie normalny instynkt dominacji, lecz anormalne zboczenie. To smutne, że kultury naszego czasu nie stać było na taki wniosek. Gdyby zaczęto nagłaśniać w wolnych krajach w okresie międzywojnia, że oto na ogromnych przestrzeniach ZSRR szaleje nieobliczalny wariat, być może coś by się zmieniło. Ale w naszej kulturze nigdy nie było ambicji poznawania przede wszystkim faktów. Była i jest idea: najważniejsze to fantazja twórcza! Jej się stawia pomniki. Proza faktów pospolitych to pewnie dobre dla policji...
Nie znałem rzeczywistego Stalina, bo gdybym go znał, a zwłaszcza on mnie, najprawdopodobniej bym nie żył. Ale poznałem jego sobowtóra. Nie tego, którego miał na Kremlu, którym się wysługiwał jak tarczą. Miałem poważną styczność z człowiekiem, który choć do Stalina zewnętrznie nie był podobny, posiadał jego charakter. Opiszę to dokładniej.
To się zaczęło w 1993 roku. Potrzebowałem wykonać oprzyrządowanie do pewnego mojego wynalazku, więc szukałem odpowiedniego warsztatu. Dowiedziałem się o takim fachowcu. Prowadził on zakład w pewnej podwrocławskiej miejscowości. Ponieważ było to trochę daleko, wyprawiłem tam najpierw syna na zwiad. Zwiad doniósł: jedyna porządna chałupa w tym osiedlu. To wygląda na warsztat z prawdziwego zdarzenia.
Pojechałem, potwierdziło się. Kulturalna rozmowa, zdecydowana znajomość rzeczy, przyzwoita cena. Podpisaliśmy umowę. Sam wcisnąłem zadatek, a miałem wtedy już trzydziestoletnie doświadczenie w prowadzeniu interesów, a zatem dostateczny sceptycyzm.
Usługa miała być gotowa w dwa tygodnie. Niestety, fachowiec ten warsztat utrzymywał nie dla zarabiania pieniędzy, tylko dla znęcania się nad ludźmi. Usługi mi nie zrobił, ale swoje osiągnął: przez półtora roku był w stanie zwodzić mnie zapewnieniami, że "będzie gotowe za kilka dni" i paść się moją irytacją, załamaniem czy niepoprawną nadzieją. Poznałem więcej pielgrzymujących, jak ja, do mistrza tokarni, tak samo przez niego traktowanych. Myślę, że poważnie zaszkodził wielu ludziom. Wiem, że w jednym przypadku złamał karierę młodemu człowiekowi, który zakładał warsztat, rozpoczynał interesy. Z nim postąpił bardziej niecnie niż ze mną, bo chłopak dał mu z góry pieniądze. Naigrawał się potem z niego, jak Stalin ze swoich ofiar, a kiedy mu wreszcie wykonał usługę, rzecz była już niepotrzebna.
Konsekwencja mojego mistrza tokarni w dręczeniu ludzi była zdumiewająca. Kiedy robiłem mu piekło, czasem brał na maszynę moją robotę, ale gdy odjeżdzałem, zdejmował. Więc pewnego razu - zimą to było - wziąłem ze sobą maszynę do pisania, rękopisy i kilka godzin w warsztacie, na brudnym stole, wśród żelastwa, pisałem. Ale finezja mojego kontrahenta była taka, że wmówił mi, iż musi skończyć najpierw jakąś rozpoczętą robotę. Czyli ja marznąłem w tym brudzie po to, by go zmusić do wzięcia na maszynę mojej roboty, ale jednak na darmo. By mnie bardziej ugnębić, teraz zagrał uczciwego rzemieślnika wobec kogoś, komu obiecał jakiś termin. Ale to wszystko było tylko inteligentną szykaną.
Kiedy ta niezwykła sytuacja przedłużała się - ja pisałem konsekwentnie parę godzin - wziął moją formę do roboty. Gdy odjechałem, natychmiast zdjął. Zdawał sobie sprawę, jak mnie to zirytuje z uwagi na moje tam ślęczenie.
Po tym zdarzeniu przestałem się irytować. Za którymś razem w łagodnej rozmowie, w której zauważył już moje wyczerpanie i rezygnację, przyrzekł arcysolennie, że mam w określonym dniu przyjechać z pieniędzmi, że robota będzie skończona. Ale w tym dniu właśnie, jeden jedyny raz, wyprawił żonę do telefonu, żeby mnie poinformowała, że jeszcze nie koniec, żebym nie przyjeżdzał.
Pojechałem po kilku dniach, mistrza nie było. Małżonka powiedziała mi, że jak zapłacę za całą robotę, to mąż dokończy. Odjechałem bez słowa. Znów straciłem pół dnia, ale zrozumiałem swoją rolę w reżyserowanym przez fachowca chorym spektaklu. To już był ostatni tydzień jego znęcania się nade mną. Już więcej nie pojechałem. Żadnego telefonu, bym przyjechał, że gotowe, że mogę zabrać, nie było.
Oto inna historiografia i inna humanistyka. "Człowiek miarą wszechrzeczy". To prawda, ale to frazes. Człowiek sprawcą wszystkiego - dobrego i złego - konkretny, indywidualny człowiek, to prawda mająca praktyczne znaczenie. Gdyby tak pojmować świat - literaturę, historię - być może byłby on lepszy.
Mówił imć pan Onufry Zagłoba: Wielka jest konsolacyja grzecznej zemsty dokonać. Zemsta, kara - różnica w słowach. Dobrze zorganizowane społeczeństwa mają takie prawa i instytucje, które bronią obywatela przed wyżywaniem się jednostek anormalnych kosztem normalnych. Jak się czuje człowiek, który uświadamia sobie, że był przedmiotem czyjejś zboczonej przyjemności i poniósł straty? Takie przypadki nie są wcale rzadkie.
Widzę sposób na tych psychopatów. Gdybym był młodszy, zrealizowałbym go sam i zarabiał na tym. Odstępuję go bez opatentowania. Mogłoby to robić jakieś stowarzyszenie gospodarcze albo dowolna osoba.
Założyć CZARNĄ KSIĘGĘ FIRM. Ogłosić, że każdy, kto spotkał się z niezwykłą i uporczywą nieuczciwością jakiegoś kontrahenta, może o nim napisać w CZARNEJ KSIĘDZE i potwierdzić to własnym podpisem, ponosząc za to odpowiedzialność. Ludzie wykołowani i oszukani wnet by zapełnili taki rejestr cennymi danymi. Korzystanie z rejestru byłoby odpłatne. Wielu ludzi zapłaciłoby bardzo chętnie za to, by móc się dowiedzieć, kim jest człowiek, z którym zamierzają robić interesy.
Niejeden pospieszy tu z niewczesną uwagą, że takie rejestry są. Mówią one o majątku firmy, zadłużeniu itd. Znaczenie jednak ma, jakim człowiekiem jest nasz przyszły kontrahent. Czy jest on przyzwoity, czy to nierozpoznawalny sadysta.
Opisałem to dość dokładnie, bo ludzie książkowi, ci, którzy tworzą prawo, nie mają okazji stykać się z takimi przypadkami. Wszyscy czytamy chętnie "literaturę", czyli historie zmyślone, ale tylko fakty rzeczywiste mogą mieć znaczenie dla sprawy lepszego organizowania naszego życia.
11.0. Wojna
Jednym z wyróżników człowieka jako gatunku jest wzajemne zabijanie się ludzi i niszczenie sobie nawzajem mienia.
Wojny zawsze były okrutne, zawsze towarzyszyło im niszczenie mienia, ale obecnie istnieje już groźba zniszczenia życia. Zabójstwo mogłoby się stać równocześnie samobójstwem. Porusza to umysły najbardziej światłych ludzi, ale myślenie nie jest czymś boskim, niezależnym i w swych wynikach doskonałym. Myślenie, niczym turystyka, zawsze rozpoczyna się z jakiegoś miejsca o określonej kulturze i ma swój ograniczony zasięg. O wojnie myśli się nadal, jak zawsze dotąd, w kategoriach politycznych, co oczywiście przesądza o wyniku.
Prowadzone tu analizy uzasadniają w sposób oczywisty poruszenie tematu wojny, a charakter tych rozważań usprawiedliwia potraktowanie go w sposób przyrodniczy, nie polityczny.
Drogi Przyjacielu, nie wykluczam tego, że dotychczasowe moje porównywanie i nawiązywanie do zwierząt mogło Cię denerwować, jeśli masz typowe humanistyczne wykształcenie... Chcę Ci teraz powiedzieć, jak to w pewnym okresie ludzie, którzy bynajmniej nie mieli skłonności do rozczulania się nad ptaszkami czy chomikami - politycy, zainteresowali się jednak badaniami nad zwierzętami.
Zimna wojna osiągnęła apogeum i rysowała się możliwość wybuchu trzeciej wojny światowej - tym razem mogła to być wojna ostatnia. Tak się złożyło, że były to lata najbujniejszego rozkwitu badań nad zachowaniem zwierząt, w tym nad "tak zwanym złem", jak to zostało nazwane w tytule sławnej książki, nad agresją wewnątrzgatunkową. Żywa jeszcze pamięć drugiej wojny światowej i niewiarygodnego bestialstwa człowieka w niej sprawiła, że do laboratoriów badających agresywność wewnątrzgatunkową zwierząt zaczęli przyjeżdżać politycy. Zasługę tych badań stanowi przełamanie w jakimś stopniu obowiązującego dotąd stylu myślenia, według którego człowiek to "pan wszelkiego stworzenia". Zbliżono nas do świata zwierząt. Powiedziano, że nie jesteśmy tworem, który kieruje się tylko umysłem, przypomniano o naszych instynktach i wrodzonych odruchach. Ale było to wciąż jeszcze myślenie archaiczne - człowiek w ogóle, zwierzę w ogóle. Przyszłość musi należeć do myślenia analitycznego. Człowiek człowiekowi nierówny, zwierzęta, zwłaszcza wyższe, też są poważnie zróżnicowane.
Badania nad agresją wewnątrzgatunkową zwierząt odsłoniły świat nieco zaskakujący. Bylibyśmy najszczęśliwszym gatunkiem, gdybyśmy agresję wewnątrzgatunkową uprawiali tak jak zwierzęta, u których walki między współplemieńcami są turniejami eliminacyjnymi jak nasz sport! Ich celem nie jest nigdy zabicie rywala.
Wyjątkiem okazały się szczury. (Cały czas mowa wyłącznie o zwierzętach żyjących na wolności). Te walczą ze sobą na śmierć i życie, i to z dziwnego powodu. Jedyny powód, jaki sprawia, że szczur na szczura rzuca się z zajadłą pasją, to odmienny zapach. Każdy klan szczurzy ma swój "rodowy" zapach, kto pachnie inaczej, jest obcy. Obcych się nie respektuje. Obcych się zabija.
Ten etologiczny wyjątek dość często staje się materiałem do porównań z ludzkimi wojnami. To jedna sprawa. Druga to tłumaczenie wojen tout court naszą agresywnością.
Konrad Lorenz był naukowcem, który poprzez prowadzone badania nad zwierzętami widział wielkie ludzkie problemy, pisał o zagrożeniach i kto wie, czy nie można powiedzieć, że jego Tak zwane zło wydane w wielu krajach w wielkich nakładach nie przyczyniło się w jakimś stopniu do rozładowywania agresywności podsycanej wtedy przez... kraj "miłujący pokój".
Jednakże Lorenzowe tłumaczenie wojen ludzką agresywnością było symplifikacją. Wszak to nie jakaś mityczna agresywność ludzi jest przyczyną wojen. Nikt nie słyszał o wojnie uchwalonej przez aklamację. W nowoczesnych wojnach -- a te właśnie są największym nieszczęściem -- nie walczą też ze sobą ochotnicy. Rozpatrzmy więc wojnę jako ludzki fakt egzystencjalny.
Zasadne tu staje się pytanie: czy kiedy pierwszy "Adam" spotkał drugiego "Adama", miał nieprzepartą chęć zabicia go? Chociaż nie było wtedy jeszcze dziejopisów, możemy powiedzieć prawie ze stuprocentową pewnością, że nie. Nawet wspomniane szczury nie reagują agresywnie na sam widok. Reakcję agresji wyzwala dopiero stwierdzenie zapachu, a to wymaga zbliżenia. Spotkanie dwóch pierwszych "Adamów", którzy zetknęli się w rezultacie migracji czy dalekich polowań, mogło wyglądać tak jak spotkanie sikorek w Indiach, opisane przez etologów. Spotkały się tam sikorki przybyłe z dwóch kierunków i... nie mogły się porozumieć. Okazało się, że głosy nawołujące u jednych i drugich były nieco odmienne (dryf genetyczny).
Człowiek ma wrodzoną zdolność tworzenia języka o określonej gramatyce, ale nie określonego języka, tylko jakiegoś języka. Dlatego spotkanie dwóch "Adamów" wyglądało dokładnie tak, jak dzisiaj spotkanie dwóch obcojęzycznych przedstawicieli różnych narodów. I tak jak dzisiaj spotkaniu takiemu nie towarzyszy chęć zabicia tego drugiego, nie inaczej było w czasach prehistorycznych. Dopóki jeden "Adam" nie zabrał drugiemu kobiety, zwierzyny lub czegoś jeszcze.
Pisarze i moraliści od wieków lubowali się w przedstawianiu ludzkich problemów w przypowiastkach i bajkach o zwierzętach. Ale doszło w tym względzie do pewnej nowej sytuacji. Dzięki fizjologom i etologom poznaliśmy zwierzęta znakomicie, a człowiek to wciąż "istota nieznana". (Sławna książka Alexisa Carrela pod takim właśnie tytułem, nazwana przez Tadeusza Kotarbińskiego największą książką pierwszej połowy XX wieku. Ilekroć mówię tutaj "człowiek istota tragiczna", nawiązuję do tamtego świetnego tytułu).
Analizując ludzkie zachowania w kontekście zachowań zwierząt Lorenz mówi o "rozumnym poczuciu odpowiedzialności u człowieka" (Tak zwane zło, s. 305). Zobaczmy, jak to wyglądało u mojego "ulubieńca", który miał stworzyć "Tysiącletnią Rzeszę". Odpowiedzialność? - zapytało go kiedyś sumienie. Gdyby Adi nie był "ciężkim przypadkiem psychopaty" (tak prof. E. Brzezicki), może by mu drgnęło sumienie. Taka babska rzecz - sumienie. Ileż dobra ono nieraz sprawiło na świecie i ileż zła powstrzymało w biegu... Ale Adi nie miał sumienia. Był ciężkim psychopatą. Pozostał mu umysł, bystry umysł Mefista, który mu podsunął odpowiedź mającą gdzieś sumienie, współczucie dla krzywdzonych i wszelkie zło. "Przed kim miałby się tłumaczyć zwycięzca?"
Podobnie odpowiadał swemu sumieniu drugi z potworów naszego wieku. Że ludzie giną i cierpią? "Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą" - odpowiadał swemu sumieniu Stalin. A poza tym: czymże jest poświęcenie dla dobra tak wielkiego jak zwycięstwo rewolucji (i własna chwała) kilkudziesięciu milionów ludzi? Cel uświęca środki...
Okropności drugiej wojny światowej i okoliczność, że wnet po niej "wybuchły" badania nad zachowaniem zwierząt sprawiły, że w kontekście tych badań zaczęto się wypowiadać na temat zachowań ludzi. Badania etologów doprowadziły do przełamania wielu tradycyjnych, śmiesznych poglądów, publikowanych w różnych książkach myśliwskich i podróżniczych. To dzięki tym badaniom dzisiaj już prawie nikt nie wyraża się: "krwiożercze" np. wilki lub "mądre" lisy. "Krwiożerczość" mięsożernych została uznana prawidłowo za uprawniony sposób odżywiania, a legendarne walki zwierząt zostały wyjaśnione jako turnieje prowadzone wyjątkowo fair, mające na celu zhierarchizowanie i zapewnienie prawa do rozpłodu osobnikom biologicznie najwartościowszym. Badania te naturalną koleją przyczyniły się do oświetlenia problemu zachowań człowieka z pozycji przyrodoznawstwa, osłabiając poglądy ultraspirytualistyczne, widzące w człowieku rodzaj chmury podatnej wyłącznie na podmuchy perswazji, a nie odznaczającej się prawie żadną biologiczną autonomią.
Co to jest agresja? Przez agresję rozumieć należy nie sprowokowany atak na przedstawiciela swego gatunku, i to taki atak, którego celem jest zabicie przeciwnika. Jedynym w zasadzie przykładem takiej agresywności w przyrodzie są szczury (także psy hodowane przez człowieka, ale to jest zupełnie inna sytuacja). Czy u ludzi obserwuje się skłonność do spontanicznej, nie sprowokowanej agresji? Oczywiście, ale inną niż u szczurów.
Człowiek, jak wiele zwierząt, posiada instynkt agresji, lecz nie jest to instynkt pchający do zabijania bez powodu. Zwierzęta wyładowują swoją potrzebę agresji w walkach eliminacyjnych i ludzie upodabniają się do nich wtedy, gdy uprawiają "męskie" sporty: piłkę nożną, boks. Żaden bokser nie chce przecież zabić swego przeciwnika. Chodzi o hierarchię, jak u kogutów i antylop.
Pewna doza agresywności tkwi w nas jak szczypta soli w torcie. Pozostaje ona naturalnym elementem każdego sportu, zabawy (Homini ludensis), każdej rywalizacji zawodowej, a nawet... stosunku płciowego! Brak jej jest wadą, rodzajem kalectwa. U wielu zwierząt pozbawia je możliwości spłodzenia potomstwa i, co ciekawe, u ludzi mężczyźni nie mający jej są odtrącani przez kobiety jako pozbawieni seksapilu. To są owe aseksy, trzecia płeć, o których już mówiłem. Rekompensują sobie oni ten brak właśnie ucieczką w religię. Wielu "świętych pańskich" to właśnie takie typy. Przekonują o tym dowodnie ikony, na których brak mężczyzn podobnych do tych z okładek tygodników. (Wyjątkiem jest tylko święty Jerzy, zabijający smoka. Ale święty Jerzy nie istniał).
Powstaje pytanie, dlaczego młodzi mężczyźni z taką pasją oddają się zabijaniu nie znanych sobie ludzi, gdy wojna daje im ku temu okazje. Odpowiedź wygląda następująco. Żołnierze strzelając, zabijając i niszcząc co się da, robią po prostu naprawdę to, co jako dzieci robili na niby. Wojna pozwala im na to. Udziela dyspensy do zabijania. Można jeszcze zapytać: czy mały chłopiec, który biega jak szalony ze swoim plastykowym automatem i "strzela" do wszystkich, których zna i lubi, gdyby miał prawdziwy automat, też by strzelił do wujka i kolegi? Oczywiście, że nie, a przynajmniej drugi raz już nie, kiedy by zobaczył skutki swego pierwszego strzału i popłakał się. Popłakałby się, bo nie miał powodu, by zabić wujka.
Żołnierz (najeźdźca) ma powód. Dostarcza mu go propaganda. Że Helena była najpiękniejszą kobietą i najhaniebniej zgwałconą. Że Niemcy, jeśli nie wytępią otaczających ich "podludzi", uduszą się z braku Lebensraumu. O grabieży Troi i krajów zamieszkanych przez "podludzi" się nie mówi. Ludzie mogą umierać za idee (MUM), ale nie za bogactwa. Za to mogą umierać lub wypruwać sobie żyły (głupi) kapitaliści.
Zatem przez dostarczenie żołnierzowi-agresorowi motywacji typu MUM spowoduje się, że będzie on strzelał z prawdziwego karabinu i zabijał naprawdę z tą instynktową przyjemnością zabawy i ryzyka, z jaką uganiał się po dachach i wertepach ze swoim plastykowym automatem. W taki to sposób wojna staje się... dalszym ciągiem zabawy! Mówi się czasem o niej: soldateska.
A jednak to nie młodzi niewyżyci ludzie wywołują wojny. Im wystarczają ostatecznie walki gangów lub góralskie wesela. Kto wywołuje wojnę? To zupełnie co innego wywołać wojnę, wypowiedzieć wojnę, a strzelać na niej do obcych, gdy się zostało postawionym w sytuacji obrony koniecznej (jak ja nie zabiję, mnie zabiją).
Czy jest zatem jakiś instynkt specjalny, odpowiedzialny za rozpoczynanie agresji? Zobaczmy, jak to wygląda w rzeczywistości. Ale czy jesteśmy w stanie? Przy okazji słów parę o historii i historykach.
Przy całej doniosłości problemu (uprawiania historiografii) status historii i historyków budzi tyle kontrowersji, że pozwolimy sobie tu na pewne rozumowanie wyjaśniające.
- Z czym porównać można historię?
- Z plotką.
- Dlaczego?
- Plotka zajmuje się tym, co się wydarzyło; podobnie historia.
- Czy wszystkim, co się wydarzyło, zajmuje się plotka?
- Jak to czy wszystkim?
- No, czy plotkarka do plotkarki mówi na przykład: Kowalscy zjedli śniadanie.
- Dlaczego miałaby o tym mówić?
- A dlaczego miałaby nie mówić?
- Bo to mało interesujące.
- Co dla plotkarki jest interesujące?
- To, co jest niecodzienne. Na przykład gdyby Kowalski pobił i poranił Kowalską.
- Chwileczkę. A co by było, gdyby Kowalski bił prawie codziennie Kowalską? Tacy Kowalscy istnieją. Czy wtedy ta codzienność byłaby odbierana tak, jak codzienne picie kawy na śniadanie?
- Chyba nie.
- Dlaczego?
Na to pytanie odpowiedzi udzielimy już sami. Jeśli sąsiedzi Kowalskich nie rozmawiają o ich śniadaniach, a nawet przestali mówić o tym, że Kowalscy od czasu jak się sprowadzili robią przedwieczorne spacery, czego nie ma w zwyczaju nikt w okolicy, to dlatego, że wspomniane czynności czy zachowania nie atakują ludzkiego współczucia - fundamentalnego instynktu moralnego. Nie atakują też zazdrości czy zawiści. Wszelakie więc nasze zainteresowanie bliźnimi - dalekimi czy bliskimi, współczesnymi czy z zamierzchłej przeszłości - wynika z naszych instynktów społecznych. Tych dobrych i tych złych. Ze współczucia i życzliwości, a także z niechęci, zawiści, agresywności i pogardy dla pewnych zachowań.
Śniadania i spacery sąsiadów nie pobudzają ani ludzkiego współczucia, ani ciekawości. Niezależnie od tego, czy są częste czy nie. Brutalne traktowanie kogoś, nawet zwierzęcia, będzie pobudzało ludzi zawsze, nie spowszednieje, może tylko doprowadzić do psychonerwicy. Obserwatorów. Dręczonych - do nerwicy.
Pamiętając o tym, możemy badać, co interesowało historyków. "Śniadania" czy bijatyki. Gdy wspominam historię, jakiej uczyłem się w szkole, stwierdzam z całą odpowiedzialnością: interesowały ich przede wszystkim "bijatyki". Dlatego do dziś nie wiem, czym się golili Rzymianie. A zatem, jak powiada krótko, po swojemu, Władysław Tatarkiewicz: tyle jest historii, ilu historyków.
Miło mi cytować to stwierdzenie. Filozofia dyferencjalna daje wszelkie podstawy do uznania takiego stanu rzeczy za naturalny. Nie może być inaczej. Każdy historyk wybiera z oceanu zdarzeń przeszłych to, co odpowiada jego temperamentowi. Podobnie jak powieściopisarze. Jednych pasjonują ludzkie cierpienia, jak naturalistów XIX wieku, innych radości, jak twórców romansów, a jeszcze inni czynią z umiejętności posługiwania się słowem narzędzie psychicznej tortury, jak Nathalie Sarraute.
Możemy zatem zapytać, jacy to historycy pisali podręczniki historii, z których się uczyłem. Czy to byli ludzie widzący w wojnach źródło nieopisanego cierpienia, jak James Jones w Cienkiej, czerwonej linii? Ależ skąd! Wojny przez stulecia przedstawiało się albo jako rycerskie turnieje, albo co najwyżej jako takie większe walki gangów. I ta właśnie historiografia jest niemoralna, dopuszcza się przestępstwa podżegania do wojen i ponosi odpowiedzialność za ich powstawanie. Nie inaczej należy powiedzieć o literaturze i sztuce wychwalającej "bohaterów". Trzeba by raz na zawsze stwierdzić, że bohaterami mogą być wyłącznie obrońcy. Nigdy agresorzy.
Ponieważ interesuje nas, jak powstają wojny, jakie mechanizmy psychiczne człowieka do nich doprowadzają, by nie opierać się na historykach, zanalizujemy przypadki, które pamiętamy, gdzie sami możemy być historykami.
Jak doszło do wybuchu drugiej wojny światowej? Nie zaproponuję Ci tu diariusza zdarzeń, bo to by było dziennikarstwo czy właśnie "klasyczna" historia. Ukażę Ci istotne przyczyny sprawcze, gdyż celem, jaki sobie stawiamy, jest zrozumienie, nie opisanie świata.
Z pierwszej wojny światowej wychodzi w stopniu kaprala pewien młody człowiek rodem z wiedeńskiej cyganerii artystycznej. Jeden z tych fanatycznych dyskutantów mających proste recepty na zbawienie świata. Wyniósł on z tych kawiarń i... przytułków dla włóczęgów, oprócz zgorzkniałej filozofii i wściekłości na dobrze prosperujących (Żydów), także kiłę. Ta choroba dająca w szczególnych przypadkach urojenia wielkościowe, jak to precyzuje Alexis Carrel, w połączeniu z niebywałą, psychopatyczną determinacją staje się właśnie najdosłowniej grudką, która powoduje lawinę. Cała reszta jest właśnie efektem lawiny: przyklejania się z początku najbliższych i najbardziej podobnie myślących, by w końcu zamienić się w huczący żywioł.
Hitler był po prostu psychopatą doskonałym. Wciąż mam w pamięci lekturę Bullocka, kiedy to czytając o początkach walki Hitlera, doznałem swoistego współczucia dla niego: Boże, jak jemu ciężko szło! - przebiegło mi przez myśl. Rzadko się o tym pamięta, częściej się obwinia o słabość młodą demokrację powojenną, ale Hitler wykazał tę nieznużoną determinację, która cechowała wielu twórców wielkich dzieł - założycieli imperiów, religii i wielkich korporacji przemysłowych. Determinację psychopaty.
Inne współczesne i porównywalne przypadki. Włochy. Nie kiła tym razem, lecz naturalne połączenie niesamowitej pychy, zawadiactwa i umiejętności czarowania tłumów. Sprzyjająca sytuacja społeczno-polityczna, podobna jak w Niemczech. Rozwój zdarzeń jest znany.
Przypadek Japonii ma charakter nieco odmienny. Dla cesarza i jego najbliższego otoczenia rozwój faszyzmu europejskiego był czymś w rodzaju słońca, w blaskach którego odtajały i rozwinęły się odwieczne sny o potędze. Tu także za rozpętanie wojny z Ameryką i wszystkie późniejsze bestialstwa odpowiedzialne było maleńkie grono, prawie jednostka.
A Lorenz obwinia o straszliwość wojny ludzką agresywność. W końcu i Niemcy, i Włosi, i Japończycy mieli i mają sąsiadów podobnych rasowo i kulturowo, u których jednak nie powstały takie ludobójcze koncepcje. Przyczyna jest jedna: te narody miały szczęście nie mieć takich przywódców. Wojny więc w sensie historycznym są dziełem agresywnych przywódców i ich propagandzistów, w tym historyków-militarystów. W sensie fizjologicznym są dziełem umysłu, nie instynktu. A jeśli również instynktu, to wówczas, gdy ten instynkt jest zboczony, anormalny. Myśl tę wyraża również Lorenz w odmiennym nieco kontekście, pisząc rozstrzelonym drukiem: "Sprzeczność z rozumem występuje tylko w przypadkach wadliwości funkcji jakiegoś instynktu" (Tak zwane zło, s. 340).
W liście "Dobro i zło" przedstawiłem role psychopatów, tych tak kontrowersyjnych ludzi, przez jednych podziwianych, przez drugich przeklinanych. Przyjmując tezy tam zawarte nie można patrzeć na świat jak na arenę działalności podobnych (similisów), których tylko uwikłania losu stawiają czasem przeciw sobie.
Rudolf Augstein we wspaniałym artykule o Hitlerze konkluduje: "On był jednak wściekłym psem". Otóż to. Hitler jest przykładem człowieka opanowanego przez różne manie - wielkości, ksenofobii, przesadnej admiracji Niemców - co objawiało się w piekącej go potrzebie mordu, niszczenia i samouwielbienia. Także kiła miała w tym swój udział, ale i bez niej był od młodości agresywnym psychopatą. Jego życie i działalność stanowiły pochodne tych cech.
Często słyszymy opinie, że człowiek może się unicestwić, bo posiadł broń atomową. Dobrze byłoby w takich razach pamiętać, że ludzkość jako suma nas wszystkich, mądrych i głupich, dobrych i złych, nigdy nie zdecyduje, że należy popełnić jakieś zbiorowe samobójstwo. Możliwy natomiast jest taki pomysł u pojedynczego wariata lub grupki obłąkańców. Przecież pomysł trzeciej wojny światowej, wojny atomowej, długo był brany pod uwagę w ZSRR. Nie zapomnę, jak zdrętwiałem, kiedy usłyszałem to w radio. Niczego nie nauczeni sowieccy generałowie i partyjni troglodyci planowali to zrobić notabene tak samo, jak Stalin zamierzał rozpocząć drugą wojnę światową - przez zaskoczenie. Wciąż to myślenie amoralnego psychopaty, nie czującego cierpienia innych ludzi.
Etnolodzy i podróżnicy, którzy dostarczyli nam informacji o różnych mrożących krew w żyłach obyczajach i rytuałach izolowanych plemion, odkrywali także plemiona egzystujące całkiem pokojowo i racjonalnie, jak na przykład Indianie Pueblo. Musi to budzić najwyższe zdumienie. Można sobie wyobrazić, że oto gdzieś pojawiło się jakieś małe plemię o wyjątkowo nieagresywnym usposobieniu. Niemożliwe wszakże, by w nim nie występowali jacyś stuknięci osobnicy lub nie doszły do niego wiadomości o praktykach stosowanych gdzie indziej. Jak to się stało, że plemiona takie zachowały zdrowy sąd i uniknęły cierpień, które były udziałem większości? Może oni realizowali "jedenaste przykazanie" - eliminowali anormalnych mitotwórców?
Ruth Benedict pisze wyraźnie, że Indianie Pueblo nie mieli sza-manów. Grecy ich też nie mieli, a poetów tępili jak mogli. Może w tym leży tajemnica pomyślności człowieka?
Jeśli wojny są największym nieszczęściem naszego gatunku i istnieje teoretyczna możliwość, że jakaś wojna atomowa czy bakteriologiczna mogłaby zachwiać w ogóle podstawami bytu człowieka, to źródła wojen, sposób powstawania wojen, należy przyjąć za pierwszy temat naszych zainteresowań.
Reasumując: wojny wywołują watażkowie historii, dając okazję wyżycia się psychopatom lubiącym zabijać, gdyż im to sprawia przyjemność, oraz młodym normalnym mężczyznom, których wychowano w kulcie wojennego junactwa. Absolutny pantoflarz Moniuszko napisał pieśń: "to rozkosz, to rozkosz jedyna, rycerska przyczyna", a jakiś idiota "jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia spadnie, koledzy go nie ratują, tylko końmi potratują". Idiota nie wiedział, że koń tylko w wyjątkowych warunkach stratuje człowieka.
pomyśleć, że można było uniknąć drugiej wojny światowej, która pochłonęła dziesiątki milionów ludzi, gigantyczne ilości surowców, zabijając dwóch ludzi: Hitlera i Stalina. Byłoby to całkowicie proste i jakże... humanitarne, gdyby powstał trybunał światowy, wydający wyroki na morderców milionów. Wtedy wykonawcy takich wyroków znaleźliby się bez trudu. A może nawet nie byliby potrzebni. Może w ten sposób wyjęci spod prawa bandyci woleliby żyć niż zginąć?
12.0. Trójjednia poznania
Drogi Przyjacielu!
Przedstawiłem typ człowieka o najmniejszych zdolnościach i znikomej energii życiowej, który z powodu braku potrzeby konkretu wszystko wyobraża sobie mętnie, byle jak, idąc za podszeptem lenistwa lub przyjmując bezkrytycznie te opinie otoczenia, które wymagają minimum wysiłku umysłowego. Gdyby na świecie istnieli tylko tacy ludzie, naszej cywilizacji i kultury najpewniej w ogóle by nie było.
Przez całą historię filozofii przewija się jak przekleństwo wysiłek filozofów usiłujących dojść do pewności, jak to jest z tym otaczającym nas światem, czy on istnieje, czy jest tylko naszym wyobrażeniem. I spór ten jakby nie został rozstrzygnięty, bo w roku 1942, czyli prawie przedwczoraj, George Edward Moore, najskrupulatniejszy badacz tego problemu, wyznał, że po czterdziestu latach zajmowania się nim w końcu nie ma w tej sprawie pewności.
Czy aby te wysiłki nie są w ogóle jałowe? Przyjęty tutaj sposób prezentowania kondycji człowieka - 1) jako jednego z gatunków przyrodniczych, 2) jako gatunku o wyjątkowym zróżnicowaniu - narzuca i tym rozważaniom inną pragmatykę.
Przede wszystkim poznanie człowieka ma charakter dwojaki: zmysłowy i umysłowy. Nie jest pewne, czy i zwierzęta nie mają czegoś w rodzaju abstrakcyjnego myślenia - vide 18.0. "Die Welt als grosse Gesellschaft", ale nie mamy o tym wiedzy pewnej.
Niewątpliwe jest, że pierwszy "Adam" czy pierwsi "Adamowie" postrzegali świat tak jak dzisiejsze prymaty i my sami, jeśli chodzi o poznanie zmysłowe, "zwierzęce".
Zostawmy prymaty, przyjrzyjmy się, jak my zmysłowo postrzegamy świat. Nasze akty poznania charakteryzują się dwoma cechami:
a) są całościowe,
b) są różne u różnych ludzi.
Całościowe, dokonujące się w jednym akcie poznanie polega na jednoczesnym stwierdzeniu:
1) czy coś istnieje, czy nie,
2) jakie podstawowe cechy ma to coś.
Taki akt poznania jest złożonym trójaspektowym procesem. Polega on na stwierdzeniu istnienia czegoś i ocenie mającej znaczenie dla:
a) bezpieczeństwa,
b) komfortu,
c) relacji społecznych osobnika.
Zgodnie z cybernetyczną koncepcją charakteru profesora Mazura, każdy człowiek posiada wszystkie konstytutywne cechy (charakteru), więc też każdy postrzega rzeczywistość w przedstawiony trójaspektowy sposób, jednakże są w tym tak głębokie różnice między ludźmi, że właśnie owe różnice stają się merytorycznym aspektem samego procesu, bo one najbardziej wyznaczają los jednostki i charakter jej interakcji społecznych. Dlatego też przykładowy akt poznania może wyglądać tak:
1) Poznanie człowieka najprostszego, najmniej uzdolnionego:
a) jest koń (stwierdzenie istnienia). Ten koń nie jest zbyt blisko, więc nie jest zagrożeniem (ocena bezpieczeństwa). Stosunek emocjonalny do obiektu: koń jest "zwierzęciem futerkowym", do wszystkich zwierząt futerkowych mamy nastawienie sympatyczne (resentyment "nagiej małpy" do straconego futra?).
2) Poznanie człowieka o bogatszej osobowości:
a) jak w punkcie 1,
b) dochodzi ocena estetyczna: ten koń nie jest ładny, bo jest chudy.
3) Poznanie człowieka o najbogatszej osobowości:
a) jak w punkcie 1,
b) jak w punkcie 2,
c) dochodzi ocena etyczna: ten koń jest zagłodzony, bity, ten koń cierpi, dzieje mu się krzywda.
Podsumujmy to wykorzystując zwrot nieśmiertelnego księdza Chmielowskiego: "Koń jaki jest, (nie) każdy (jednako) widzi".
Tak więc w jednej krótkiej chwili człowiek dokonuje, oprócz stwierdzenia istnienia czegoś, także dwóch podstawowych ocen - estetycznej i etycznej (w tej właśnie kolejności). Z czego wynika, że można mówić równie zasadnie o estetyce naturalnej (14.0.), jak o naturalnych (nie zaś religijnych) źródłach etyki (9.0.).
Jak długo trwa ta chwila? Pytanie bardzo istotne dla zrozumienia charakteru tego procesu. Zmierzono to, jak już mówiliśmy, badając "czas zakochania się". Wynosi on 0,6 sekundy. Można przyjąć, że tyle samo czasu trwa ocena bezpieczeństwa, natomiast ocena etyczna - ustosunkowanie się do cudzego cierpienia - znacznie dłużej (od wyniku tej oceny zależy decyzja: pomagać - nie pomagać).
Każdy z tych elementów poznania może występować w różnym natężeniu niezależnie od pozostałych i dlatego o jednych ludziach mówimy tchórz, o innych bohater. Są to dwa krańcowe sposoby reagowania na zagrożenie. O jednych mówimy esteta, o innych - człowiek gruboskórny. To krańcowe przykłady estetycznego reagowania. I wreszcie wiemy, że jedni są wrażliwi na cudze cierpienie i mówimy wtedy o zachowaniach altruistycznych, a inni są obojętni i mówimy o nich, że są egoistami.
Tak wygląda poznanie zmysłowe człowieka, w istocie całkowicie tożsame z poznaniem zwierząt wyższych. Historia tego poznania to historia filogenezy. Człowiek dysponuje jednak również intelektualnymi możliwościami poznania i historia tego poznania to pasmo zarówno klęsk, jak i sukcesów.
12.1. Historia myślenia pojęciowego?
Na początku był czarownik. Szaman. Prorok. Poeta (neurotycy). Pierwsze wiadomości o tym, "co jest czym", pochodziły od nich. A oni to wiedzieli z... "natchnienia" - od duchów przodków, od "wielkiego ducha", od Jahwe, od Dżibrila (Mahomet). Więc najpierw powstały "religie" - systemy wierzeń i obrządków, których autorami byli przeważnie neurotyczni outsiderzy, powołujący się na przekazy od istot pozaziemskich. By nie być pogardzanymi w swoich społecznościach, "objawiali" i... straszyli, co przynosiło im z reguły profity. W V-IV wieku p.n.e., w jednym cudownym zakątku świata - w Grecji - narodziła się idea, by starać się wiedzieć, jak jest na-prawdę, opierając się wprawdzie nie na doświadczeniach - to przyjdzie wiele wieków później - ale na możliwie rzetelnej obserwacji. Wystąpiono zdecydowanie przeciw tym dawcom wartości, jakimi byli u nich poeci i wieszczbiarze, i zaczęto formułować sądy o świecie wykorzystując obserwację i wnioskowanie, a tępić tych, którzy "fałszywe mity ułożyli, opowiedzieli i opowiadają dalej".
Był to faktycznie początek nauki, naukowego myślenia. Ale nazwano to inaczej - filozofią.
Naturalną koleją rzeczy filozofowie zyskiwali uznanie i szacunek. Więc rozwijała się filozofia, było na nią zapotrzebowanie, ale ponieważ nie rozwijało się równocześnie to, co dziś uważamy za fundament wiedzy - badanie rzeczowe, eksperyment naukowy - wraz z upadkiem starożytności filozofia stała się w średniowieczu właśnie wyrazem głupoty: spekulacjami nad Bogiem i boską moralnością, co było całkowitą zdradą wobec "ojców założycieli" filozofii. Potem bywało różnie, aż doszło do momentu, w którym niektórzy używają określenia "filozofia naukowa". Filozofia naukowa? Co to niby ma być? Zawsze uważałem, że od rozwinięcia się nowoczesnej nauki, dającej nam informacje pewne o poszczególnych dziedzinach rzeczywistości, filozofia to reasumpcja aktualnego stanu wiedzy naukowej. Naukowcy to wąscy specjaliści dostarczający nam wiedzy pewnej z zakresu swoich specjalności, a filozof to ogólnie wykształcony dyletant, który na podstawie istniejącego zasobu wiedzy naukowej konstruuje odpowiedzi na podstwowe pytania: jak żyć, by życie było godne, bez zbędnych cierpień i nieuzasadnionych strachów, a także bez ponoszenia ofiar w imię czegoś, co się nigdy nie potwierdziło.
12.2. Dopisek z roku 1995
Filozofię uprawiano od wieków - albo jako enuncjacje dające wyraz osobistym "przeświadczeniom", żeby się posłużyć przykładem kardynała Newmana, albo była, owszem, indywidualną, osobistą relacją o świecie, ale z uwzględnieniem aktualnej wiedzy obiektywnej. Naturalną rzeczą jest ewoluowanie poglądów, ale w obu wypadkach zmiany mają różny charakter. Kto swe poglądy wywodzi od osiągnięć nauki, zmienia je równolegle do postępu nauk. Gdyby nauka dowiodła choć w minimalnym stopniu, że światem rządzą jakieś siły pozamaterialne, natychmiast zmieniłbym moje poglądy. Tymczasem zdarzyło się coś odwrotnego. Moja koncepcja trójjedni poznania zbudowana na bazie psychologii i etologii została nieoczekiwanie wsparta nowymi badaniami naukowymi przeprowadzonymi przez zespół prof. Bargha na Uniwersytecie Nowojorskim, o których już powiedziano, że "jeśli badania te zostaną potwierdzone, mogą mieć bardzo niepokojące implikacje w sprawie zdolności ludzi do obiektywnego myślenia i obiektywnych zachowań".
Cóż odkrył prof. Bargh? Odkrył on, że "obrazy i dźwięki, jakie docierają do naszej świadomości, nie są neutralnym postrzeganiem, które oceniamy dopiero potem. Docierają one do świadomości już z ocenami wartościującymi przyczepionymi do nich przez przetwarzające je mechanizmy mózgu".
Oczywiste, że fakt naukowy sam przez się niczego definitywnie nie przesądza. Znaczenie decydujące ma dopiero interpretacja, spożytkowanie odkrycia itd. I tak prof. Russel Fazio demonstruje inne podejście: "Moim zdaniem - powiada - nie przyjmujemy automatycznie postawy wobec wszystkiego, ale ludzie często dokonują takich ocen w dziedzinach, które ich szczególnie obchodzą".
To była interpretacja wyników badań uczyniona przez innego badacza, czyli specjalistę z innej dziedziny. Mówiliśmy już o tym, jak śmieszne czasem bywają wypowiedzi ludzi wybitnych w jakiejś dziedzinie, gdy wydają osądy na tematy im nie znane. To stąd wynika potrzeba filozofa dyletanta, który interpretuje wyniki wielu badaczy specjalistów, ponosząc, oczywiście, całe z tym związane ryzyko. Badacz ogłaszający wyniki badań naukowych nic nie ryzykuje. "Filozof dyletant" jest jak konstruktor samolotu posługujący się różnymi materiałami, o których ma tylko wiedzę powierzchowną, nieporównanie mniejszą od tych, którzy te materiały wymyślili i stworzyli. Ale nie może mieć na temat tych materiałów wiedzy fantazyjnej. Jeśli ma wiedzę powierzchowną, ale rozumną, samolot będzie latał. Zinterpretuję więc wyniki badań profesora Bargha jak dyletant, mający pobieżną wiedzę, ale za to o wielu zagadnieniach tematycznie spokrewnionych.
Otóż prof. Bargh nie mierzył czasu reakcji owej spontanicznej oceny, a właśnie zmierzenie tego czasu daje klucz interpretacyjny pozwalający ten fenomen zrozumieć. Ten czas zmierzono gdzie indziej i z innej inspiracji, posługując się w tym celu techniką bardzo szybkich zdjęć filmowych. Ustalono w ten sposob, że czas, w którym człowiek zakochuje się, to znaczy dokonuje oceny jakiejś osoby - pozytywnej czy negatywnej - wynosi 0,6 sekundy! Dla wygody mówmy, że to jest pół sekundy.
Wychodząc z założenia, że interesuje nas, jak się zachowuje organizm w środowisku (dowolny organizm), zacznijmy obserwować na przyklad kota. Może nie każdy, ale wielu z nas miało możność widzieć w polu zdziczałego kota. Niepodobieństwem jest podejść i takiego kota pogłaskać. Mój kot tylko czeka na to, by ktoś podszedł i pogłaskał go. Dlaczego te koty tak różnie reagują? Dlatego że mają różne doświadczenia. U obu następuje owa półsekundowa refleksja: wróg czy przyjaciel? Zagrożenie czy nie ma zagrożenia? Ponieważ to trwa tylko pół sekundy, nie widzimy tego u mojego kota. Już po tej chwilce mój kot decyduje: człowiek to przyjaciel. Bo nie spotkał nigdy człowieka nieprzyjaciela. Podobnie jest u kibica sportowego, gdy zobaczy wybitnie niesympatyczną twarz gracza kochanej przez siebie drużyny. Jego organizm - tak należy to ujmować - jego organizm w pół sekundy poczuje się tak: oj, lepiej by go było nie spotkać w ciemnej ulicy. Ponieważ trwa to tylko pół sekundy, i kibic, i mój kot przeskakują przez to ostrzeżenie w ogóle go nie spostrzegając. Dlaczego to trwa tak krótko? Z tego powodu, że organizm w środowisku często przeżywa tylko dlatego, że zareagował ucieczką lub atakiem nie później niż po upływie pół sekundy.
Należy wyrazić zdziwienie, że sprawa ta znalazła się tak późno w polu zainteresowania naukowców i... filozofów. Zważmy: żołnierz i zając uciekają przed swoimi wrogami. Chodzi o cenę najwyższą, o życie. Na drodze swej ucieczki napotykają rów z wodą. Oni muszą w ułamku sekundy dokonać tylko tej jednej oceny: tak czy nie. Nie chodzi o dokonanie pomiaru, jak to niektórzy sobie wyobrażają. Nie jak szeroki jest rów, tylko czy da się przesadzić czy nie. I ta ocena musi nastąpić w ułamku sekundy.
Koncepcja trójjedni poznania opowiada się nie tylko za tym, że w przedstawiony sposób reagują ludzie i większość organizmów w kwestii bezpieczeństwa. Również oceny estetyczne i etyczne mają tę samą naturę i podobny czas reakcji, albowiem w istocie są jednią i łącznie rozstrzygają problemy:
a) bezpieczeństwa,
b) komfortu psychicznego, polegającego na estetycznym zaakceptowaniu przedmiotów sprawiających przyjemność i odrzuceniu przedmiotów sprawiających przykre wrażenie,
c) zachowań społecznych. Do zachowań społecznych należy współczucie okazywane innym - fundament etyki naturalnej. Jest ono opłacalne dla jednostki w tym sensie, że może ona liczyć na współczucie i pomoc wówczas, kiedy sama znajdzie się w ciężkim położeniu. I także w tym nie ma zasadniczej różnicy między zwierzętami wyższymi a człowiekiem, tyle tylko, że mało jest naukowo opracowanych przykładów na to, jak zwierzęta pomagają sobie, by zmniejszyć cierpienia współplemieńca.
Udowodnienie, że organizm na etapie poprzedzającym refleksję intelektualną dokonuje oceny, burzy nasze tradycyjne przekonania. Uświadomienie sobie tego faktu staje się punktem wyjścia do krytycznego spojrzenia na dzieło naszego intelektu - naszą cywilizację i kulturę.
13.0. Mit pedagogiczny
Drogi, Nieznany Przyjacielu!
Czy przyszła Ci kiedy do głowy taka konstatacja: jeśli pominąć choroby i nieszczęśliwe wypadki, najwięcej cierpień znosi człowiek z tego powodu, że jest poddany, to znaczy ma nad sobą władzę. O ile wyłączymy demokrację, która jest dobrowolnym samoograniczeniem (umową społeczną), wszelka władza ma swe źródło w samozwańczych aktach uzurpowania sobie wpływu na życie innych.
W najpierwotniejszych hordach ludzkich władzę, czyli wpływ na życie innych, zagarniały jednostki najbardziej "władcze", to znaczy odważne i agresywne. Ci, którzy zdobyli władzę, czynili wszystko, aby ją zachować. Najprostszym sposobem było ustanawianie dziedziczenia. O ile "przejęcie władzy" mogło nie być całkowicie samozwańcze, mogły zachodzić jakieś uzgodnienia między władcą a rządzonymi, to praktyczne sprawowanie władzy z reguły było już apodyktyczne. Należy się pozbyć iluzji, że powstające z czasem przy władcach "rady starszych" (rady królewskie, a nawet komitety ekspertów przy nowoczesnych dyktatorach) miały jakiś istotny wpływ na ograniczenie woli autokratów. Autokratami zostają ludzie o silnym instynkcie władzy, więc dobierają doradców pochlebców, a jednostek chcących dobra dla wszystkich szybko się pozbywają.
Oprócz władzy administracyjnej, "politycznej", człowiek podlega jeszcze dwom władzom o podobnej genezie. Taką władzą jest władza religii nad ludźmi i władza wychowawcza nad dzieckiem ludzkim.
Nauczanie (wychowywanie) zasadza się na założeniu, że są "mądrzejsi" i "głupsi". Fakt ten nastręcza wiele teoretycznych problemów.
Pierwszy: czy nauczanie jest konieczne? Pytanie wydaje się niepoważne, a jednak, być może, od niego należy zaczynać dyskusje o szkole. Niemieckie stowarzyszenie Freundschaft mit Kindern rozwija działalność w duchu tezy, że wychowanie jest nie tylko zbędne, ale że stanowi wyraz psychicznej dyktatury dorosłych wobec dzieci.
Każda władza wymuszająca jakieś służebności rodzi przeciwdziałanie, które z czasem doprowadza do nowego układu stosunków. Dyktaturę zastępuje się demokracją, totalny niegdyś ucisk religii zamienia się na zasadę wolności sumienia. Dzieci z racji niedojrzałości umysłowej nie mogą się bronić w wypadku uszczęśliwiania ich nauką do tego stopnia, że oznacza ta nauka terror, zniewolenie, pozbawienie radości dzieciństwa. W ich obronie mogą wystąpić tylko dorośli. Dzieci są tu w sytuacji podobnej do losu dorosłych nie korzystających z pełni praw, jak na przykład umysłowo chorzy. Takie przyjęcie odpowiedzialności za kogoś jest aktem uzurpacji, który dzięki swej specyfice stwarza możliwości krzywdzenia objętych opieką. Czymś takim było w dawnych czasach uznawanie chorych umysłowo za opętanych przez diabła i w związku z tym stosowanie wobec nich znanych metod.
Aby krytycznie przedstawić niżej współczesny paradygmat wychowawczy, który czasem nazywam średniowiecznym, przypomnę fundamentalną ideę średniowiecza. Było nią przekonanie, że człowiek rodzi się po to, by przebyć na ziemi jakby rodzaj czyśćca. Winien życie spędzić na wielbieniu Boga (i sług jego) oraz bezgrzesznym znoszeniu cierpień, by po śmierci opływać w dostatki niebieskie.
Śmiech, jaki nas dziś ogarnia na myśl o tym, jest miarą naszego postępu. Tymczasem idea leżąca u podstaw współczesnej filozofii wychowania zasługuje na podobny śmiech. Jej fundament bowiem to przekonanie, że niebo można osiągnąć już tutaj na ziemi, zawierzając tylko nasz los wychowawcom, którzy nas tak wyedukują, że wszystkie nasze wrodzone wady i ułomności zostaną usunięte; kto pomyślnie przeszedł przez magiel szkolny, będzie później szczęśliwy.
Dla wielu ludzi oddających się z zapałem i poświęceniem wychowaniu dyskusje "jak poprawić wyniki nauczania" nie są niczym nowym. Można się zadumać nad tą gorliwością godną lepszej sprawy. (Próby pomniejszenia w Polsce programów szkolnych - z powodu braku pieniędzy - w 1991 roku spowodowały lawinowe protesty nauczycieli - tak bardzo pragną oni dobra naszych dzieci. Interesujące, że śmierć głodowa wielu dzieci w Trzecim Świecie nie powoduje ich protestów). Zastanawiająca jest ta gorliwość. Czy nie tkwi w tym coś, o czym najchętniej milczymy? Wynika to zapewne z naszego głębokiego przekonania o nieodzowności kształcenia, z przeświadczenia, że dopiero szkoła czyni z istoty ludzkiej człowieka. Ale kto tego dowiódł? I kto twierdzi, że nauka się opłaca, to znaczy zwraca poniesione koszty? Czyżby tak twierdzili pracodawcy? Rodzice? Ludzie niewykształceni, stykający się z wykształconymi? Nic podobnego. To twierdzą pedagodzy! Oni wszelako nie widzą tych tysięcy niewydarzonych inżynierów i magistrów, z jakimi mają do czynienia pracodawcy. Każdy pracodawca marzy o pracowniku inteligentnym, zdrowym, aktywnym, o sympatycznym charakterze i miłej aparycji. Żadnej z tych wartości nie zapewnia szkoła i zapewnić nie jest w stanie. Przekonanie o korzystnych skutkach wykształcenia jest mitem, ukształtowanym w dogmat. Ten dogmat należy eksperymentalnie, krytycznie przebadać. Są po temu możliwości. Kiedy J. Rousseau zaszokował świat twierdzeniem, że nauka rodzi zło i jest wrogiem moralności, wyszedł z błędnego, wydumanego założenia, że szczęśliwym to był człowiek pierwotny, niewykształcony. Nie była to ani prawda, ani teza dająca się udowodnić. To, że z nieuzdolnionych ludzi nie da się zrobić intelektualistów, daje się wykazać. Prof. Hirszfeld tak się wypowiedział o wpychaniu stypendiów nieuzdolnionym studentom: "Przekonanie, że da to pożądany efekt, jest równie bezzasadne, jak oczekiwanie, że bezpłodność kobiety można pokonać jurnością mężczyzny".
Ilekroć słyszy się krytyczne uwagi o szkole, o "doktorach i profesorach", którzy są "jeszcze większymi chamami" itd., należy zdwoić czujność. Jest to kompleks antyinteligencki ludzi o minimalnych uzdolnieniach. Moja krytyka kształcenia, jakiej się dopuszczam, nie wypływa z kompleksu antyinteligenckiego, tylko z przekonania, że inteligencji nie da się człowiekowi wmontować. To konsekwencja poglądu o głębokim i nieprzekraczalnym zróżnicowaniu ludzi pod względem uzdolnień i próby pokonania tego obiektywnego stanu rzeczy w taki sposób, w jaki się to robi, skłonny byłbym nazwać raczej czymś niehumanitarnym niż racjonalnym. Nie krytykuję również szkoły dlatego, że była ona dla mnie ciężkim doświadczeniem dzieciństwa. Było wręcz odwrotnie. Szkoła była dla mnie samą radością i właściwie mogę powiedzieć, że całe życie "chodzę do szkoły" - najchętniej czytam książki naukowe.
Tu i ówdzie na świecie słyszy się nieśmiałe narzekania rodziców odrabiających zadania za swe pociechy, że "program szkolny jest przeładowany". Że to, co oni "przerabiali" w szkole średniej, ich dzieci mają w programie szkoły podstawowej. Rodzicom tym nie przychodzą do głowy żadne racjonalne wnioski krytyczne - poprzestają na narzekaniu, jakież to ludzkie! A przecież ci rodzice, którzy dość dawno opuścili szkołę, wiedzą i widzą, że to, czego ich uczono, to, nad czym ślęczą wieczorami z dziećmi, nigdy się im nie przydało, nigdy nie było potrzebne! Nie przychodzi im jednak do głowy, by uznać, że to oni winni mieć wpływ na to, czego uczone są ich dzieci, a nie jacyś nie znani im ludzie.
O tych ludziach powiem później. Następna sprawa. Jeśli rodzic przychodzi z pracy po jakiejś konferencji, wali się na kanapę i odpędza dziecko z zeszytem, mówiąc, że miał "nasiadówkę" i jest "wykończony". Dziecku też nie przychodzi do głowy, by powiedzieć ojcu: Ależ tato, ja codziennie mam taką nasiadówkę w szkole. A jestem tylko dzieckiem. Gdy ty przychodzisz po nasiadówce, rzucasz się na kanapę, a mama skacze koło ciebie. Ja, po mojej nasiadówce, mam zadane do domu jeszcze na drugie osiem godzin i tak co dzień! Czy to jest zgodne ze zdrowym rozsądkiem, sumieniem, a nawet prawem pracy? Szkoła zabiera mi całe dzieciństwo, a tylko póki jestem dzieckiem, mógłbym użyć trochę życia. Kiedy się ożenię i pójdę do pracy, będę już miał same kłopoty, tak jak i ty.
Jak to możliwe, dlaczego tak się dzieje? Spróbujmy przyjrzeć się mecha-nizmom tego fenomenu. Oto wywiadówka w szkole. Bohaterowie wojenni, bohaterowie partyzantki, ludzie ryzyka, ludzie interesu wpełzają na brzuchach do klasy szkolnej, w której pani nauczycielka, podobna do zmokłej kury, prowadzi wywiadówkę. Kiedyś sami byli tu uczniami i zbierali dwóje, rozrabiali z nudów, uciekali na wagary. Przełazili z klasy do klasy, a kiedy otrząsnęli się ze szkolnego infantylizmu, chwalebnie zapomnieli wszystko, co im ze szkoły zostało i weszli w życie, w którym podejmowali niejedno ryzyko. Przeciwstawiali się różnym poważnym siłom. Teraz zaś zjawiają się w swojej dawnej szkole, w której sami byli gnębieni, i nie przychodzi im do głowy, że to, czego się tu nauczyli, nie przydało się im w życiu tak, jak im to w szkole stale mówiono. Serwilizm wobec zastanego porządku nie pozwala im na najmniejszy krytycyzm. Kiedy więc wieczorami ślęczą z dzieckiem nad wymyślnymi, skomplikowanymi zadaniami domowymi, nie zauważają, że w życiu nie spotkali się z podobnymi problemami. SZKOŁA jest dla nich superwładzą. Pozwalają sobie na krytykę władzy administracyjnej, polityków, organizują strajki, nie troszcząc się zbytnio o to, że zrozumienie ekonomii to rzecz niełatwa. Tam podnoszą protesty i nawet poczytują je sobie za swoisty honor, ale nie pisną przeciw autorytetowi szkoły.
13.1. "Z obłędem w oczach"
Kto wymyślił szkołę? Gdzie powstała pierwsza szkoła?
Mało komu przychodzi do głowy, że szkoła ma nieświetne pochodzenie. Nie zrodziła jej ani filantropijna chęć niesienia użytecznej wiedzy, ani nie zaczęła się od przekazywania wiedzy obiektywnej, zgromadzonej przez mądrzejszych, przez starszych. (Tak jak ma to miejsce wśród zwierząt!).
Szkoła jako taka powstała późno, ale nauczanie było przekleństwem gatunku ludzkiego od czasów wytworzenia się języka. Przekleństwem?! Horribile dictu! Tak, przekleństwem. Bo najpierwszymi nauczycielami byli samozwańczy opętańcy, stuknięci maniacy, którzy strasząc i szantażując narzucali ludziom urojenia swojej chorej wyobraźni. Mówiąc językiem dzisiejszej młodzieży, "wciskali ciemnotę". Odkrywali ich dziewiętnastowieczni podróżnicy natykający się na plemiona żyjące w epoce kamienia łupanego. Interesujące jest, że ci czarownicy zrzeszali się, tworzyli tajemne związki, które strzegły swych tajemnic, by jak najskuteczniej trzymać w ryzach strachu tych, z których żyli, korzystając z profitów materialnych i autorytetu. Dzieje powszechne są znacznie zafałszowane przez to, że pomija się rolę jednostek anormalnych, które narzucały swemu otoczeniu własne "widzenia", kontakty z duchami przodków. (Nie było wtedy szpitali psychiatrycznych). To te jednostki wyciskały piętno na dziejach wielu społeczeństw, z reguły podając swoje przywidzenia w formie szantażu: jeżeli nie usłucha się opętańca, spotka delikwenta taka a taka kara. Dziś wiemy, że te pogróżki nie były całkiem bezpodstawne - strach i autosugestia czasami rzeczywiście czyniły cuda, co uwiarygodniało czarowników.
Zaciekawienie budzi, dlaczego ludzie są tak skorzy do nauczania, a tak powolni w innych akcjach pomocy, niechętni we wspieraniu biednych, a nawet brak im tyle życzliwości, by wyrazić zgodę na to, aby ktoś w suterenie rozpoczął jakąś działalność gospodarczą. Może pozwoli nam zbliżyć się do odpowiedzi taki przypadek. W bezcennych pisemkach świadków Jehowy - bezcennych jako przykłady głupoty, która występuje tam w formie niejako laboratoryjnie czystej - znalazłem opis takiej autentycznej historii, wspartej zdjęciem opisywanego bohatera, niejakiego Miliama Roddisa. Cytuję:
"Walczył w Wietnamie i zażywał narkotyki, żeby zapomnieć o okropnościach wojny. Wskutek wypadku stracił władzę w rękach i nogach i znów sięgnął po narkotyki, by jakoś znieść trudy życia na wózku inwalidzkim. Kiedy otrzymał w spadku pewną sumę pieniędzy, pojawiło się wielu przyjaciół, którzy jednak nie byli prawdziwymi przyjaciółmi. Szukał prawdy u filozofów i intelektualistów, ale znalazł tylko czcze słowa. Dopiero gdy trafił na właściwe źródło, odkrył to, czego szukał".
Czego szukał i co znalazł M. Roddis?
Skazany na kalectwo i przez to wykorzystywany przez wątpliwej wartości przyjaciół, a obdarzony naturą refleksyjną ("szukał prawdy u filozofów i intelektualistów"), znalazł rozwiązanie swoich problemów w zaakceptowaniu filozofii świadków Jehowy, której to filozofii mógł nauczać - najprostszy sposób na dowartościowanie się. Kto naucza, jest ipso facto od nauczanych mądrzejszy! Że tak nauczający to odczuwają, przekonało mnie jedno zdanie z reportażu o organizowaniu oświaty w Nikaragui. W pewnej relacji o poczynaniach władz sandinistowskich po objęciu tam rządów przez lewicujących "komendantów" przeczytałem takie zdanie: "Nauczyciele i przedstawiciele inteligencji z miast z OBŁĘDEM W OCZACH (podkreślenie moje, A.S.) pospieszyli w zapadłe rejony kraju organizować szkoły ludowe".
"Z obłędem w oczach"! To był ten zwrot, który ujmował istotę fenomenu. Skoro z "obłędem w oczach", to znaczy, że parły tych ludzi jakieś potężne, wewnętrzne siły. Dlaczego do innej działalności, mającej na celu dobro bliźnich, ludzie nie rzucają się "z obłędem w oczach"? Myślę, że dlatego, iż nie zaspokaja to ich instynktu dominacji, nie jest odczuwane jako działanie dowartościowujące. Jakaż to frajda dla rozmemłanej, lekceważonej przez własne dzieci i męża kobiety móc w szkole pytać, wymagać, oceniać oraz prawić kazania!
Ta właśnie okoliczność, że szkoły są bardziej potrzebne nauczycielom niż uczniom, przesądza o tym, czym szkoła w istocie jest. Na pewno nie miejscem, gdzie przygotowuje się młodych ludzi do życia w społeczeństwie i rodzinie. (Choć mamy przedmiot o dokładnie takiej nazwie!). Szkoła jest zesłaniem dla dzieci, ponieważ nikt z rodziców nie ma odwagi zapytać, czy to, czego uczą "z obłędem w oczach" nauczyciele, to w istocie najlepsze rozwiązanie problemu konieczności kształcenia młodego człowieka. Zwiększając systematycznie program, nauczyciele wydają się sami sobie coraz ważniejsi: jakiż to oni "poziom" reprezentują! Czy więc można ich tak marnie wynagradzać? Tylko... po co ten poziom? Komu to potrzebne? Nauczycielom i najzdolniejszym uczniom? Przecież to niedopuszczalne, by cokolwiek w społeczeństwie było organizowane według możliwości najzdolniejszych, bo życie byłoby nie do zniesienia. To jest dopuszczalne tylko w sporcie. Ale w sporcie "świadectwa" otrzymuje tylko trzech uczestników! (medale złoty, srebrny i brązowy).
Jeszcze dwa przykłady na to, jak powstaje ten "poziom", a potem niełatwa dyskusja o tym, jaki poziom kształcenia uznać za racjonalny.
13.2. "Pan minister kłamie!"
Wiemy, że nieznajomością prawa nie można się tłumaczyć. Napisałem, że "niewiedza jest winą", że istnieje moralny wymóg, by wiedzieć. Ludzie, którzy rzeczywiście nie wiedzieli, co Hitler i Stalin czynili z więźniami w obozach, byli winni! Gdyby chcieli, dowiedzieliby się i wtedy może inaczej by postępowali. Kto unika poznania "drugiej strony medalu", jest moralnie nie w porządku, jest winien!
Trzeba przypomnieć ten moralny aspekt kształcenia, gdyż kształcenie realizuje się w drodze przymusu, gdyby nie miało moralnego uzasadnienia, okazałoby się niemoralnym ograniczeniem wolności człowieka. O której szkole można powiedzieć, że uczy "prawdy, tylko prawdy" - jak brzmi rota sądowej przysięgi - po to, aby kiedyś z powodu niewiedzy nieświadomi nie stali się winni? I ważnej prawdy, bo o "całej prawdzie" w szkole nie może być mowy. W jakim stopniu wiedza o dzieleniu ułamków, lewobrzeżnych dopływach Amazonki, reakcjach zmydlania i tysiącach, tysiącach podobnych wiadomości pozwoli późniejszemu obywatelowi zająć racjonalne, moralne stanowisko w czasie wyborów, gdzie najgłośniej będą krzyczeć ewidentni psychopaci?
Przyjrzawszy się bliżej programom szkolnym i praktykom, jakie mają (wciąż) miejsce w szkołach, można by łatwo namówić ludzi do rewolucji, takiej z cepami i widłami, przeciw nauczycielom. Słyszę takie opowiadanie. Pewien asystent na wydziale chemii dostaje szału, bo studenci wciąż nie mogą się nauczyć zadanych wzorów chemicznych. Powiada: "Co to znaczy, że nie można się nauczyć? Ja się mogę nauczyć przez tydzień książki telefonicznej!" Staje zakład. Asystent nauczył się na pamięć jakiejś tam części książki telefonicznej. Czy można tolerować taką sytuację? Czy ten pan pracował na właściwym stanowisku? Czy nie powinien być asem wywiadu zamiast nauczycielem? Z chemią akurat kojarzy mi się pewne osobiste wspomnienie.
Był upojny majowy wieczór 1946 roku. Rok po wojnie. Ci, którzy ją przeżyli, zachłannie robili to, czego nie mogli robić w czasie wojny. Ja i moi rówieśnicy, wówczas "piękni dwudziestoletni", odtańcowywaliśmy wojenne zaległości. W małym miasteczku na Śląsku, w którym wtedy byłem, owego niezapomnianego wieczoru w parku grała orkiestra. Dźwięki niosły się po rosie niby śpiew syreni, ale ja postanowiłem, jak Odys, nie dać się skusić tangom i walczykom. Za parę tygodni miała być matura, a w ten wytęskniony czas wolności chemia zupełnie nie imała się mej głowy. Nie widząc innego wyjścia wziąłem zeszyt i chodząc opodal parku wkuwałem na pamięć, nie starając się rozumieć, reakcje zmydlania. To akurat "przerabialiśmy". Produkcja mydła nie była mi obca. Pod koniec wojny raz robiliśmy mydło. Ze zdechłej świni. Nie było przy tym żadnego chemika. "Recepturę" dali Cyganie.
Darujmy sobie dyskusje, czy ktoś musi się znać na "reakcjach zmydlania". Tu nie ma o czym dyskutować. Ktoś to musi znać. Tematem prawdziwym natomiast jest, kto i kiedy winien się uczyć reakcji zmydlania.
Na Politechnice Wrocławskiej toczyła się raz dyskusja na temat programu studiów. Brał w niej udział minister, który wcześniej gdzieś obiecał zwiększyć liczbę godzin fizyki, bo takie były postulaty rozognionych, młodych fizyków. Kiedy jednak program ułożono inaczej, pewien młody, niedoszły Einstein krzyknął na całą salę: Pan minister kłamie! Biedaczek tak był przepełniony fizyką, że nie wiedział, jaka jest różnica między kłamstwem a mówieniem nieprawdy czy niemożnością dotrzymania słowa. Nie mówiąc już o takcie. Myślę, że to nie w drodze takich przetargów powinien powstawać program mający kształtować racjonalnych ludzi, wiedzących, gdzie szukać potrzebnej wiedzy. Fanatycy, nie tylko fizyki, ale czegokolwiek, powinni być odsuwani od możności wpływania na życie innych. Fanatyzm jest chorobą.
W książce Człowiek śmiechu Wiktor Hugo opisuje tak zwanych comprachicos. Byli to ludzie, którzy dla zysku zajmowali się zniekształcaniem małych dzieci. Trzymali je w różnych dzbanach, kołach itp., za pomocą których robili z nich "śmieszne" lub budzące grozę potworki, pokazywane potem w cyrkach i na jarmarkach. Często przychodzi mi ochota obdarzyć nazwą "comprachicos" takich zajadłych nauczycieli, jak przedstawieni młodzi asystenci. Zaliczyłbym do nich także surowych egzaminatorów, którzy słyną ze swoistych "osiągnięć naukowych" - stawiania dwój w indeksach.
Programy kształcenia młodego pokolenia winny powstawać tam, gdzie rodzą się ustawy - w parlamencie! Pozostawienie tego zagorzałym fizykom czy chemikom jest ciężkim grzechem zaniedbania podstawowych obowiązków rodzicielskich. Decyzje o tym, czego i w jakim zakresie mają się uczyć nasze dzieci, winni podejmować najlepsi i najmądrzejsi w społeczeństwie, spożytkowując zdobyte doświadczenie życiowe. Jeżeli rodzice i nauczyciele nie rozwiążą tego problemu w taki właśnie sposób, wybuchną protesty młodzieży lepiej umotywowane niż te z roku 1968, staną w tych szeregach także "Nędznicy II", dla których w większości szkoła jest koszmarem.
Historia nauczania to pasmo klęsk, mogące dostarczyć materiału na oddzielną książkę. Najdotkliwszym dowodem porażki mitu pedagogicznego, czyli wiary w zbawienie świata przez wychowanie, jest w Europie i Azji upadek komunizmu, a w Ameryce fiasko kolosalnego wysiłku pedagogicznego lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, który był, jak to przedstawiali publicyści, rzuceniem kolosalnych pieniędzy w błoto. Fakty te pozwalają twierdzić, iż w całej tej sprawie tkwi jakieś zasadnicze nieporozumienie - że albo człowiek nie jest taką plasteliną, za jaką się go uważa, albo szkoła nie jest tym narzędziem, jakiego należałoby użyć, by zrealizować mit pedagogiczny, to znaczy zmienić człowieka drogą wychowania. (Ciężkiego psychopaty nie da się w ogóle zmienić wychowaniem. Można na nim tylko określone zachowania wymusić. Pedagodzy często nie widzą tej różnicy).
Szkoła współczesna - mam tu na myśli wszystkie instytucje nauczające - stoi wobec dwóch dylematów. Pierwszy obrazuje pytanie: jakie zająć stanowisko wobec wciąż potężniejącego oceanu wiedzy - ile z niego wlać w głowy uczniów? Drugi zaś dylemat w ogóle nakazuje się zastanowić nad jej kształtem i funkcją, a jest to problem istniejącej wciąż w naszych społeczeństwach cywilizowanych niewiarygodnej magmy głupoty. Dryfuje ona niby potężna góra lodowa, ukryta pod powierzchnią oceanu, dając znać o sobie w sytuacjach kryzysowych, wyjątkowych, przy okazji jakichś badań, strajków, rewolucji. Ta góra głupoty budzi strach i niepokój. Jeśli świat dotrwa do ogólnego załamania wskutek przeludnienia i wyczerpania surowców, ta magma głupoty da o sobie znać jako nieokiełznana siła niszcząca. "Armageddon" ma szanse zaistnieć wtedy nie dlatego, że Bóg będzie tego chciał, tylko ponieważ Bóg nie zaingeruje. Jak nie zaingerował nigdy dotychczas.
Jak uczyć, czego uczyć, czy nauka jest konieczna?
Jest konieczna. Wiele gatunków zwierząt nie przeżyłoby, gdyby starsi i doświadczeni nie przekazali młodzieży pewnych podstawowych wiadomości, bo okazuje się na przykład, że niektóre ptaki nie mają instynktowej wiedzy o swoich wrogach. Tego muszą się nauczyć. W tym sensie (niedostatecznego wyposażenia instynktowego) człowiek wybitnie skazany jest na to, by musieć się uczyć. I to uczyć całe życie. Przymus nauczania, to brzmi jakoś niesympatycznie... A jednak rodzice, którzy by zupełnie zaniechali obowiązku nauczenia swych dzieci podstawowych umiejętności, byliby przestępcami zasługującymi na pociągnięcie ich do odpowiedzialności. Tę myśl niejasno rozumieją "Nędznicy II". Zatem stowarzyszenie Freundschaft mit Kindern nie ma racji. Czego uczyć - oto jest pytanie! Czego uczyć obecnie, gdy niezmierzony ocean wiedzy powiększa się z każdym dniem? Rzut oka na praktyki pedagogów pozwala ocenić ich działalność prezentując może następujące rozumowanie: Czy można konia nauczyć chodzić na dwóch nogach, a człowieka na rękach? Można, oczywiście, to tylko kwestia liczby zastosowanych batów. Wyobraźmy sobie, że gdzieś wyciągnięto z tego taki wniosek: skoro można, to robimy! Czyż nie byłby to szczyt absurdu i okrucieństwa, gdyby uczyć konie chodzenia na dwóch nogach, a ludzi na rękach - bo to rozwija! - a potem kazać tym istotom żyć tak, jak one żyją normalnie. Koniowi ciągnąć pług, a człowiekowi stać przy tokarce lub siedzieć przy komputerze.
Po co to "mówienie przypowieściami"? Po to, by mi uwierzono, że koniom, na szczęście, nie zadaje się takiej tortury, ale skazuje na nią nasze dzieci! Kiedy? Gdy zmusza się je do uczenia się wyższej matematyki, fizyki i chemii w zakresie, który jest potrzebny tym, co później będą fizykami, matematykami, chemikami. Więc po co uczyć tego wszystkich, po co uczyć wspomnianej umiejętności wszystkie konie, skoro tylko nieliczne, na szczęście, trafiają do cyrku.
Ponieważ robiłem w życiu prawie wszystko, wiem, że wyższa ma-tematyka nie częściej bywa potrzebna niż znajomość języka chińskiego. To jest spojrzenie pragmatyczne. A oto co na ten temat mówi jeden z największych matematyków naszego wieku Ren Thom: "zdolności matematyczne należą do genetyki bardziej niż jakiekolwiek inne", "jedno dziecko na sto jest w stanie zrozumieć skomplikowaną matematykę - 99% nigdy jej nie pojmie". "Selekcja uczniów wedle umiejętności matematycznych daje nauczycielom złudzenie obiektywności. Aby ocenić wypracowanie, trzeba odwołać się do własnej oceny i własnych wartości, co niesie ryzyko protestu ucznia. Aby ocenić klasówkę z matematyki, nie musi się podejmować takiego ryzyka. Owa wyższość matematyki we współczesnym szkolnictwie bierze się zatem po prostu z intelektualnej gnuśności nauczycieli".
I tak dalej...
Matematyka w dzisiejszej szkole i matematyzacja nauki to nasza współczesna inkwizycja! Tak jak straszliwe życie średniowiecza przepojone było myślą, że realne problemy bytowania - wyżywienie, ciężka praca, choroby - są niczym wobec alternatywy eschatologicznej - wspaniałości nieba i okrucieństwa piekła, tak dziś uważa się, że co nie jest wyrażone cyfrą, nie istnieje lub nie może być uważane za naukowe. A przecież akurat sprawy najważniejsze nie dają się wyrazić cyfrą. Szczęście i radość, cierpienie i ból, złe samopoczucie ludzi przez naturę źle skonstruowanych, eschatologiczne strachy i bezpodstawne złudzenia o szczęściu gdzieś, kiedyś... Rzecz w tym, że te najważniejsze i najautentyczniejsze problemy są czymś nierealnym dla umysłów spetryfikowanych przez tak zwane ścisłe myślenie. Nie jest też prawdą, że matematyka umożliwia dobrą technikę. Nie matematyka, lecz algebra. Dobre rozwiązanie techniczne charakteryzuje się odpowiedniością w stosunku do ludzkich potrzeb, a nie do matematycznych "krzywych". Właśnie kierowanie się abstrakcyjnymi racjami w technice dało nam wiele rozwiązań wrogich środowisku i po prostu niewygodnych - meble, ubrania, sztućce, maszyny. To stąd porównanie z inkwizycją - przykładem zwycięstwa abstrakcji nad ludzkim rozumieniem świata.
Wzbiera wciąż potężniejący ocean wiedzy. Naukowcy niby pszczoły ciągle przynoszą do skarbnicy wiedzy coraz nowe odkrycia, coraz nowe teorie. Wiedza ta trafia do ludzi nauczających, którzy "z obłędem w oczach" chcą ją przekazywać młodzieży.
Kształcenie osiągnęło szczytowe uznanie w komunizmie. Wiara w możliwość stworzenia nowego człowieka przez szkołę była podstawowym dogmatem.
Już przed wojną powstawał problem bezrobocia inteligencji. Pokutowało dziwaczne rozumowanie: kto miał "dużą maturę", winien być urzędnikiem. Tak owa matura stawała się pewnego rodzaju przeszkodą w zajęciu się na przykład handlem czy rzemiosłem. To byłaby degradacja. W latach "realnego socjalizmu" wykształcenie stawało się czynnikiem klasowo różnicującym. Pewna kobieta, pracująca już wiele lat w rachubie, została zwolniona z tej pracy i przeszła do produkcji, bo nie miała matury. Czy jakiś kapitalista zwolniłby z pracy w rachubie piękną, błyskotliwą kobietę tylko dlatego, że nie miała matury? Albo czy trzymałby za biurkiem kogoś z tego tylko powodu, że ów ma maturę?
Komunizm zmierzał podobno do tego, żeby wszystkim było dobrze. Ale najwięcej wysiłku wkładali komuniści w to, by niektórym nie było za dobrze. Dlaczego jedna ma siedzieć za biurkiem, gdy druga, o takim samym wykształceniu, stoi przy maszynie? Więc moja piękna znajoma, która miała dwie sukienki i codziennie jedną prała, poszła do przewijania drutów. Był ustrój sprawiedliwości społecznej? Był!
Ponieważ przekonanie, że za biurkiem powinni siedzieć ludzie z wykształceniem, należy do przeświadczeń prawie powszechnych, trzeba postawić pytanie: w czym urzędnikowi ma być pomocna wiedza o ułamkach, całkach, reakcjach zmydlania, równaniach o kilku niewiadomych, budowie atomu i dokładnej budowie komórki, klasykach literatury i rewolucji, dopływach Amazonki i powstaniach chłopskich? Czy nie jest to komunistyczna zawiść o to, że ktoś bez odcierpienia, co się należy, ma jakieś profity za same zdolności? Gdyby zawistnicy trochę pomyśleli, mogliby dojść do wniosku, że może to straszliwe społeczne marnotrawstwo - uczyć się mnóstwa rzeczy, które się nigdy nie przydadzą.
Ci, którzy żyją z nauczania, pospieszą tu z wyjaśnieniem, że kształcenie, nawet niepotrzebne, rozwija. Jest to teza absolutnie nie udowodniona. Gdyby zresztą o to faktycznie chodziło, kształcenie winno być zupełnie inne. Ale na razie szkoda na to atramentu.
"Przemysł oświatowy" to pod koniec XX wieku teren nieprawdopodobnych problemów. Niektóre państwa uważają go za trudniejszy i bardziej kłopotliwy niż ubezpieczenia społeczne i obrona.
Podważanie wartości nauczania odbiera się jak podważanie religii, a nauczyciele, którzy wywalczyli sobie prawie immunitet, reagują na próby re-formy szkolnictwa tak, jak kler na próby zmuszenia księży do płacenia podatków.
Współczesne życie gospodarcze wymaga z jednej strony fachowców o bardzo wysokich kwalifikacjach, którzy tworzą postęp techniczny i gospodarczy, oraz ludzi mających obsługiwać maszyny. Nie jest prawdą, że współczesne maszyny w przemyśle wymagają od obsługujących je bardzo wysokich kwalifikacji technicznych, a to dlatego, że są one przeważnie doskonale zaprojektowane i ich obsługa nie sprawia większych trudności niż prowadzenie samochodu.
Problemu dostosowania współczesnej szkoły do obecnych wymagań nie są w stanie rozwiązać ani rządy, ani naukowcy, chodzi bowiem o wkraczanie w interesy zbyt wielu ludzi. Takie problemy historia rozwiązuje uruchamiając tektonikę ruchów społecznych - strajki i rewolucje. Zmiany może wymusić młodzież. To młodzież może zwrócić uwagę twórcom programów szkolnych windujących poziom "z obłędem w oczach", że programy te w rzeczywistości opanowuje tylko mały procent uczniów, a więc oznacza to kolosalne marnowanie energii i środków. Wydaje się, że obecnie bardziej potrzebna jest szkoła wychowująca niż ucząca, szkoła starająca się dawać rozumienie świata, a nie poszufladkowane wiadomości o nim. Istniejący system obnaża swoją zawodność nie tylko przy okazji różnych sprawdzianów, wykazujących, że ogromny procent energii nauczycieli poszedł na marne, bo program opanowuje tylko niewielka część uczniów. Okazuje się, że zatrważający procent społeczeństwa to wtórni analfabeci, a rozumienie podstawowych spraw społecznych jest takie, że demokracja musi się wciąż uważać za zagrożoną.
Wobec ogromu współczesnej wiedzy wydaje się, że trzeba przejść od kształcenia encyklopedycznego do poglądowego. Szkoła, być może, winna tylko ukazać młodemu człowiekowi uroki rozległych terenów wiedzy i zaszczepić ciekawość tej wiedzy. Będzie to możliwe, jeśli celem kształcenia stanie się rozumienie świata, a nie posiadanie o nim szczgółowej, ale fragmentarycznej wiedzy. Wiadomości można zdobywać całe życie. Dobrze by natomiast było, gdyby młody człowiek światopogląd miał ugruntowany właśnie za młodu.
Niezwykłe osiągnięcia techniczne, takie jak radio, telewizja, internet etc., oraz swoisty problem wolnego czasu pozwalają już zacząć realizowanie idei kształcenia permanentnego. Preferowani winni być ci, którzy kształcą się całe życie, a nie ci, którzy odbębniwszy studia schowali dyplom głęboko do szuflady. Mogłoby to wyglądać tak, że obywatele posiadaliby indeksy na całe życie, w których wpisywano by, na życzenie, osiągnięcia umysłowe ludzi, którzy z pogłębiania swej wiedzy - zawodowej i ogólnej - uczynili sobie sposób na życie, sposób niewyczerpany. Takie indeksy przedstawiane w czasie poszukiwania pracy dawałyby procodawcy lepsze wyobrażenie o zdolnościach i pasjach kandydata niż dyplom zrobiony wiele lat temu.
Młodzież najzdolniejsza winna od najwcześniejszych lat chodzić do innych szkół. Ci będą pracownikami nauki i twórcami postępu. Jest to elementarny postulat filozofii dyferencjalnej.
14.0. Kultura ciemiężycielska
Drogi Przyjacielu!
Zaprezentowane tu zostało, po przyjęciu tezy o zróżnicowanej rozumności, inne spojrzenie na kwestie poznania. Również koncepcja wrodzonej, różnej u różnych ludzi wrażliwości na cudze cierpienie pozwoliła nam wyrobić sobie wyobrażenie o charakterze elementarnych aktów etycznych. Spróbujemy teraz prześledzić mechanizmy sądów estetycznych. Również wrażliwość na piękno (problemy estetyki) przedstawi się nam inaczej, jeśli spojrzymy na to analitycznie: kto tworzył kulturę i jakie wartości ją określiły.
Wielowiekowa tradycja przyzwyczaiła nas do snucia rozważań o pięknie podobnie jak o Bogu: rojenia indywidualnego intelektu, który wyrzekł się zupełnie odwoływania się do eksperymentu, uważać za rzeczywistość obiektywną. Ludzkie wyobrażenia o pięknie dają się obserwować w realnych ustosunkowaniach do przedmiotów, których jedyną funkcją jest dostarczanie przeżyć estetycznych (na przykład obrazy). Estetyka formułowana na gruncie takich realnych faktów, posługująca się jakby metodą socjologii, będzie zupełnie inną estetyką. By uporać się w taki właśnie sposób z tym zagadnieniem, posłużymy się pewnym modelem.
Wyobraźmy sobie wyspę-państwo, coś takiego jak dawniejsze miasta-państwa. Nad istotnymi problemami tego państwa dyskutują wszyscy obywatele, a dla naszych celów wszyscy oni wybiorą się na wspólną wycieczkę na szczyt góry, jaka wznosi się na wyspie.
Kiedy mieszkańcy wyspy docierają pod wierzchołek, jeden z obywateli - nazwijmy go obywatel nr l (Pierwszy) - oderwał się od czoła pochodu, wbiegł na szczyt i zakrzyknął do pozostałych: Jaki piękny widok! Odbił wtedy od grupy inny obywatel (Drugi), osiągnął szczyt i zawołał: Rzeczywiście! To słońce w szczelinie wąwozu!... Kolejnym był obywatel, którego nazwiemy Trzecim. Pierwszy mówi do niego: Prawda, że widok niezwykły? Trzeci na to: Niech mi pan nie ma za złe, ale na mnie to w ogóle nie robi wrażenia.
Drugi był malarzem. Nie zwracając uwagi na dyskutujących rozglądał się, coś kalkulował, po czym znalazł ustronne miejsce i zaczął rysować w podręcznym szkicowniku. Kiedy reszta obywateli rozsiadła się na wzgórzu, Pierwszy stanął za plecami Drugiego i z zaciekawieniem przyglądał się jego robocie. Po chwili rzekł do niego: Nie uwierzy pan, jak bardzo lubię malarstwo. Mam w domu bardzo dużo reprodukcji i parę tylko oryginałów, ale gdybym chciał narysować konia, musiałbym koniecznie dać pod rysunkiem napis: to jest koń. Inaczej nikt by nie rozeznał: koń to czy pies. Drugi na to: Nie sądzę, żeby było aż tak źle. Ale jeśli jest pan tak wielkim amatorem, sprzedam panu niedrogo ten obraz, gdy będzie wykończony. Doskonale, odparł Pierwszy, kupię go.
Po chwili okazało się, że jest jeszcze jeden malarz. Ten był całkowicie odmienny. Mruk, outsider, nie nawiązujący z nikim kontaktów. Oddalił się daleko od grupy, długo coś medytował, po czym zaczął szkicować, niszcząc kilkakrotnie rozpoczętą pracę. Jeden z obywateli uprawiający tak zwany "ruch na świeżym powietrzu" zaglądał, co robi Czwarty. Zapytany, co maluje tamten, odpowiedział: Dupa konia, brzuch krowy, a głowa krokodyla.
Drogi Przyjacielu! Mamy tu czterech obywateli, z których jeden to człowiek wrażliwy na piękno, ale nie mający żadnych "zdolności artystycznych". To obywatel, bez którego artyści nie istnieliby. Każdy artysta potrzebuje odbiorcy, widza, niektórzy zaś, jak na przykład aktorzy, bez widza są nie do pomyślenia. Relacja artysta-widz, czyli artysta i nieartysta, będzie tu głównym tematem rozważań.
Drugi obywatel nie tylko postrzega jako coś ciekawego "słońce w szczelinie wąwozu", ale potrafi ten widok przenieść na papier, gdzie będzie on piękniejszy niż w naturze, a to dzięki pewnej korekcie, wzmocnieniu, zmianie kolorów itp.
Trzeci zlekceważył to wszystko, nie podziałał na niego ani widok, jaki ukazał się z drugiej strony szczytu, ani jego przedstawienie na obrazie.
Obaj przedstawieni malarze wysilali się po to, by swoje obrazy sprzedać. Drugi nie miał z tym trudności, jego obraz podobał się wielu i kupił go "na pniu" obywatel Pierwszy. Inaczej rzecz wypadła z Czwartym. Kiedy skończył i przyniósł do grupy swoje dzieło, reakcję oglądających należałoby określić słowem konsternacja. Wtedy pojawił się obywatel Piąty. Strojąc bardzo tajemnicze miny zaczął zachwalać dzieło Czwartego, robił to jednak tak, że słuchający go rozumieli tyle samo z jego oracji, co i z oglądania obrazu. Obywatel Piąty był krytykiem sztuki, jednym z tych ludzi, o których kursuje stare powiedzonko: "Krytyk i eunuch z jednej są parafii, obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi". Piąty nie był krytykiem takim jak Boy--Żeleński, który sztukę (przede wszystkim teatralną) tłumaczył, przybliżał i... reklamował. Piąty należał do tego rodzaju krytyków, którzy własne pisanie o twórczości innych uważają także za twórczość, z czego wynika, że jeśli się zabierają do recenzowania dzieł już enigmatycznych i zawiłych, powstaje jakby zawiłość do kwadratu, a nierzadko nonsens do kwadratu. To, co powiedział Piąty o dziele Czwartego, nie zachęciło więc nikogo do kupna, gdyż większość obywateli poprostu nie rozumiała, o czym on mówi. Pojęli wszakże jedno, bo to nie było trudne do zrozumienia: Piąty zaproponował, by z uwagi na "nieprzemijające wartości dzieła" stworzonego oto przez obywatela Czwartego zakupić je ze środków budżetowych do muzeum. Obywatele mniej zorientowani przyjęli to dość obojętnie, Pierwszy i Drugi mieli minę zaskoczonych, ale odezwał się Trzeci. Hola, obywatele, powiedział. Cóż to za szafowanie groszem publicznym? Jeżeli obywatelowi Piątemu podoba się ten obraz, niech go sobie kupi i powiesi w swojej rezydencji. Nie będziemy za nasze wspólne pieniądze kupować tego, co się podoba tylko dwom obywatelom, twórcy i krytykowi, czyli jednemu promilowi naszego społeczeństwa.
Po tych słowach Trzeciego wszczął się istny harmider. Wszyscy jakby teraz dopiero zrozumieli, o co chodzi. Protest był powszechny. Krytyk, zaskoczony tym, starał się argumentować bardziej zrozumiale. Powołał się na historię impresjonizmu i przypomniał, jak to byli gwałtownie odrzucani impresjoniści, a dzisiaj ich płótna warte są miliony. Na to Trzeci odpowiedział: Dla kogo są warte, to są. Dla mnie nie były i nie są. Krytyk na to: Bo nie został pan odpowiednio wychowany. Wywołało to gniewny sprzeciw Trzeciego: Jeżeli przez wychowanie będziemy rozumieć ilość posiadanych wiadomości, to mogę stawać z panem do konkursu - mówił Trzeci. Ponieważ byłem zawsze dosyć obojętny na sztukę - jestem inżynierem i mnie się podobają konstrukcje inżynierskie - pomyślałem, czy nie jestem jakoś upośledzony pod względem wrażliwości na te wasze "dzieła", więc zacząłem studiować historię sztuki. Ale studiowałem także co innego. Zwracałem uwagę na to, czym faktycznie była sztuka dla naszych przodków i dla których przodków. A także jakimi ludźmi byli artyści. Czy pana kiedykolwiek interesowała historia sztuki traktowana w taki sposób? Nie, odparł krytyk. A właśnie! Historia sztuki to są relacje o tym, czym sztuka była dla... artystów, w szczególności zaś dla piszących o sztuce, którzy w duchu także uważają się za artystów. Czy tak jest?
- Dobry krytyk jest artystą.
- Na to czekałem. Ale co to znaczy "dobry"? Czyim zdaniem "dobry"? Przecież nie zdaniem szewców cholewkarzy ani biznesmenów. Tylko artystów. Czyż nie tak?
- Szewców cholewkarzy nie, ale biznesmenów tak - starał się żartować krytyk.
- Nie, proszę pana - irytował się Trzeci. - Są amatorzy sztuki zarówno wśród szewców, jak i biznesmenów. To naprawdę nie zależy od wychowania ani zamożności. I jest, proszę pana, prawie tyle samo ludzi mających wrażliwą duszę wśród cholewkarzy, co i biznesmenów - bardzo mały procent! Proszę pana - zwrócił się do Pierwszego - widziałem, jak pan przystawał w naszej drodze na wzgórze, kontemplował różne widoki po drodze i ciekawe budowle, a potem wbiegł pierwszy na szczyt, by zobaczyć krajobraz, jaki się odsłonił. Niech mi pan powie, jaki pan ma zawód?
- Jestem buchalterem.
- Czy mogę zadać panu jeszcze jedno pytanie? Czy pan kupuje reprodukcje malarstwa?
- No, jak by to powiedzieć... - zastanawiał się pierwszy - a dlaczego pan pyta?
- Pytam, ponieważ kupowanie reprodukcji albo malowanie sobie obrazków jest w istocie jedynym sposobem stwierdzenia, czy ktoś potrzebuje sztuki czy nie. Reprodukcje są teraz tak doskonałe i tanie, że kto lubi malarstwo, może mieć pełnię szczęścia za niewielkie pieniądze. Ludzie, którzy nie uznają reprodukcji i polują wyłącznie na oryginały, wieszają na ścianach pieniądze! To tak, jakby banknoty oprawiali w złote ramy.
- Kupuję, proszę pana, reprodukcje. Zgadł pan - powiedział Pierwszy. - Ale dzisiaj kupię także oryginalny obraz, który namalował ten pan, bo mi się podoba - wskazał na Drugiego. - Obraz ten będzie mi ponadto przypominał to miejsce; nie wiem, czy tu jeszcze kiedyś będę.
- Czy kupiłby pan obraz tego pana? - wskazał na Czwartego.
- Nie.
- Nawet gdyby był bardzo tani?
- Nawet gdyby był tani.
- Co z propozycją zakupu do muzeum? - zapytał Trzeci.
Wszyscy: - Nie kupować!
Ktoś z tłumu: - W naszym kraju jest Partia Bezdomnych. Nie będziemy ładować pieniędzy w pałace kultury i teatry, gdy wielu obywateli nie ma gdzie mieszkać.
Jesteśmy społeczeństwem demokratycznym. Tylko w dyktaturach było więcej igrzysk niż chleba. Dyktatorzy, by się utrzymać przy władzy, subwencjonowali teatry i galerie, utrzymywali festiwale, by się tym wykazywać przed wolnym światem. My tego nie będziemy robić!
Posypały się teraz krytyki jak z worka.
- To niedopuszczalne, by komisje złożone z artystów decydowały o tym, co się nam ma podobać. To pachnie komuną. Nie uznajemy besserwisserów. Dobrem w naszym kraju jest to, czego chce większość.
Nadszedł ostatni uczestnik wycieczki, który ciągnął powoli za młodszymi. Otoczyli go kołem.
- Panie profesorze - posypały się pytania - czy dawniej ludzie również zakupywali dzieła sztuki ze środków publicznych?
- Tak, oczywiście - odpowiedział śmiejąc się profesor. - Tylko dawniej finansowano ze środków publicznych te dzieła, które podobały się wszystkim, a obecnie kupuje się dzieła tych artystów, którzy nie mogą znaleźć nabywców.
Śmiech.
- Dlaczego współczesna sztuka jest przeważnie dziwaczna? Kiedyś taka nie była.
- Oj, była, była. Kiedy obowiązywał zakaz malowania nagości, malarze średniowiecza i Renesansu robili wszystko, co mogli, by wcisnąć trochę golizny na płótno. Kiedy nie wolno było na obrazach świętych malować psów, wciskali jakiegoś kundla koło nogi świętego. Artysta nie byłby sobą, gdyby tworząc dla ludzi nie starał się im trochę dokuczyć albo ich nastraszyć. Artyści byli zbyt długo pogardzani i teraz po prostu biorą rewanż za tamte czasy.
Stwierdzenie to wywołało małe poruszenie.
- Proszę państwa - rozpoczął znowu profesor. - By to wszystko dobrze rozumieć, trzeba wrócić do początków. A na początku był kacyk...
- Nie "słowo"? - zapytał ktoś ze śmiechem.
- Nie. Przed słowem był bełkot.
Śmiech.
- A więc: na początku był kacyk. Dominant, wódz, przywódca, król. Zostawał nim najdzielniejszy z grupy, ten, który wyróżnił się odwagą i przedsiębiorczością. Drugim z kolei, który się wyłonił z grupy dzięki odmienności, był outsider, który miał widzenia, dziwaczne pomysły, rzekome kontakty z duchami przodków, wieszczył przyszłość, straszył, czasem leczył. Zabiegał o względy wodza i zyskiwał je, gdyż pomagał swoim straszeniem utrzymywać grupę w posłuszeństwie. Z czasem zaczął wymyślać rytuały i zakazy (tabu), a wnet pojawił się drugi oryginał i nadwrażliwiec krążący na obrzeżu plemienia, ten, który potrafił wyrzeźbić ducha, o jakim mu powiedział czarownik, zrobić maskę, wymyślić taniec rytualny, piszczałkę, bęben, muzykę.
Okrzepły dominant-wódz nada sobie po jakimś czasie tytuł księcia. (Tak Abram kazał się nazywać Abraham, co znaczy książę Abram. Dawid jest już królem Dawidem). A czarownik z czasem awansuje do godności proroka.
Powstała trójwładza: władca, kapłan i artysta. Nierzadko władca ogłaszał się już nie królem czy cesarzem, ale bogiem. Kapłan i jego pomocnik, artysta, pełnili wtedy funkcje ministerstwa propagandy - "wciskali ciemnotę": że władza pochodzi od Boga, że kapłani są pośrednikami między bóstwem a człowiekiem, że artysta swoją twórczością zapewnia grupie "tożsamość". Zespół takich poglądów, służących obiektywnie władzy autorytarnej i ciemiężycielskiej, nazwano kulturą. Cechą charakterystyczną kultury od czasów hordy pierwotnej aż do... dzisiaj jest jej arbitralność i antydemokratyczny charakter.
Interesującym faktem, dziwnie skrywanym przez ludzi kultury, jest sposób "popularyzowania sztuki" w Grecji. Grecy płacili za uczęszczanie na przedstawienia tragiczne.
- Płacili? - wyrwał się jakiś zdumiony głos.
- Tak, płacili.
- Dlaczego?
- To proste. Szybko doszli do wniosku, że nie wystarczy płacić artystom, bo lud może mieć gdzieś ich twórczość. Trzeba płacić widzom i słuchaczom, tak jak zdarzało się płacenie wyborcom za głosy. Zwłaszcza gdy się wciska taki towar, jaki dawali tragicy greccy: że na nic wszelkie starania, bo decyduje mojra, fatum, przeznaczenie. Czy to nie najlepszy sposób, by zniechęcić ludzi na przykład do próby przeciwstawiania się władzy? Nie inaczej było w Rzymie. Okrutne igrzyska w Koloseum były formą zapewnienia spokoju społecznego.
- Chleba i igrzysk!
- Tak. Ale i indywidualni poeci rozumieli, że to możność wypowiedzenia się i zyskania sławy jest głęboką potrzebą ludzką, a nie konsumowanie sztuki. Ta potrzeba jest raczej jedną z ostatnich u ludzi. Więc poeci też płacili, żeby ich słuchano. Oczywiście, tylko bogaci. W Rzymie w zwyczaju było obdarowywanie tych, którzy zechcieli słuchać recytacji. Podarki dawane z tej okazji miały specjalną nazwę. Nazywały się apoforeta.
Nieoczekiwanych uzasadnień dla tezy o ciemiężycielskim charakterze kultury - a z niej jesteśmy często tak dumni - dostarcza historia... wynalazków. Czegoż ona dowodzi? Tego, że wiele pomysłów wynalazczych znano bardzo dawno, ale brakowało uzasadnień dla ich stosowania. Po co było wymyślać maszyny mające ulżyć ciężkiej pracy niewolnika?
Znana jest wypowiedź Platona o tym, że banausoi ("robole") w ogóle nie są zdolni do żadnych uczuć wyższych. Ci zaś, którzy byli do tego zdolni (według Platona), czyli arystokracja, nie mieli prawa w żaden sposób zarabiać na swoje utrzymanie. I to ci ludzie tworzyli kulturę. Czy mogła to być kultura respektująca w jakikolwiek sposób to, co dziś nazywamy prawami człowieka? Skoro tworzyli ją ludzie, którzy mieli formalny zakaz jakiejkolwiek pracy, czy mogli wykazać jakieś zrozumienie dla potu robotnika, by posłużyć się językiem Marksa?
Najwięksi filozofowie bez mrugnięcia okiem akceptowali niewolnictwo. Jezus nie pisnął słówka przeciw niewolnictwu. Uzdrawiając chorych, nie przeciwstawił się nigdy haniebnej praktyce wykonywania wyroków śmierci metodą, której potem sam miał zakosztować. Mnóstwo katolików na świecie od wieków nosi na szyjach podobizny tej strasznej szubienicy, jakby nie rozumieli, co taka śmierć oznacza.
Przeciw tej kulturze ciemiężycielskiej powstał zryw Spartakusa. Była to rewolucja kulturalna, bo wymierzona w istniejące wartości. Zakończyła się setkami krzyży ustawionych wzdłuż rzymskich dróg. Krzyży z żywymi ludźmi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa to, co wydarzyło się na Wyspie Wielkanocnej między rokiem 1770 a 1774, też było rewolucją kulturalną, w czasie której doprowadzeni do ostateczności ludzie przeciwstawili się wyczerpującemu budowaniu kolosów i powywracali je. Podczas Rewolucji Francuskiej i Październikowej ludzie z niewytłumaczoną zajadłością bezcześcili przedmioty kultu, co ze zgrozą opisywali późniejsi historycy, spadkobiercy kultury usprawiedliwiającej posiadanie bogactw, na które się nie zapracowało.
Po tysiącleciach panowania kultury ciemiężycielskiej ludzie doszli wreszcie do ułożenia stosunków społecznych w sposób odpowiadający naturze człowieka. Tym sposobem jest demokracja, czyli ciemiężenie mniejszości przez większość, rozwiązanie jedynie racjonalne w obrębie gatunku, który z naturalnego przyrodzenia jest diasporą odmieńców.
Demokracja, władza większości nad mniejszością, zlikwidowała pierwszy człon trójwładzy - nie kontrolowanego władcę dziedzicznego, ale co zrobiła z dwoma pozostałymi członami? Było z tym różnie. Rewolucja Październikowa zniosła pierwszy i drugi człon - cara i kler - za to człon trzeci uczyniła głównym filarem nowej władzy, teoretycznie wybieralnej. Artyści stali się kapłanami nowej ideologii społecznej, która zastąpiła religię, a godność "zasłużonego artysty republiki" odpowiadała godności dawnych biskupów.
Artyści i kapłani zawsze pełzali koło tronów. Kiedy w roku 1989 runął system komunistyczny w Polsce, gdzie było chyba tyle stałych teatrów, ile w Ameryce, artyści niezwykle agresywnie zaczęli się domagać takich dotacji, jakie były za reżimu. Marek Arpad Kowalski napisał o tym: "Artyści wszędzie chcą demokracji, tylko w kulturze dyktatury". Dodać by można, że tak samo kapłani. Gdy toczyły się w roku 1992 debaty w Sejmie nad aborcją, posłowie katoliccy twierdzili, że są problemy, które nie mogą być rozstrzygane głosowaniem (to znaczy tezy dogmatyczne). Jakaż to typowa nieznajomość wiary! Przecież w państwie bożym w ogóle by nie było Sejmu, a więc jakże niekonsekwentny jest katolik, gdy zasiada w Sejmie.
Demokracja amerykańska, która nie miała problemu uporania się z dawną władzą autorytarną, jak demokracja grecka, angielska i inne, powstawała na terenie "czystym" i tworzyli ją ludzie najbardziej z całego świata dla demokracji stworzeni: imigranci ipso facto bardzo zróżnicowani. Pomysł władzy większościowej był więc najbardziej przekonywający. Jak tu załatwiono problem drugiego i trzeciego członu trójwładzy? Całkowicie oryginalnie i najdoskonalej. Religie programowo oddzielono od władzy, a ponieważ było ich wiele, tym bardziej nie do pomyślenia stała się zasada cuius regio, eius religio. Ameryka służy za standardowy przykład mozaiki wyznaniowej, gdzie wskutek wielości wyznań trudno byłoby mówić, że któraś religia jest panująca czy jedyna. A artyści? Ponieważ nie było wcześniej w Ameryce żadnych "wieszczów" jak na przykład w Polsce, uznano, że produkcja artystyczna jest taka sama jak każda inna produkcja. Wartość tej produkcji podlega swobodnej ocenie obywateli i nie ma żadnych powodów, by twórczość artystyczną dotować ze środków publicznych. Amerykanie uznali, że sztuka jest towarem, jak wszystko, co zaspokaja jakąś potrzebę. To zaufanie do swobodnego uznania obywateli okazało się dla sztuki równie zbawcze, jak liberalizm dla gospodarki. Ameryka wnet zasłynęła arcydziełami. Komunizm twórczością hołdowniczą. Przy zasadzie niedotowania sztuki pojawia się jej tyle, ile jej społeczeństwo pragnie.
Artysta jest przeciwieństwem robotnika, a jego zajęcie przeciwieństwem pracy. Robotnik pracując myśli o fajrancie i pieniądzach za pracę. Hutnik, górnik, ślusarz spoglądają na zegarek w czasie pracy, a rolnik patrzy jak wysoko słońce i ile jeszcze do końca pola. Artysta oddaje się "radosnej twórczości". Czas dla niego nie istnieje. Matejkę trudno było przywołać na śniadanie, a Michał Anioł nie rozbierał się przez miesiąc, kiedy malował stworzenie świata. Gdyby to było możliwe, artysta pracowałby za darmo. Jego wynagrodzeniem nie są pieniądze. Jego wynagrodzeniem jest uznanie. Dzieło sztuki to zatem szczególny towar. Taki, który krzyczy, czasem błaga o uwagę. Dlatego im mniejszy artysta, tym większy podpis. Artysta jest potomkiem Herostratosa. Jeśli nie udało mu się zwrócić uwagi na siebie swoją sztuką, założy marynarkę do góry podszewką. Albo - co gorsza - zacznie robić sztukę dziwaczną. Grecy nazywali artystów maniakoi - maniacy. Jest to niezwykle trafne oddanie istoty zajęcia artysty, w istocie przecież maniakalnej potrzeby wykonywania pewnych czynności. Jakich czyn-ności? Dla jednych jest to pisanie wierszy, dla innych malowanie, jeszcze dla innych granie itd. Trudno przypuścić, by ktoś był maniakiem zbierania bawełny przy 40 stopniach Celsjusza, spuszczania surówki z pieca hutniczego, zamiatania ulic, czyszczenia kanałów. Gdyby ludzie tych zawodów domagali się jakichś przywilejów, byłoby to zrozumiałe. Wykonują pracę niezbędną, a nieprzyjemną. Ale przywileje wywalczyli sobie ci, którzy pracowaliby i za darmo.
Wszystko stąd, że potrzeba piękna jest u człowieka poważną siłą. Tylko w sytuacji zagrożenia śmiercią głodową poszukiwanie pożywienia będzie impulsem silniejszym niż dążenie do poprawienia swego wizerunku. Ileż to dziewczyn na świecie nie dojada, by się wystroić i wymalować!
To banalne stwierdzenie. Ale w całej historii człowieka potrzeba piękna i kultu wycisnęła z ludzi masę potu i krwi, a prawdopodobnie przyczyniła się do wyginięcia niektórych populacji. Myśl, o jaką mi chodzi, najlepiej będzie wyrazić przywodząc na pamięć igrzyska rzymskie. Było na tych igrzyskach, oczywiście, wiele elementów najprawdziwszej sztuki. Ani Szekspir, ani nikt po nim nie uzyskał takiego efektu dramatycznego, jaki się zdarzał w czasie walk gladiatorów lub walk ludzi z dzikimi zwierzętami. Na śmierć i życie.
Dzisiaj nie akceptujemy takich widowisk. I w tym jest niewątpliwie nasza moralna wyższość. Ale zabijanie się ludzi dla przyjemności innych wcale nie stanowi czegoś najgorszego w dziejach. Tego było stosunkowo niedużo. Najgorsze okazało się zapędzanie wielkich rzesz ludzkich do prac nad świątyniami, piramidami i innymi obiektami, które to wysiłki nie miałyby tak morderczego charakteru, gdyby w tych budowlach nie dbano o piękno - tak jak je ówcześnie rozumiano. Odkrywane obiekty kultowe Majów, Tolteków i innych ludów zdumiewają swoim pięknem, ale tu właśnie można zademonstrować różne postawy. Zachwycać się pięknem nie wspominając o morderczym trudzie ludzi, którzy pod batami, w skwarze słońca to wykonywali, albo podziwiać to piękno, a raczej ten trud, prześlepiając nieludzką cenę, jaką za to zapłacono - to postawa niegodna.
Zagadnienie nie jest czysto abstrakcyjne. Dziś również wznosi się obiekty, które nigdy by nie powstały, gdyby o nich zdecydowano w referendum. Nasz postęp to przekonanie, że wolność i wygodne życie ludzi należy traktować ako dobro najwyższe. Budowanie kościołów-gigantów czy teatrów-gigantów z pieniędzy publicznych to kontynuowanie kultury ciemiężycielskiej i nędzy filozofii.
15.0. Filozofia dyferencjalna
Drogi Przyjacielu!
Literatura piękna sprezentowała nam ogromne bogactwo charakterów ludzkich w postaciach swoich "bohaterów". Powieści, te bajki dla dorosłych, w praktyce obowiązkowe lektury uczniów i studentów, zawierają na swych kartach typy niezmiernie zróżnicowanych postaci, co wszakże nie spowodowało powstania filozofii o ludziach. Wciąż mówi się w systemach filozoficznych o człowieku. Lecimy na ogólniki, łatwizny, chmury, jak to zwięźle nazwał Arystofanes. Nie wszyscy jednak jesteśmy w tym jednakowo grzeszni. Są ludzie, którzy bardziej wolą prawdziwe relacje o świecie niż wymyślone. Istnieje książka, która zawiera autentyczną prawdę, a jednak należy do literatury pięknej z uwagi na swój styl. To ARCHIPELAG GUŁAG Sołżenicyna. Los wtrąca czasem także największych w inferno i klerkowie mają wtedy daną ad oculos nędzę z dna egzystencji, oświetloną światłem geniuszu. Żadne "szwarccharaktery" dawnej literatury nie mówią tyle ważnej prawdy o ludziach dna, co Sołżenicyna jakby mimowolne uwagi o knajakach i prydurkach. Któż nie zapamiętał Matroniny, baby z piekła rodem, Własowa, małego człowieczka o wielkim charakterze, a przede wszystkim izby dziwolągów. Ilekroć przypominam sobie owego generała z izby dziwolągów, który w sytuacji krańcowego głodu obkrawał każdy kawałek chleba ze wszystkich stron, by odrzucić "brud", jaki zostawili na nim inni ludzie, to przypominają mi się dziesiątki, dziesiątki dziwaków, z jakimi zetknąłem się w moim życiu. Jeśli pomnożyć to przez miliony, uznać wypadnie, że ta wyjątkowa zielona planeta nie jest najlepiej pomyślana przez Stwórcę, a zamieszkujący ją ludzie to twory pijanego demiurga:
amoralni psychopaci,
agresywni bandyci, mordujący indywidualnie i rękoma swoich żołnierzy,
obłąkani manią znaczenia herostraci,
nie chodzący po ziemi fantaści, sprowadzający innych z drogi rozsądku,
poeci utrudniający i tak trudny dialog między ludźmi,
cyniczni oszuści i intryganci,
różnego autoramentu sadyści,
tchórze,
nigdy nie dojrzewające wieczne dzieci,
rozpłodowcy bez rodzinnego instynktu,
geniusze, z którymi ciężko żyć,
uważający się za geniuszy kretyni,
zwyczajni, pospolici kretyni,
bigoci,
notoryczni kłamcy,
ludzie galarety - ani tak, ani tak. Rozpacz.
Nie znający nigdy spokoju frustraci.
Kaleki fizyczne. Statystyki podają, że rodzi się 70% dzieci z wadami. Horrendalne!
Aseksy, doprowadzające do rozpaczy nie zaspokojone żony,
zawodowi rozwodnicy,
ludzie nigdy nie syci bogactwa i
skrajni abnegaci,
ludzie pobudliwi i agresywni jak kobra oraz
obojętni na wszystko jak muły,
ludzie żyjący na granicy samobójstwa,
uporczywi mieszkańcy kanałów w Ameryce i innych dostatnich krajach, którym swego czasu Polska Ludowa chciała przesłać śpiwory,
marnotrawcy nie zdający sobie sprawy z tego, co czynią,
ludzie bez instynktu czasu przyszłego; dziś zarobią, dziś przepuszczą - mieszkańcy dzielnic nędzy,
kurwy,
złodzieje,
pederaści,
alfonsy,
przygłupy,
kurduple,
ponuracy,
cherlaki,
milczki, przy których czujemy się jak u prokuratora,
obezwładniające gaduły,
ranne śpiochy, doprowadzające otoczenie do szału,
nałogowcy,
"urodzeni w niedzielę",
"straszni mieszczanie",
tragiczni brzydale,
włóczęgi,
kapo i prydurki,
kapusie,
skiny i cała reszta 300 form dewiacji opisanych w amerykańskim podręczniku psychiatrii, słynnym DSM-IV.
A jeszcze: ludzie żmije. Komentarz zbyteczny, bo to potoczne określenie.
Ludzie małże. Rodzaj męski tego gatunku to przyrośnięte do stołków urzędasy. Rodzaj żeński anonsuje się często w ogłoszeniach matrymonialnych, gdzie swoją wadę główną przedstawia jako cnotę: "domatorka" (gdyby nie była "domatorką", nie musiałaby korzystać z biura matrymonialnego).
Wymieniłem ludzi egzystujących na prawach tak zwanych "normalnych" członków społeczeństwa. Teraz można by wymienić niewyczerpaną listę dewiantów, przebywających w zakładach zamkniętych.
Pesymista to człowiek, który widzi tylko złe strony życia. Optymista - odwrotnie. Więc ani optymizm, ani pesymizm nie jest słuszną postawą. Po naszym świecie chodzą również ludzie wspaniali, piękni i zacni nad wszelkie wysłowienie.
Heroiczni dobroczyńcy i filantropi - brat Albert, matka Teresa, uhonorowana nagrodą Nobla.
Odkrywcy szczepionek, leków i technik medycznych.
Twórcy nowych materiałów.
Odkrywcy nowych lądów, także na Księżycu.
Wielcy artyści.
Wielcy naukowcy.
Wielcy menedżerowie, zmieniający świat.
Wielcy przywódcy.
Bogactwo? Feeria różnorodności? Tak. Ale to nie jest wielość przedmiotów. To bogactwo jest zarazem źródłem cierpienia, od jakiego są wolne gatunki mniej od nas "bogate".
Fakty te jakby nie budzą sprzeciwów. Są zbyt oczywiste, zbyt namacalne. Większość ludzi ma jednak do nich stosunek magiczny, życzeniowy. Spostrzegają zróżnicowanie, ale uważają, że cechy te są u ludzi czymś takim jak chmury na niebie: raz są, raz ich nie ma. Jedne przepędzi wiatr, inne ustępują powoli, ale ustępują, bo zwalcza je słońce. Cechy ludzkie jawią się większości właśnie jako takie stany przejściowe.
Tam, gdzie ludzie zajmują się hodowlą zwierząt, aż do śmieszności posuwają swoją wiarę w trwałość cech odmianowych i znaczenie "pochodzenia"; tu wykazują swoją wiarę w dziedziczenie cech, o czym zapomną, gdy będzie mowa o dziedziczeniu u ludzi. Ludziom podejmującym odpowiednie zabiegi hodowlane nie przychodzi do głowy mniemanie, że krowa określonej rasy mlecznej w pewnym momencie może stać się krową innej rasy. Gdy jednak chodzi o nich samych, wydaje im się, że zmieniają się tak jak klimat, w zależności od "wpływów". Marksistowski psycholog Włodzimierz Szewczuk w dwutomowym podręczniku psychologii z roku 1966 cytuje efektownie duży fragment dzienniczka jakiejś uczennicy, która daje w nim zapis rzeczywiście niezwykłej zmienności swoich poglądów od krańcowo "amerykańskich" do całkowicie poprawnych, socjalistycznych. I oto mamy naukowy dowód na to, że "la donna e mobile", kobieta zmienną jest. Mogę iść o zakład, że ta uczennica, jeśli jeszcze żyje, porzuciła i te poprawne poglądy. Jakie ma dzisiaj? Może jest faszystką? Bo ta osoba wykazała właśnie niezwykłą stałość! Co było stałego w jej zachowaniu? Jej zmienność! Gdyż to nieprawda, że wszystkie kobiety zmienne są. Są takie, które zadziwiły świat swoją niezmiennością, jedną z nich nazwano "Żelazną Damą". Była i jest w pewnych granicach niezmienna, choć egzystowała nie w pensjonarskich realiach, jak owa uczennica, ale poddana była presji warunków, które porównać by się dały do sytuacji na froncie. Nie tylko pani Thatcher jest przykładem niezłomności i nie tylko w jej dojrzałym wieku to się zdarza. Wiem dobrze, że w latach, w których pisała swój pamiętnik rzeczona uczennica Szewczuka, obok niej, równe wiekiem, istniały uczennice, które mimo ogromnych nacisków nie dały się wciągnąć do ZMP. Ich zdrowy i silny instynkt moralny mówił im jednoznacznie, że to, co im wciskano na siłę, to kłamstwo i przemoc.
Fizyka mówi nam o prawie zachowania masy. Biologia dowodzi, że można mówić o prawie zachowania cechy, a prosta obserwacja dowodzi, że podstawowe cechy osobowościowe nie tylko nie znikają, ale stają się coraz bardziej wyraziste. Dlatego to starzy ludzie, którzy w młodości żyli jakoś z różnymi od siebie, na starość z trudem znajdują podobnych sobie. Czasem w tym celu podejmują dalekie podróże. To prawo zachowania cechy przesądza o tym, że starość jest samotnością.
Wbrew temu, co mówią o "podstawowej komórce społecznej" - rodzinie - politycy i kaznodzieje, rodziny nie są bynajmniej zbiorami similisów, choć są zbiorami krewnych. Wskutek generalnej zasady, że dzieci mało są podobne do rodziców, przypominają natomiast dziadków, rodzina to zbiór osób tym bardziej zróżnicowanych i niepodobnych, im bardziej odmienni w typie byli rodzice. Jeżeli małżeństwo zostało zawarte w przekonaniu, że "jak się ożeni, to się odmieni", lub na zasadzie "uzupełniania się", członkowie takiej rodziny podobni będą do uczestników wycieczki za granicę. Z początku wszyscy są sobie przyjaźni, ale kiedy wyjdą na jaw cechy charakteru niektórych uczestników, wszyscy myślą już tylko o tym, by jak najprędzej pożegnać się z przygodnymi znajomymi.
Zróżnicowanie najdotkliwej odczuwa się w rodzinach, które prowadzą jakiś rodzinny biznes. Młodzi, którzy bez szemrania słuchaliby przełożonych w pracy poza domem, bynajmniej nie są posłuszni "dyrektorowi-ojcu". Jeżeli rezultatem działalności firmy jest pokaźniejszy majątek, dyrektora-ojca ogarnia rozpacz, że nie ma go komu zostawić. Temat-rzeka.
Skoro jesteśmy przy stosunkach rodzinnych... W młodości bardzo pasjonował mnie problem dziedziczenia cech u ludzi, czyli podobieństwo potomków do rodziców i wcześniejszych protoplastów. Wnet zorientowałem się, że:
1) nie jest tak, wbrew notorycznemu mniemaniu i jakby rozsądkowi, by synowie byli podobni do ojców, a córki do matek. Odwrotnie: synowie są bardziej podobni do matek, a córki do ojców! Chodzi o podobieństwo charakterów, uzdolnień, skłonności do chorób i rodzaj "somy" - ciała;
2) łatwiej wykazać podobieństwo do dziadków i babek, ale... tu występuje dość zagadkowa przemienność. Mężczyznę cechuje podobieństwo do swego dziadka, ale tego, który jest ojcem matki, a kobieta przypomina babkę, ale tę, która jest matką ojca.
15.1. Hipoteza na temat dziedziczenia przemiennego
O podobieństwie przemiennym - synów do matek, córek do ojców - można mówić bez większego ryzyka ośmieszenia się, bo zdumiewająco wielu uznanych pisarzy tak właśnie przedstawia relacje między dziećmi a rodzicami. Córki są pupilkami ojców, a synowie pupilami matek. Kiedy przeczytałem u Arystofanesa taką oto charakterystykę bohatera: "Wisus i hulaka! Wrodził się w matkę; ta też była taka", byłem zdumiony (Arystofanes, Chmury, tłum. A. Sandauer).
Co do podobieństwa do dziadków, nasunęło mi się kiedyś takie wytłumaczenie owego fenomenu. Wiemy, że we wczesnohistorycznym okresie rozwoju człowieka wendeta była normalnym prawem zwyczajowym - syn mścił śmierć ojca. Przyjmijmy taką sekwencję zdarzeń: syn będąc dzieckiem widzi śmierć ojca, zapamiętuje zabójcę, a kiedy dorasta - mści krzywdę wyrządzoną ojcu. Jednakże pomsta nie jest przyjmowana jak zasłużona kara. To nie sąd i prawomocny wyrok, tylko łańcuch retorsji wendety. Ten, kto mści się z powodu doznanej krzywdy, nie wraca do domu z otwartą przyłbicą. Któż - w tamtych czasach - uznawał zasadność zemsty? Nikt! Zemsta pociągała zemstę, a jeśli mściciel miał mało szczęścia, mógł od razu zostać zabity, zanim powrócił do swoich.
To rozumowanie zawiera pewną implikację, taką mianowicie, że wtedy synowie dziedziczyli cechy ojców, a córki cechy matek. Przy tym założeniu zadziorny ojciec miał również zadziornego syna - zemsta następowała w drodze naturalnej skłonności. W innej sytuacji był ojciec, który miał córkę. Córka nie mogła pomścić ojca, najwyżej dopiero jej syn, czyli wnuk. Ale zanim on dorósł, pamięć zabójstwa zbladła, a zabójca zmarł i w ogóle zmieniły się realia. Wendeta została zaniechana.
Ale mógł być jeszcze inny przypadek nierozpoczęcia łańcucha wendety. Wyobraźmy sobie, że zabity ojciec ma takiego syna jak święty Stanisław Kostka, który był delikacik, panienka, płonił się i mdlał, kiedy usłyszał brzydkie słowo. Podobno sprawił ojcu, butnemu wojewodzie, kolosalne rozczarowanie. Gdyby Stanisław Kostka miał zostać mścicielem jakiejś ojcowskiej krzywdy, na pewno nic by z tego nie wyszło. Krzywda zostałaby nie pomszczona, jakby pokrzywdzony miał córkę, nie syna. Znając niepojętą i fascynującą wynalazczość Natury, łatwo możemy przyjąć, że istniały dwa typy dziedziczenia cech.
1) Dziedziczenie typu a) syn dziedziczy cechy ojca
b) córka dziedziczy cechy matki.
2) Dziedziczenie typu a) ojciec - córka - wnuk
b) matka - syn - wnuczka,
to znaczy: charakter ojca dziedziczy córka, a potem jej syn, czyli wnuk, charakter matki dziedziczy syn, a potem jego córka, czyli wnuczka. Jeżeli dzisiaj spotykamy ludzi potwierdzających drugi typ dziedziczenia, to według tej hipotezy dlatego, że protoplaści o pierwszym typie dziedziczenia pozabijali się i nie zostawili potomstwa. My jesteśmy progeniturą tych, którzy w swoim czasie dziedziczyli agresywność co drugie pokolenie. Nazwałem to dziedziczeniem przemiennym.
Ciekawym przypadkiem przeniesienia geniuszu z dziadka na wnuka według opisanego schematu jest przykład Alberta Schweitzera i Jean-Paul Sartre'a. Córka wielkiego Alberta wychodząc za mąż za skromnego oficera marynarki nazwiskiem Sartre - posłużyła jako przekaźnik w sztafecie pokoleń. Nobel, którego nie osiągnął dziadek, spadł na wnuka.
Od reguły tej zdarzają się jedak wyjątki, chociaż naprawdę rzadkie. Córki są podobne do matek, synowie do ojców. Jak to tłumaczyć? Chyba tak, że po prostu ci przodkowie o dziedziczeniu bezpośrednim nie wybili się wszyscy, w co już nietrudno uwierzyć.
Przedstawiona koncepcja jest hipotezą, może tylko "psychozabawą", ale wydedukowaną nie z fantazji, lecz z rozumowań uprawnionych w nauce. Jej wadą jest przede wszystkim to, co jako notoryczny problem występuje w psychologii, a mianowicie trudność obiektywizacji ocen. Stąd też za naturalne będę uważał, gdy do ludzi nie mających zamiłowania w poznawaniu bliźnich (czym pasjonował się Napoleon) nie trafią te argumenty.
W estetyce tragedii mówi się o tak zwanej ironii tragicznej. Jest to zabieg dramaturgiczny polegający na takim prowadzeniu akcji, by w pewnej chwili ukazać bohaterowi jakby szansę ocalenia. Ale jeśli bohater pójdzie w kierunku tego promyka nadziei, tym bardziej się pogrąży. Taką ironią tragiczną człowieka jawi się jego bogactwo utalentowania - błogosławieństwo jest przekleństwem. Wszak liczne rodziny upodobniają się do parlamentów - dzieci dzielą się na różne "partie", "obozy", części rodzin "nie uznaje się" itd. Do tego przypomnieć trzeba, że różnice mają charakter dynamiczny. Wielu ludzi to najprawdziwsze kameleony. Z bardzo dobrze zapowiadających się młodzieńców wyrastają na zdeklarowanych łobuzów, a niektórzy, choć bardzo szumią w młodości, stają się statecznymi obywatelami. "Wpływologiczna" psychologia tłumaczy to, rzecz jasna, przyczynami zewnętrznymi - od złego tatusia i ustroju do wpływu gwiazd na charakter. W rzeczywistości największe znaczenie ma wrodzony harmonogram rozwoju. Znałem w młodości pewnego chłopca, z którym rodzina nie mogła sobie dać rady. Wszyscy tacy spokojni, w kogo on się wdał? Przypadkowo dowiedziałem się, jakim to wisusem w młodości był dziadek, ongiś sierżant, na starość spokojny, podśpiewujący sobie jegomość.
Ludzie wykształceni na całkach, kosinusach, dopływach Amazonki i powstaniach narodowych w kwestiach życiowo ważnych rozumują jak troglodyci: rodzina porządna, dlaczego potomek nieporządny? Nie przychodzi im do głowy, żeby porównać dwudziestolatka do ojca lub dziada w analogicznym wieku - jacy byli, kiedy oni mieli 20 lat.
Długo jeszcze musimy poznawać zagadki Natury. Gdzie posługujemy się w badaniach mikroskopem, milimetrem, wagą, tam postęp mamy duży i satysfakcję w takiej pracy pewną. Analizowanie tego, jak ludzie żyją, jest żmudne, ryzykowne i niewdzięczne.
Nie lepiej niż w rodzinach naturalnych przedstawiają się sprawy w ludzkiej rodzinie narodów. Na wszystkich krańcach świata widać tendencje separatystyczne. W sejmach tworzą się coraz nowe partie i partyjki, czyniąc z parlamentów jarmarki. Zbyt wielu herostratów chcących zwrócić na siebie uwagę. Najłatwiej tego dokonać robiąc frondę. Dzisiaj czyni się to przez zakładanie partii politycznych, kiedyś - tworząc nowe zakony, ku chwale bożej. I... własnej.
Embarras de richesse. Tragedia nadmiaru. Tragedia? - zdziwisz się może. Jednak tak, tragedia. To bogactwo nie jest szczęściem, to bogactwo to źródło cierpienia. Bogata paleta różnorodnych typów ludzkich to nie to samo, co bogactwo wystawy rzemiosła, gdzie również obok brzydoty są wyroby wspaniałe. Wytwory ludzkich rąk są martwe, nie czują i nie cierpią, wywołują w nas więc tylko odczucia estetyczne. Wszystko, co żywe, może budzić zarówno odczucia estetyczne, jak i moralne.
Gdyby te ogromne różnice wewnątrzgatunkowe były udziałem goryli lub niedźwiedzi, problem nie istniałby wcale. Goryle i niedźwiedzie egzystują jako samotnicy - jaki problem, że ktoś samotnie żyjący jest takim czy owakim dziwakiem? Jego sprawa. Jeżeli jego dziwactwo pozwala mu przeżyć, nie ma się czym martwić. Ale człowiek, tak potężnie zróżnicowany, jest politikon zoon! A więc istotą społeczną, jak pszczoły, mrówki i inne zwierzęta stadne, z tym że tam do zróżnicowanych funkcji w ich społecznościach każdy osobnik jest nie bardzo dobrze, ale doskonale przystosowany, i to w ten sposób, że nie ma żadnej "debaty", jaką funkcję kto będzie spełniał - czy będzie zbieraczem, strażnikiem, pomocą domową czy budowniczym. Zarówno "wybór zawodu", jak i umiejętności zawodowe owad ma w genach. My mamy rozbuchane zróżnicowanie i faktycznie duże możliwości, ale o sukcesie jednostki ludzkiej decyduje relacja między siłą rozumu a siłą instynktów, sukces zaś społeczeństw zależy od tego, w jakiej proporcji są osobnicy o dynamizmie ujemnym, jak powiada Jolanta Wilsz, do osobników o dynamizmie dodatnim i zerowym.
Według dialektyki marksistowskiej postęp wyłania się ze zderzenia przeciwieństw niby huk, jaki powstaje przy zderzeniu pociągów. Było to w istocie rozumowanie finalistyczne, implikujące stały postęp. Nie czas na obalanie tego, co obaliła historia, ale pożyteczne będzie przypomnienie tego, gdyż myślenie finalistyczne jest drogie umysłowi ludzkiemu i objawia się w różnych formach. Światopogląd zbudowany na aktualnej wiedzy naukowej nakazuje nam stwierdzić zadziwiającą zdolność Natury do tworzenia coraz nowych form, w tym form czujących, a także obdarzonych samowiedzą (człowiek), ale nie przyświeca temu żaden cel bądź współczucie - prócz tego, jakim obdarzeni są dobrzy ludzie. Postęp nie rodzi się z przeciwieństw, bo można sobie wyobrazić dwie siły dokładnie równoważne i nie będzie ruchu ani do przodu, ani wstecz.
Z powodu swego kolosalnego zróżnicowania człowiek skazany jest na sprzeczności, ale nie wynika z tego żaden "postęp", tylko zwycięstwo siły większej, raz dodatniej, raz ujemnej. W rzeczywistości dotychczasowe dzieje człowieka od kilku tysięcy lat wykazują stały postęp, rozumiany jako proces, w którym zmniejsza się ilość cierpienia. Jednakże ową ilość cierpień, jakie znoszą ludzie, wypada potraktować jako niewyobrażalnie wielką, jeśli porównać to z cierpieniami innych istot czujących, to znaczy świata zwierząt. Sprzeczności wynikłe z kolosalnego zróżnicowania wewnątrzgatunkowego, nieporównywalnie większa ilość chorób wskutek rodzenia się osobników podatnych (u zwierząt osobniki takie eliminuje selekcja stabilizująca), fakt, że ludzie żyją w większości pod władzą dominantów-psychopatów, organizujących wojny, a nawet głód na ogromną skalę (Stalin na Ukrainie) i cierpienia psychiczne, które zwierząt dotykają tylko w małym stopniu, czynią człowieka najbardziej cierpiącym gatunkiem na Ziemi.
Historia filozofii prezentuje nam trzy typy postaw wobec kondycji człowieka: pesymistyczną, optymistyczną i "poznawczą". Dwie pierwsze są ocenami, co najbardziej przystoi filozofii, ostatnia jest tym, czym obecnie zajmuje się nauka. Dyskutuje się nawet, czy filozofia ma jeszcze racje bytu w chwili tak potężnego rozwoju nauki. Niektórzy zaś, jakby uprzedzając negatywną odpowiedź, proponują "filozofię naukową".
Filozofowanie to pierwszy odruch ludzkiego umysłu, chęć zrozumienia otaczającego świata w drodze indukcji i dedukcji bez robienia doświadczeń. Nauka to zespół twierdzeń o świecie właśnie na podstawie doświadczeń. Ponieważ jednak gmach nauki to dziesiątki dyscyplin szczegółowych, esencjonalną ocenę świata na podstawie aktualnego stanu wiedzy daje właśnie filozofia, musi więc być uznana za niezbędną. Filozofia tak rozumiana jest reasumpcją nauki i oceną świata na podstawie jej wyników.
Doszedłem do przekonania, właśnie biorąc pod uwagę aktualny stan nauki, że kondycję człowieka należy określać słowem tragiczna jako pojęciem najbardziej adekwatnym. Tragizm rozumiany racjonalnie, jako składnik obiektywnej rzeczywistości, a nie konstrukcja intelektualna (literacka), jest wyznaniem wiary, także w możliwe dobre zakończenie. Na gruncie estetyki tragedii takie stawianie sprawy wygląda nielogicznie. W gatunku literackim zwanym tragedią klęska bohatera lub jego ideałów jest konieczna. Wynika to jednak li tylko - upraszczając - z uporu bohatera. Gdyby się okazał rozsądnym i poszedł na kompromis, uniknąłby smutnego losu. Można było, oczywiście, dla określenia poglądów, do jakich doszedłem, stworzyć jakieś nowe słowo. Jednakże tak, jak rzeczy widzę, sens słowa "tragiczny" najlepiej oddaje to, o co mi chodzi. Właśnie pojęcie tragizmu, wypracowane ongiś przez wyjątkowy, genialny naród, oddaje najlepiej los człowieka, gatunku wyjątkowego w przyrodzie.
Tragedie greckie i późniejsze są jak matematyka. Nie można zmieniać ich reguł. Po zmianie nie byłyby już tym, czym są. W życiu jednak pełno mamy konfliktów tragicznych, które kończą się dobrze, gdy protagoniści po prostu znajdują kompromis. Zwrot "tragedia optymistyczna" jest całkowicie sensowny w praktyce, choć nielogiczny na gruncie estetyki dramatu. Powtarzam: Człowiek to jedyny gatunek, który może nie tylko przyczynić się do swojej zguby, jak mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej, ale może także uniknąć takiego losu, jeśli wykorzysta tę potencję racjonalności, jakią posiada.
Nasze nadzieje na lepszą przyszłość łączymy z naszym umysłem, rozumem (ratio). Ten umysł, w postaci neocortexu zafundowany nam przez Naturę, jest darem niezwykłym i jakby kłopotliwym.
Wiąże się z nim pewna bardzo specyficzna osobliwość: używamy go od około 50 tysięcy lat, choć posiadamy od wielu tysięcy lat wcześniej. Wiemy to dziś dość dokładnie, bo po pojawieniu się neocortexu, siedliska rozumu, przez długi czas nie było śladów świadomej działalności tych pierwszych populacji. Ci praludzie mieli już ludzki rozum, ale przez bardzo długi czas żyli nadal jak zwierzęta! Tu, w związku z rozważaniami o tragizmie, zróbmy od razu uwagę, że do czasu rozpoczęcia używania rozumu człowiek nie był istotą tragiczną. Jak to pięknie wyłożył John Gassner, bohater tragiczny jest w pełni świadomy, a przed swoim upadkiem przeżywa tragiczne oświecenie. Nie występuje to u istot nie posiadających samowiedzy. Fenomen długiego nieużywania rozumu przez pierwszych... ludzi domaga się wyjaśnienia. Być może potrafimy to wytłumaczyć wychodząc od MUM i wiedzy o geniuszach, a także prawidłowościach selekcji stabilizującej.
15.2. Hipoteza na temat letargu rozumu
Nie popełnimy wielkiego ryzyka, jeśli przyjmiemy, że to, co w naszym obecnym myśleniu jest złe i głupie - MUM, konserwatyzm i nieobiektywizm - cechowało również myślenie pierwszych praludzi. Uzyskany rozum posłużył im w pierwszym rzędzie do fantazjowania na temat mana, cargo, duszy, bogów, złych cech tych "zza rzeki" itd. U odkrywanych jeszcze w naszym wieku plemion, które nie zetknęły się z cywilizacją, stwierdzono właśnie niezwykle rozbudowane wierzenia i często okropne ryty, ale minimalne dowody wykorzystania rozumu dla zwiększenia wygody życia. Dlaczego tak się działo?
Ażeby na to pytanie odpowiedzieć, trzeba skrupulatnie przyjrzeć się funkcjom naszego umysłu. Umysł nasz, pomimo nieustających zachwytów nad nim w wielu mądrych książkach, jest daleki od ideału. Ma on strukturę tragiczną. To może zabrzmi jak niesamowita herezja, ale nasz umysł (wolałbym wyrażać się umysł, nie mózg) jest w pewnym sensie gorszy niż "umysł" zwierząt, a to dlatego, że garnitur instynktów zwierząt po milionach lat selekcji tak został skomponowany, że zwierzęta mają w nim system dyrektyw bardzo pragmatyczny! Zwierzę "wie", jak ma postępować w każdej sytuacji - i nic więcej, ale ma za to życie proste i nieskomplikowane.
Gdybyż tak było u człowieka! Człowiek ma możliwości nieporównanie większe, ale, niestety, krępuje go pewna tragiczna przypadłość. Arthur Koestler analizując fenomen nawarstwiania się ludzkiego mózgu (neocortexu) na mózgu zwierzęcym, mówi: "Proces ten doprowadził między innymi do chronicznego konfliktu między nowym mózgiem, siedzibą ludzkiego rozumu, a archaicznym starym mózgiem, opanowanym przez instynkty i emocje. Efektem tego był niezrównoważony psychicznie gatunek o wrodzonych skłonnościach paranoidalnych (podkreślenie moje) przejawiających się w jego dawniejszych i nowszych dziejach" (Die Weltwoche).
Ludzki umysł tworzy najpierw wyobrażenia, bo to wymaga mniej wysiłku i posiada uzasadnienie energetyczne, a później dopiero, i to niechętnie, analizuje realia. W rzeczywistości więc poznanie realistyczne poprzedzone jest poznaniem fantazyjnym, stąd najpierw bogi, duchy, fantazje, a potem dopiero "dotykanie rzeczywistości". Dlatego też zasadne będzie przypuszczenie, że w owym długim okresie, kiedy praludzie posiadali już ludzki mózg (neocortex), używali go, owszem, ale nie do celów racjonalnych, polepszenia swego bytu, lecz do fantazyjnej, mitotwórczej czynności. MUM okazuje się pierwszą i najbardziej naturalną właściwością ludzkiego umysłu. Możliwości racjonalnego działania ludzki mózg wykazał dopiero wtedy, gdy egzystencja stała się trudniejsza. Przypada to na okres ostatniego zlodowacenia, kiedy to powstały już, być może, problemy przegęszczenia i braku dostatku zwierząt łownych, co wymusiło osiadły, rolniczy tryb życia. Pomysł, by ziarna, które same się rozsiewały i dawały plon (był to orkisz) świadomie zasiewać i czekać w tym samym miejscu do zbioru, był doniosłym wynalazkiem, a ten, kto to pierwszy zaproponował, stał się pierwszym geniuszem ludzkości. Pozostaje jednak wciąż intrygujące pytanie: dlaczego przez wiele tysięcy lat, od czasu gdy ludzie mieli już wysoce sprawny mózg, nie pojawiały się żadne oznaki rozumnego działania?
Pierwsza narzucająca się odpowiedź to ta, że nie było po temu potrzeby. I dziś ludzie nie myślą, jeżeli nie muszą. Dopóki wypadło bezstresowo egzystować w ciepłym klimacie nielicznym grupom zbieracko-łowieckim, nie było powodów do zmieniania czegokolwiek. Jest jednakże taka sprawa. Jak wiemy, w społecznościach ludzkich pojawiają się osobnicy tak odbiegający od przeciętnego typu, że szokują oni potężnie swoje otoczenie. Nawet dzisiaj. Oto kobieta, która liczy tak szybko jak komputer. Pani Siakunthala Levi z Indii pomnożyła w ciągu 26 sekund dwie liczby 13-cyfrowe przez siebie, co daje w wyniku liczbę 23-cyfrową! Torquato Tasso mówił, gdy miał zaledwie 6 miesięcy, a kiedy miał 3 lata, rozpoczął poważne studia nad gramatyką. Franciszek Galton w wieku czterech lat biegle czytał po angielsku, francusku i łacinie. Mozart w tym wieku już komponował, a Jeremy Bentham we wczesnym dzieciństwie posługiwał się łaciną i greką, gdyż liter nauczył się, zanim zaczął mówić.
Tacy odmieńcy pojawiali się z całą pewnością także w tamtych, jałowych tysiącleciach. Dlaczego nie odcisnęli na życiu społeczności, które ich wydały, żadnego śladu? Przecież nie zapominajmy, że wśród "odmieńców" czasów historycznych, geniuszy, którzy tak radykalnie zmienili życie gatunku Homo sapiens, byli również, a może przede wszystkim, tytani woli, niezwykłe uparciuchy, które zostawiły nam plon swoich wynalazków, mimo że otoczenie ich tępiło i nie ułatwiało życia. Niektórzy, jak wiadomo, skończyli na stosie. Dlaczego tak się nie działo przez ponad sto tysięcy lat? Moja odpowiedź brzmi następująco: Działała selekcja stabilizująca. Praludzie, choć mieli już ludzki rozum, żyli jak zwierzęta, poddani prawom świata zwierzęcego.
Co to jest selekcja stabilizująca? Selekcja stabilizująca to proces, który "odsiewa w każdym pokoleniu osobniki fenotypowo odbiegające od normy" (Wacław Gajewski, Genetyka ogólna i molekularna, wyd. VI, 1980 r.). Fenotypowo, to znaczy pod względem wyglądu zewnętrznego. Ale selekcja stabilizująca odsiewa nie tylko osobniki odmienne fenotypowo, czyli odróżniające się wyglądem. W prehistorycznych czasach nagiej nietolerancji również odmienność zachowania wystarczyła do wzbudzenia niechęci i agresji. Wiemy, jaki los mają zdolniejsze dzieci w prymitywnych suburbiach. Gdyby Tasso się urodził pięć tysięcy lat wcześniej, wątpliwe, czy przeżyłby. Uznano by, że przez niego mówi zły duch. Albo dobry. Wtedy byłby... bogiem? Gdyby żył dzisiaj, pokazywano by go w telewizji.
Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy z działania selekcji stabilizującej. Zaobserwować ją można tylko poprzez analityczne badania. Epoka dominacji marksizmu spowodowała pewną modę na myślenie demokrytejskie: wszystko jest w ruchu i ciągłej zmienności. Nachalne narzucanie tego powodowało, że na studiach żartowaliśmy: Wsio pływiot, skazał panta rei. Jednakże, abstrahując od żartów, przekonanie o powszechnym przetwarzaniu się było jakby powszechne. Nauka dostarczyła wszakże nieoczekiwanego odkrycia. W głębinach oceanów znaleziono organizmy, które nie ewoluowały przez miliony lat! Jest to w istocie twierdzenie tak szokujące w stosunku do przekonania o powszechnej i stałej zmienności, jak teza Kopernika w jego czasach. Jak to się tłumaczy? W rzeczywistości bardzo prosto. Gdzie przez miliony lat środowisko nie ulegało zmianie, tam nastąpiło doskonałe dopasowanie się do niego. Ponieważ są to warunki dość ekstremalne, egzystencja tych organizmów możliwa jest tylko w wąskim paśmie zmienności w zakresie wytrzymałości konstrukcji na potworne ciśnienia, warunki lokomocji itd. Innymi słowy, selekcja stabilizująca działa tam jakby bardziej rygorystycznie. Mutanty choćby niewiele odbiegające od optymalnych cech natychmiast giną wskutek bardzo rygorystycznych warunków środowiska. A należy przyjąć, że mutacje w tym świecie musiały być i są nadal, jak to wynika z immanentnych praw przyrody ożywionej. Lecz wszystko, co jest mniej doskonałe od utrwalonych, optymalnych form, nie ma szansy przetrwania, dlatego też sondy naukowców wyławiają osobniki żyjące i wymarłe przed milionami lat o identycznych cechach. Te odkrycia mają filozoficzny walor. Wszystko się zmienia, ale nie w nieskończoność. Istnieje stan dopasowania, równowagi między danymi organizmami a środowiskiem, a stan taki może trwać tak długo, jak długo nie zmienia się środowisko. A może to trwać również miliony lat. Czyżbyśmy więc mieli tutaj argument dla finalistycznej koncepcji świata? W pewnym sensie tak, ale tylko w pewnym sensie. Trwanie niektórych form życia organicznego w nie zmienionej postaci przez tak ogromny szmat czasu dowodziłoby, że istotnie następuje pewien trwały układ finalny - doskonałe zsynchronizowanie się ze środowiskiem. Ale samo powyższe sformułowanie zawiera implikację, że zmiana środowiska wywołuje zmiany przystosowawcze dotkniętych tym organizmów. Ponieważ od milionów lat środowisko w głębiach oceanów nie zmienia się, trwa tam swoista stagnacja ewolucyjna. Ale co będzie, gdy nasze Słońce stanie się białym karłem, a nasza Ziemia zaskwierczy jak jabłko wrzucone do ognia?
W perspektywie przewidywań naukowych nie można mówić o żadnym finalizmie. W rachubach religijnych tak, i to nawet koniecznie, bowiem bez finalistycznych koncepcji religia nie byłaby religią.
Środowiskiem dla osobnika są zarówno materialne warunki egzystencji, jak i zachowania współplemieńców. Dla niedźwiedzia liczą się tylko te pierwsze. Niedźwiedź-dziwak, jeżeli tylko potrafi zdobyć pożywienie, nie będzie cierpiał od niechętnych mu współbratymców, gdyż nie kontaktuje się z nimi. Człowiek-oryginał może więcej ucierpieć od współplemieńców, jako odmieniec, niż w walce o byt. Brak postępu i rozwoju u pierwszych ludzi wtedy, kiedy już mieli ku temu możliwości intelektualne, tym był powodowany, że selekcja stabilizująca utrącała wszystkich "odmieńców" - zarówno tych nieudacznych, jak i tych o potencjalnych pożytecznych możliwościach. Był to ten sam konserwatyzm, który widzimy i dzisiaj u ludzi prymitywnych. Tylko wtedy działał z naturalną bezwzględnością, której nie zakłócały normy etyczne, bo tych jeszcze nie było.
Postęp w pewnej chwili jednak się zaczął: około 50 tysięcy lat temu. Dlaczego? Wymusiły to pogarszające się warunki. Kiedy ludzie stanęli przed nowymi wyzwaniami, związanymi ze zmianami klimatu i prawdopodobnie zwiększającą się liczebnością pierwotnych plemion, najzdolniejsi zaczęli szukać możliwości zaradzenia trudnościom. Ten, który pierwszy skrzesał ogień, nie był już tępiony, nawet jeśli cechowała go odmienność. Ten, który ulepił i wypalił pierwszy garnek, też nie był tępiony, niezależnie od swego dziwactwa.
To byli pierwsi geniusze. Z osobników tępionych wnet zmienili się w poważanych, a ich odkrycia szybko stały się przedmiotem "wywiadu gospodarczego", jak to pięknie pokazywał film Walka o ogień. Od czasu tych pierwszych wynalazków - ognia, koła, wypalonego garnka - postęp dokonywał się według prawa lawiny. Rozwijała się najpierw cywilizacja, a potem kultura, dzięki innym utalentowanym odmieńcom, którzy zaczęli tworzyć pojęcia etyczne, prawo, sztukę. Oznaczało to wejście człowieka w nową fazę rozwoju i, choć to zabrzmi szokująco, fazę tragiczną! Bowiem w tym momencie w obrębie jednego, jedynego gatunku na naszym globie skończyło się działanie selekcji stabilizującej.
Teraz rozsądek nakazywał hołubić uzdolnionych odmieńców, a rozwinięte pojęcia etyczne przyczyniły się wnet do współczującego traktowania nieudaczników, niepozbywania się kalekich dzieci i ochraniania nieuleczalnie chorych. Nastąpił permanentny wzrost konfliktowości stosunków z powodu utrzymywania się przy życiu całej palety typów, a następnie ich mieszania się, co generowało różnice, o których wyobrażenie dają dwie przytoczone listy - ludzi stojących na antypodach. Rozpoczął się też proces syste-matycznej degeneracji gatunku Homo sapiens. Zjawisko odtąd jedyne wśród istot żyjących na Ziemi. Człowiek stał się istotą tragiczną.
Zniknięcie selekcji stabilizującej w gatunku ludzkim - rezultat działania rozumu - nakłada niejako na ten rozum obowiązek pokierowania dalszym rozwojem ludzkości. Selekcja stabilizująca jest we wszystkich gatunkach naturalną eugeniką przez niedopuszczanie do rozmnażania się osobników nieprzystosowanych, chociaż u zwierząt nie byłoby to takim problemem, ponieważ u nich osobniki kalekie nie stają się ciężarem dla grupy. Gatunek, który pozbawił się mechanizmu odsiewania osobników źle przystosowanych, wszedł na drogę naturalnej samolikwidacji. W takim położeniu znalazł się człowiek.
16.0. Eugenika
W roku 1974 Wiktor Osiatyński przeprowadził wywiad z profesorem Adamem Urbankiem, którego fragment zacytuję:
"Adam Urbanek: W istocie głód, eksplozja demograficzna czy inne plagi żywiołowe są problemami bardzo trudnymi i złożonymi. Myślę jednak - a nie jestem w tym odosobniony - że w przewidywalnej przyszłości ludzkość poradzi sobie z nimi. Dużo groźniejsze natomiast wydają się zagrożenia, które uświadamiamy sobie dopiero od niedawna, a które są niejako ubocznym produktem, efektem postępu biologii, medycyny i innych osiągnięć cywilizacji.
Wiktor Osiatyński: Zanieczyszczenie środowiska?
Adam Urbanek: Nie. A w każdym razie nie w potocznym sensie. Chodzi o zanieczyszczenie populacji ludzkiej zmutowanymi, szkodliwymi genami. Obecnie mamy rozpoznanych około 200 jednostek chorobowych o charakterze dziedzicznym. Niektóre z nich, na przykład cukrzyca czy schizofrenia, są problemami społecznymi, występującymi w dużej skali. Jeżeli nie przedsiębierze się żadnych środków, proces gromadzenia się takich szkodliwych genów będzie nieustannie narastać, a od jego konsekwencji nikt nie będzie nas w stanie uwolnić.
Wiktor Osiatyński: Czy chodzi o to, że te szkodliwe geny będą się niejako Ámnożyćw?
Adam Urbanek: Będzie wzrastać ich częstość występowania. (...)
Wiktor Osiatyński: Obecnie rośnie liczba tych szkodliwych genów?
Adam Urbanek: Tak. (...) Mutacje te były dawniej selekcjonowane przez dobór naturalny. Osobnik obciążony szkodliwą mutacją na ogół nie miał szans reprodukcji - ginął, zanim przekazał swoje geny potomstwu. (...) Obecnie w wyniku rozwoju cywilizacji, postępów medycyny, ograniczenia śmiertelności niemowląt, zwalczania chorób epidemicznych - coraz łatwiej przekroczyć próg reprodukcji. Mówi się nawet o ograniczeniu działalności doboru naturalnego, a w efekcie - o zaniku ewolucji przystosowawczej człowieka. Mutacje powstają nadal, ale nie są one selekcjonowane przez dobór naturalny. Rośnie więc liczba szkodliwych genów w populacji ludzkiej.
Wiktor Osiatyński: Czy proces ten jest nieunikniony?
Adam Urbanek: Wydaje mi się, że jednym z najpoważniejszych zadań współczesnej nauki powinno być stworzenie mechanizmu, który byłby substytutem dla doboru naturalnego. Chroniłby on ludzkość przed gromadzeniem się szkodliwych mutacji, zapewniając zarazem utrzymywanie niezbędnej różnorodności genetycznej, gdyż ta jest korzystna dla gatunku.
Wiktor Osiatyński: W jaki sposób miałoby się to odbywać?
Adam Urbanek: Przez kontrolę procesu reprodukcji człowieka.
Wiktor Osiatyński: Czyli kultura miałaby zastąpić działanie natury, doboru naturalnego?
Adam Urbanek: Tak".
Zwróć uwagę, Drogi Przyjacielu, że panowie nie używali w rozmowie słowa eugenika. Czy wiedzieli, że kilka lat wcześniej sir Joseph Keith, przewodniczący Partii Konserwatywnej w Anglii, musiał zrezygnować ze swego stanowiska, ponieważ powiedział publicznie, że ubodzy w Anglii mają większy przyrost naturalny niż klasy zamożne? Uznano, że poruszanie takiego tematu to "dynamit polityczny".
W naszych oświeconych społeczeństwach słowa "eugenika" można używać tylko w takim kontekście: "Dalszym sposobem, który uważam wprawdzie za teoretycznie możliwy, ale którego stosowanie odradzałbym stanowczo - byłoby usiłowanie wyeliminowania popędu agresji przez celowo prowadzoną eugenikę" (Konrad Lorenz w książce Tak zwane zło). I tak piszą literalnie wszyscy - laureaci Nobla i żurnaliści. Eugenika to niby ta koszmarna możliwość, dzięki której można by człowieka, tak, człowieka, to znaczy wszystkich (!) albo pozbawić agresywności, albo zamienić w homunkulusy. Myślenie jak w średniowieczu: everyman. Każdy.
Czasem sądzę, że gdyby na przykład Konrad Lorenz miał w sąsiedztwie swego instytutu w Seewiesen jakiegoś przyjemniaka, który by mu notorycznie włamywał się do jego zwierząt doświadczalnych, a od czasu do czasu urządzał nocne koncerty rycząc i bijąc żonę, może by dostrzegł ten błąd wszystkich poczciwców, którzy uważają, że inni są do nich podobni. Tak jednak nie jest i nie w wychowaniu tego przyczyna.
To zastanawiające: społeczność ludzi wykształconych boi się eugeniki bardziej niż wojny atomowej, choć nie wiadomo, jak praktycznie zrealizować na przykład "wyeliminowanie popędu agresji przez celowo prowadzoną eugenikę". Nawet nasi najmądrzejsi - laureaci Nobla - wypowiadają na temat eugeniki opinie diametralnie sprzeczne, podważając w ten sposób autorytet, jakim się cieszą. Albert Einstein: Kto jest sławnym uczonym? Ten, którego opinii na temat, na którym się nie zna, ludzie wysłuchują. Tylko że ludzie mądrzy nie wypowiadają się na wszystkie tematy.
Ludzie niewykształceni mają na temat cech wrodzonych u człowieka poglądy bardziej racjonalne. Wynika to z ich praktycznego doświadczenia. Jeśli ich pytać, ile by za to dali, żeby mieli ładne i zdolne dzieci, odpowiadają: bardzo dużo. Albo: wszystko. Jest tak dlatego, że ludzie na wsi i robotnicy nie mają tak bałwochwalczego stosunku do wykształcenia, które w przekonaniu inteligentów nadrabia przyrodzone braki. Dla wieśniaków i robotników szkoła to tylko ciężar w pewnym okresie życia, kiedy muszą do niej posyłać dzieci. Praktycznie nic więcej. Natomiast zdolne i ładne dzieci, na wsi zwłaszcza, to odczuwalna satysfakcja. Bystry i przystojny chłopak da sobie radę w życiu, a dla ładnej dziewczyny nie trzeba posagu. (Znam taką wieś, która słynęła kiedyś z ładnych dziewczyn. Było faktem i znaną legendą w okolicy, że wybierali się tam po żony bogaci kawalerowie z okolicznych miast. Miało to swoje uzasadnienie. We wsi tej w czasie wojen szwedzkich pozostał i osiedlił się pewien oddział szwedzki).
Fakt, że ludzie wykształceni tak niechętnie odnoszą się do eugeniki, nasuwa niesamowite przypuszczenie. Czyżby oświeceni tak bronili się przed eugeniką z obawy przed spospolitowaniem się, jak przed rewolucją komunistyczną bronili się z lęku przed socjalnym zrównaniem? Tu trzeba przypomnieć, co mówiliśmy o rozumności. Kto by tak myślał, wykluczałby się z elity obdarzonej rozumnością, o której powiedzieliśmy, że zna "swoje miejsce". Ludzie najbardziej wartościowi nie czerpią przekonania o własnej wartości stąd, że widzą wokół siebie takich, którymi pogardzają, nad których się wynoszą. Wartościowy człowiek zna swoją wartość niezależnie od okoliczności i nie szuka innych jako tła dla swej wielkości.
Inna znana postawa wobec eugeniki, ta najbardziej eksploatowana przez dziennikarzy, to "geniusze z probówki". Pełno jest takich nagłówków w gazetach. A nawet zdarza się taka praktyka: pewna Amerykanka, przystojna i z doktoratem, skorzystała w drodze par excellence eugenicznej z nasienia pewnego laureta Nobla. Widziałem zdjęcie malca, dziecko jest śliczne i, jak przeczytałem, bardzo zdolne.
Ale... Miła Pani! Przystojna i inteligentna kobieta również ze zwykłym mężczyzną miałaby nie najgorszy wynik. To nie Pani przede wszystkim winna z tego korzystać, lecz ci, którym daleko do Pani urody i inteligencji. Ale jestem przekonany, że Pani dziecko nigdy nie będzie tego miało Pani za złe.
Nie potrzeba więcej geniuszów, niż się rodzi zwyczajnie. Geniusze, jako ludzie bardzo odmienni, nie są szczęśliwi. Gdyby rzeczywiście myśleć poważnie o eugenice, to jej ideą przewodnią winno być dążenie, by korzystając z jej pomocy powoływać do życia ludzi szczęśliwych, a nie superzdolnych. Przeciętny choćby obserwator życia wie, że warunki materialne są ważne, trudno być szczęśliwym w biedzie, ale istnieją ludzie tak promienni, tak piękni, że nawet w nie najlepszych warunkach są szczęśliwi, bo są zdrowi, radośni, życzliwi, promienni.
Eugenika inspirowana jakoś odgórnie nie powiodłaby się, wbrew obawom różnych fantastów. Byłaby polowaniem na geniuszy, na sportowych wyczynowców itd. Racjonalną i potrzebną eugenikę mogłoby wymusić upowszechnienie się rozumowania bohaterów Nędzników II: dlaczego ja mam mieć "prostowany charakter", wysilać się w szkole bez rezultatu, poddawać się korekcyjnemu działaniu chirurgii plastycznej, jeśli inni nie muszą być tak maltretowani?
Słyszę o małżeństwach, które unikają potomstwa, bo nie chcą mieć dzieci tak nieudanych, jak są sami, natomiast niektóre brzydulki, co nie zdołały wyjść za mąż, fundują sobie dziecko jako remedium na samotność. Nie myślą o tym, że ono też może być samotne i przeklinać swoją rodzicielkę, która dokonała klasycznego zabiegu "instrumentalnego traktowania człowieka". Gdyby istniał obyczaj udawania się w takich razach do odpowiedniej kliniki w celu zapłodnienia, oznaczałoby to, że człowiek realizuje świadome macierzyństwo nie tylko stosując pigułki i robiąc skrobanki, ale także poprawiając jakość swojej progenitury.
Jeszcze jedna sprawa. Obserwując ludzi dochodzę do wniosku, że absolutnie największym nieszczęściem człowieka jest... nieudane dziecko. "Życie bym oddała, żeby moje dziecko było takie jak twoje".
Do poczekalni u pediatry wchodzi matka z pięknym, promiennym, rozświergotanym dzieckiem. Nieodmiennie wszystkie matki demonstrują wtedy pewne zachowania: przygarniają do siebie i gładzą, pieszczą swoje dzieci, które nie są takie jak to, co wniosło do poczekalni radość, błysk oczu, czar urody.
Żyjemy w świecie, w którym otaczają nas już w ogromnym procencie rośliny i zwierzęta świadomie selekcjonowane przez człowieka i będące rezultatem swoistych zabiegów eugenicznych. Przecież dzisiaj nie sposób sobie wręcz wyobrazić, byśmy uprawiali takie zboża, jak ludzie przed paroma tysiącami lat, i hodowali takie jak oni zwierzęta.
Czyli: ulepszamy rośliny i zwierzęta, które i tak ulepszane są dzięki selekcji stabilizującej. Człowiek wyłamał się z działania selekcji stabilizującej: o ile w roku 1974 prof. Urbanek mówi o dwustu chorobach dziedzicznych, to w roku 1990 mówi się już o ponad tysiącu! Rodzi się obecnie ponad 70% dzieci z wadami. Brakuje więzień i zakładów dla umysłowo chorych. W niektórych krajach rozwodzi się co czwarte małżeństwo. Czy człowiek nie jest wart lepszego losu? A przecież człowiek, który dzięki swemu rozumowi wyłamał się z działania selekcji stabilizującej, on właśnie mógłby ją ulepszyć, stosując w to miejsce selekcję rozumną, humanitarną. Wystarczyłoby zacząć propagować ideę, by małżeństwa, które mają jakieś obiekcje co do tego, czy ich dziecko będzie zadowalająco ładne i zdolne, mogły bez trudu skorzystać z pomocy eugenicznej odpowiedniej kliniki.
Jednak tak się nie dzieje. Jest inaczej. Możliwości stworzone w tym zakresie przez naukę służą do tego, by sfiksowana "dziewica z Birmingham", jak ją określiły gazety, kazała sobie zrobić sztuczną inseminację, bo chciałaby mieć dziecko, ale nie chce mieć nic wspólnego z żadnym mężczyzną. By kryminalista odsiadujący długoletnie więzienie mógł żądać, aby jego nasieniem zapłodnić żonę na wolności (którą i tak porzuci, gdy odsiedzi wyrok). Są to ludzie, którzy chcą mieć dziecko kierując się jedynie własnym, egoistycznym interesem. Dopóki nie istniała idea świadomego macierzyństwa (i możliwości zapłodnienia bez stosunku płciowego), dzieci rodziły się jako naturalny efekt instynktowego zbliżenia seksualnego. Teraz jednak dziecko może i powinno zapytać: Dlaczego mnie płodziłaś nie myśląc o moim szczęściu, a wyłącznie tylko o swoim? Takie pytania zadają właśnie Nędznicy II.
W Gazecie Wyborczej z 13 czerwca 1991 roku przeczytałem niezwykłą recenzję. Joanna Szczęsna mówi w niej o "dokumencie, który wstrząsnął Ameryką". Tym dokumentem był film pod tytułem Paryż płonie. Zacytuję obszerne wyjątki.
"Raz do roku Elk's Ludge, coś w rodzaju klubu na 129 ulicy, w czarnej ubogiej dzielnicy Harlem, staje się sceną Áwielkiego balu imitacjiw. Murzyni i Latynosi, transwestyci, transseksualiści, pederaści, lesbijki, potrójnie odrzuceni z powodu rasy, statusu społecznego i orientacji seksualnej, z wdziękiem, powagą i niezamierzoną skłonnością do karykatury udają, że są kimś innym. Naśladują tych, którymi nie byli, nie są i nie będą. Imitują niedostępny im świat. Świat Ánormalnejw, uprzedzonej do nich większości. Ich celem nie jest parodia. Oni rozpaczliwie chcą przynależeć do akceptowanej większości. (...) Przez scenę maszerują executives - kierownicze kadry w nieodzownych trzyczęściowych garniturach z elegancką teczką. Zapewne podpatrzone u biznesmenów i bankierów opuszczających Wall Street. Oficer marynarki w wyjściowym mundurze. Kobiety ubrane w toalety jak z kasyn w Las Vegas, pokazów mody, seriali z życia wyższych sfer. (...) Czarni udają białych (makijaż), mężczyźni udają kobiety, kobiety udają mężczyzn, starzy udają młodych, młodzi udają dzieci. A na sali kinowej po połowie: śmiech i szloch. (...) Chciałbym być białą, bogatą kobietą - mówi jeden z bohaterów. A kto w Ameryce, czy gdzie indziej, chciałby być biednym, czarnym transwestytą? Sam bal jest smutny i zabawny zarazem. Z rozmów płynie rozpaczliwy smutek. A w powietrzu aż gęsto od niespełnionych marzeń i snów. (...)
Paryż płonie otrzymał dwie prestiżowe nagrody za najlepszy dokument: krytyków filmowych w Los Angeles i na festiwalu w Sundance Institute, ufundowanym przez Roberta Redforda dla wspierania niezależnego niekomercjalnego kina i młodych twórców. Film idzie już trzynasty tydzień, a Variety, tygodnik przemysłu rozrywkowego (!) uznał, że warto informować o wpływach, jakie przynosi. Nie są to oczywiście sumy zawrotne - ot, kilkanaście tysięcy dolarów tygodniowo z jednego tylko kina w Nowym Jorku. Ale cały budżet nie przekroczył bodaj 100 tysięcy dolarów. Więc można chyba mówić i o finansowym sukcesie".
Czytałem te relacje ze wzruszeniem. Przecież ja ponad dwadzieścia lat wcześniej wymyśliłem moich Nędzników II - dokładnie ten sam temat, tylko bez transwestytów i lesbijek. Wtedy, w "realnym socjalizmie", jeszcześmy o tym nie wiedzieli. Sztuka do tej pory leży w szufladzie. Bohaterowie mojej sztuki - brzydale, podrzutki, psychopaci - nie starają się wzbudzić współczucia, lecz strach. "Perswazja to przemawianie do zepsutego samochodu". Oni poszukują swoich rodziców, by wywrzeć na nich zemstę. Stawiają groźne pytania: Dlaczego mnie płodziłeś, jeśli nie miałeś zamiaru mnie wychowywać? Jeśli mogłeś wiedzieć, że będę jak ty - prymitywny, brzydki, odtrącony? Są rewolucjonistami. Nie starają się przekonywać, że płodzenie dzieci stających się ciężarem dla społeczeństwa lub krewnych jest niedopuszczalne. Więc Nędznicy II - bo "pierwsi" to ci Wiktora Hugo, którzy byli biedakami w sensie ekonomicznym - protestują przeciw nędzy podstawowej, czyli nędzy w sensie biologicznym. Brzydcy, nieuzdolnieni, obarczeni wadami wrodzonymi, mimo najlepszych wysiłków społeczeństwa nie widzą dla siebie szansy. Są wśród nich tacy, którzy zostali zaadoptowani przez rodziny mające własne dzieci. Ale oni widzą to, czego nie widzą "pedagodzy", ludzie książkowi: jednakowe wychowanie nie daje jednakowych wyników. Dzieci, do których został dołączony przyszywany braciszek, są inne - ładniejsze i zdolniejsze. Po dojściu do pełnoletniości te pierwsze zostają urzędnikami, jak ich naturalni rodzice, a drudzy robotnikami lub przestępcami, również jak ich naturalni rodzice. Taka jest rzeczywistość, chociaż to się nie zgadza z teoriami.
Dwóch z nich, bracia, którzy się nie znali, posiani przez swego ojca dokładnie tak, jak wolno puszczony pies zostawia po okolicy potomstwo, jest owocem działalności wędrownego rozpłodowca. Bracia, podrzutki, poznający się przypadkowo, dochodzą do wniosku: jeżeli oni musieli zawsze ponosić karę za szkody wyrządzone w czasie zabaw, dlaczego nie ponoszą odpowiedzialności ich ojcowie, uprawiający zabawę pod nazwą seks? Jest to zabawa polegająca na spółkowaniu wszystkich ze wszystkimi, bez łączenia tego aktu z jakimkolwiek uczuciem czy myślą o potomstwie. Chłopcy postanawiają: skoro my dostawaliśmy lanie za wybicie szyby w czasie zabawy, ci, którzy nas spłodzili w czasie zabawy, będą mieli wybijane zęby. Zmieniają brzmienie czwartego przykazania na: "Czcij ojca i matkę swoją, jeżeli..." (tytuł sztuki). Ich następcy wymuszą kiedyś eugenikę. Rozumowanie: co się nie udało mnie, uda się mojemu dziecku, jako nieuzasadnione, musi zostać odrzucone.
17.0. Psychosfera
Drogi Przyjacielu!
Mając za sobą "kazanie na górze" odsapnijmy i spójrzmy jeszcze raz na przebytą drogę. Nie ma już obecnie terenów dziewiczych. Wszędzie już byli poprzednicy. Można więc tylko ich poprawiać albo uzupełniać. Nie zajmowaliśmy się tu metalami ani bakteriami, tylko ludźmi. Kto się zajmował dotąd ludźmi? Zaskoczenie: wszyscy zajmowali się człowiekiem. Literatura, psychologia, socjologia, "nauki społeczne", psychologia społeczna zajmują się człowiekiem statystycznym, to znaczy tym, co w ludziach wspólne. Oto, dla przykładu, jak czyni to psychologia społeczna: Wchodzi do jakiegoś działu dyrektor przedsiębiorstwa. Milkną rozmowy, gasi się papierosy, pracownicy pracują żwawiej. Widzimy tu ewidentny wpływ określonej jednostki na innych ludzi. Ten wpływ wynika z pozycji społecznej tej jednostki, czyli jakość tej osoby nie ma tu znaczenia. Ktokolwiek byłby na tym stanowisku i ktokolwiek byłby na stanowiskach pracowników, ów wpływ wyglądałby w zasadzie tak samo. Ale oto tenże dyrektor wchodzi do innego działu, do takiego, w którym rej wodzi "piękna pani Lila". Tutaj dzieje się coś raczej odwrotnego. "Pani Lila" właśnie zapala papierosa na widok dyrektora, zakłada nogę na nogę, a na twarz przywołuje uśmiech nr 1. Najwyraźniej kokietuje dyrektora, a ten przyjmuje to z zadowoleniem. Podobają się sobie. Pozostali pracownicy nie pracują żwawiej, stają się raczej kibicami.
To więc, co się zdarza między panią Lilą i dyrektorem (ta "interakcja", jak by powiedzieli psychologowie społeczni), wynika nie z określonych ról społecznych, ale z rodzaju indywidualności. Oznacza to, że w stosunkach służbowych każdy pracownik uwikłany jest w dwojakiego rodzaju relacje (interakcje) - służbowe i indywidualne, osobiste. W tych służbowych jest jednostką statystyczną, obiektem zainteresowań wszystkich wymienionych nauk, które nie wychodzą poza normatywny ogólnik (poza tak zwane powszechniki).
Nie wykraczając poza powszechniki postępujemy podobnie, jakbyśmy mieszkając w dzielnicy uniwersyteckiej wzbraniali się zaglądnąć do suburbiów. A przecież właśnie tam mamy to najprawdziwsze życie, kotłują się dramaty egzystencji, a nawet, o właśnie, przecież tam produkuje się na przykład papier, bez którego niemożliwe byłoby życie moli książkowych. Więc trzeba oglądać suburbia. Tak zatem nasz dyrektor zachodzi także do trzeciego działu, gdzie jego pojawienie się powoduje skutki opisane przy wizycie w pokoju pierwszym, ale jeden z pracowników zachowuje się tu na widok dyrektora całkowicie niezwyczajnie: zapytany o coś przez niego peszy się, rumieni, mówi od rzeczy. Kiedy dyrektor wyjdzie, będzie wściekły na siebie, nie wie co jest przyczyną tego kontenansu, jeśli to będzie kobieta, wypłacze się i powie do współpracowników: "I znów wyszłam na idiotkę".
Nie są to przypadki ani rzadkie, ani błahe. Mój przyjaciel, człowiek wielkiej mądrości, prowadzący w latach komuny w Polsce maleńki, pożal się Boże, biznes, powiada kiedyś do mnie: Gdy mam iść coś załatwiać w urzędach, jestem po prostu chory. Ktoś inny natomiast mówi o sąsiedzie: Nic mi ten człowiek nie zrobił, a czuję do niego niechęć. Albo: Nie wiem właściwie dlaczego, ale boję się go. Inne tego typu wypowiedzi: Nie wyobrażam sobie położyć się z nim do łóżka. Wolałabym nie mieć z nim nic do czynienia. Póki się nie odezwał, wszystko było dobrze, ale gdy zaczął mówić, czułam to jak kłucie igłami.
Ten zakres zjawisk tłumaczący się w sposób naturalny na gruncie filozofii dyferencjalnej, a będący dotąd poza sferą zainteresowania nauki, z braku, jak na razie, klucza do nich, chcę nazywać psychosferą. Można tu przytoczyć pewną polemikę, jaka istniała po wojnie na temat rzekomego, zdaniem marksistów, trzymania "w swej orbicie" generałów przez Hitlera w czasie wojny. Profesor Bullock zapytał o to Speera, a ten opowiedział, jak to marszałek Manstein udał się raz do Hitlera z mocnym postanowieniem otwarcia mu oczu na rzeczywisty stan armii i położenie Niemiec. Wyszedł od niego po trzech godzinach, ale to nie on przekonał Hitlera...
Na marginesie tego faktu pewien szczegół: gazeta, z której to przepisuję (Forum z 20 grudnia 1979 roku), ten fragment relacji podała... petitem. Dlaczego? Nie ma innego tłumaczenia jak to, że redaktorowi Forum ta informacja była tak bardzo nie w smak...
Teza o magicznym wpływie Hitlera była w czasach komuny zajadle przez historiografię marksistowską zwalczana. Jak widać, nawet jeszcze w roku 1979, kiedy gmach komunizmu już się chylił mocno ku upadkowi. Czyżby ta teza o nadmiarze wpływu jednostki z czymś się kojarzyła komunistom?
A wracając jeszcze do Hitlera. O podobnej "zasadniczej" rozmowie z Hitlerem pisze w swoim Dzienniku również Guderian. Relacje są identyczne.
Dla mnie od dawna jest oczywiste, że właśnie "magiczny" wpływ Hitlera na najbliższe otoczenie i masy Niemców miał istotne znaczenie dla historii XX wieku. Dlaczego tak uważam? Gdyż bez tego sposobu patrzenia na dzieje historia byłaby dla mnie niezrozumiała.
Historia roi się od postaci wywierających przemożny wpływ na otoczenie. Można by zgoła powiedzieć, że to one w istocie ją stworzyły, pamiętając oczywiście o założycielach religii. W dzisiejszym świecie prawie jarmarcznego bogactwa idei pogląd powyższy wygląda na intelektualnie mało atrakcyjny. Wobec tego przypomnę inny, mniej dyskusyjny: Nie pytaj, jaka jest historia, pytaj, kto ją pisze.
Zjawiska psychosfery jak dotąd są przedmiotem zainteresowania ludzi, którzy z braku uznanych stanowisk akademickich nie cieszą się względami świata nauki. Ponieważ jednak dokonywanie odkryć i czynienie postępu nie jest zastrzeżonym przywilejem naukowców, nie wiadomo, kto wniesie w "sferę psychosfery" znaczące wyjaśnienia.
Trzeba tu wspomnieć o psychologii tłumu Le Bona. Jego spostrzeżenia dadzą się w skrócie ująć jako zarażenie emocjonalne ideą, symbolem. To wszakże pozwala wyłączyć z "tłumu" jednostki nie akceptujące danej idei. Byłem wśród tłumu pijanego papieżem, ale pijany nie byłem, bo jestem racjonalistą. Nie wykluczam wszakże sytuacji, w której mógłbym stracić kontenans przez samą czyjąś osobowość. W każdym razie zdarzyło się to raz w moim życiu i to mnie wciąż zdumiewa. Było to w roku 1946, kiedy stawałem przed komisją poborową. Z jakichś niewytłumaczalnych powodów stanąwszy przed pewnym oficerem nie mogłem wydukać słowa.
Najprostsze wyjaśnienie, jakie się tu nasuwa, to tłumaczenie opisanych faktów hipnozą czy autosugestią. Autohipnoza polega na wprowadzeniu siebie samego w trans drogą silnej koncentracji. Hipnotyzowanie osób drugich zaś na oddziaływaniu na nich poprzez wrażenia wzrokowe lub słuchowe, zwykle przy akceptującym przyzwoleniu osoby hipnotyzowanej. Interesujące jest, że hipnoza zdarza się w świecie zwierząt. Niektóre węże hipnotyzują swoje ofiary przed atakiem na nie, prawdopodobnie swoim sykiem. Ale groźny grzechotnik daje się zahipnotyzować zaklinaczowi, który działa na niego za pomocą fujarki.
Samo stwierdzenie, że opisane zjawisko psychosfery stanowi przypadek hipnozy, nie może zadowolić. Nie wiadomo mi, czy są wypadki zahipnotyzowania osoby, która o tym nie wie. Rutynowe zabiegi hipnozy lekarskiej polegają na współdziałaniu hipnotyzera i osoby pragnącej być zahipnotyzowaną.
Psychosfera to te relacje między ludźmi, które powstają bez udziału świadomości, a nawet wbrew niej. Należą więc do nich kontakty typu podobania się sobie, co wyjaśnia instynkt więzi i zasada similis simili gaudet. Innego rodzaju przypadki to sytuacje odmienne - zarówno spontaniczna niechęć, jak i niczym nie umotywowane uczucie strachu lub zależności. Pozbawiona motywacji niechęć staje się źródłem identycznej agresji. Czy coś takiego istnieje? Ależ każdy może to obserwować wśród maluchów! Zrozumienie, na czym polegają relacje międzyludzkie typu psychosfery, nie przychodzi łatwo, ale zdumienie musi budzić fakt, że tak długo przy niebywałym przecież rozwoju nauki - utrzymuje się archaiczna psychologia statystyczna. Jeśli pomyślę, że mógłbym znaleźć się w więzieniu, to zgrozą mnie przejmują dwa aspekty tej sytuacji: pozbawienie wolności, co jest dolegliwe dla wszystkich i pozostaje w polu zainteresowania "psychologii statystycznej". Ale kto wie, czy nie przeraża mnie bardziej co innego, co uchodzi uwagi tradycyjnej humanistyki ze wszystkimi jej naukami: to, że byłbym skazany na los ofiary typów spod ciemnej gwiazdy, czujących się w więzieniu jak ryba w akwarium, czyli prawie doskonale. (Na gruncie niniejszych rozważań rodzi się problem, dla kogo więzienie jest więzieniem, a dla kogo nim nie jest, czyli zagadnienie racjonalności kary).
Nie siedziałem w więzieniu i nie byłem w wojsku, ale zakosztowałem trochę życia koszarowego będąc w czasie okupacji w tak zwanym Baudienst, co mi pozwoliło w późniejszych latach pytać o te szczegóły ludzi, którzy doświadczyli piekła w wojsku i w więzieniu. Również rodzina jako przymusowy zbiór osób bardzo różnych, przedstawiana przez kaznodziejów nie posiadających rodzin jako sielanka, jest bardzo często piekłem. Wynika to stąd, że jeśli nawet dwoje ludzi stanęło na ślubnym kobiercu jako względnie podobni, to - wskutek praw rozwoju osobniczego (genetycznego harmonogramu rozwoju) lub nieszczęśliwych zdarzeń - po wielu latach są całkowicie dissimilis, niepodobni, i stanowią przypadkowy zbiór ludzi, jak w wojsku lub więzieniu.
Niedostrzeganie przez tradycyjną humanistykę problemów będących poniżej tego, co powszechne i uniwersalne, budzić musi zdumienie. Takie rozumienie człowieka niewątpliwie odpowiada wszelkim totalitaryzmom, je bowiem interesuje tylko jeden wymiar człowieka - jego serwilizm. Demokracje nie dość podkreślają fakt, że to, co najgłębiej je uzasadnia, to właśnie immanentne zróżnicowanie ludzi. Istniejąca psychologia nie ułatwia takiego rozumienia społeczeństwa.
Ludziom nawykłym do standardowego traktowania bliźnich (obywateli) - czasem z powodów zawodowych - trzeba przypomnieć taki przykładowy fakt (za Sołżenicynem). Enkawudziście spodobała się jakaś dziewczyna. Ponieważ normalnie nie chciałaby na niego patrzeć, aresztuje się jej brata, ją szantażuje. Jeżeli zgodzi się wyjść za mąż za "striełoka", brat zostanie wypuszczony. Dziewczyna się zgadza, brat uzyskuje wolność, ale ona po pewnym czasie popełnia samobójstwo. Gwałt zadany naturze był za trudny do zniesienia. (Podobnie postąpiła żona Stalina. Jaka szkoda, że nie istniało XI przykazanie).
Stosunki międzyludzkie można by przedstawić podobnie jak na zajęciach z fizyki pokazuje się studentom naładowane elektrycznie wolno zwisające kule - jedne się przyciągają, inne się odpychają, przy czym owo przyciąganie i odpychanie może być albo słabe, albo bardzo silne. Podobnie jest z ludźmi. Niektórzy lgną do siebie z niebywałą siłą, inni równie energicznie się odpychają.
W warunkach wolności ludzie układają swoje stosunki tak, że dążą do kontaktowania się z tymi, którzy są dla nich sympatyczni, i unikają tych, którzy im dostarczają dystresów. Nie zawsze jednak jest to możliwe, gdyż ludzie żyją w układach przymusowych i w pewnych okolicznościach konieczność współżycia z niepodobnymi dostarcza argumentów dla rozwijanej tu filozofii tragicznej.
Psychosfera, owa tajemna sieć związków, w jakich egzystuje człowiek, to tereny zawierające bogate złoża surowca dla literatury, złoża - pozwolę sobie powiedzieć - cenniejsze od tak zapładniającej w swoim czasie teorii podświadomości.
Poznawanie ludzkiej duszy jest procesem równie żmudnym jak badanie struktury atomu. Atom nauka może badać bez pisarzy. Ludzką duszę muszą badać i naukowcy, i pisarze, nazwani kiedyś "inżynierami dusz".
Występuje wiele faktów w życiu człowieka "kłopotliwych" dla nauki - cuda, telepatia, telekineza itp. Nie umiemy na razie tych rzeczy badać, nie mamy do nich "klucza". Są zapaleni tropiciele relacji o tych faktach, jak na przykład Erich von DŽniken. Jego interpretacje są nienaukowe, ale chwała mu za gromadzenie tych informacji. Przyjdzie czas, kiedy staną się materiałami naukowymi. Ten klucz jednakże powoli znajdujemy, pojawia się bowiem coraz więcej ludzi o zadziwiających właściwościach, u których stwierdza się obiektywnymi metodami naukowymi odbiegające od przeciętnych procesy elektryczne i metaboliczne. Wielu zresztą z tych ludzi to nie jacyś szarlatani, ale wykształceni przedstawiciele poważnych zawodów. Różne pomiary na nich dokonywane pozwalają wstępnie tłumaczyć ich fenomen pojęciami elektromechaniki. Pozwala to wierzyć, że być może w niedługim czasie poznamy te tajemnice do końca.
Swoistym ewenementem w tej dziedzinie jest doniesienie o tym, że także rośliny jakoby się komunikowały. David Rhoades zauważył, że gdy jedna wierzba została zaatakowana przez gąsienice, sąsiednie zaczęły wydzielać substancje, które blokowały rozwój insektów. Skądinąd stwierdzono też, że w czasie suszy rośliny emitują ultradźwięki o częstotliwości 100 kHz - być może są to sygnały porozumiewawcze świata roślin?
18.0. Die Welt als grosse Gesellschaft
Drogi Przyjacielu!
Tytuł ten to oczywiście parafraza dzieła Schopenhauera (Die Welt als Wille und Vorstellung). Skorzystałem z tej podpórki stylistycznej, bo mam ochotę objąć jednym spojrzeniem pewną większą całość - świat zwierząt i ludzi łącznie - gdyż wydaje mi się, że jest tu możliwa pewna nowa, ważna konstatacja.
Postęp nasz to nieubłagane kolejne stadia demistyfikacji, ściągania człowieka z piedestału najpierw dziecka bożego, potem z przekonania, że jesteśmy nadzwyczajnym gatunkiem w przyrodzie...
Holizm w wydaniu Fritjofa Capry, z jego atencją dla chińskich idei jing i jang, zbliża się do pewnego rodzaju finalizmu, ujmującego świat w kategoriach sensowności i celowości. Konsekwentnie przyrodniczy pogląd na świat nie pozwala postrzegać go jako struktury celowej i sensownej. Planeta nasza była rozżarzoną bryłą materii, która ostygła i stała się zielonym rajem wielu stworzeń. Stało się tak w wyniku działania praw fizyki, o których sensowności nic powiedzieć nie można. One po prostu są. Tak jak Ziemia ostygła w rezultacie warunków ogólnych Kosmosu, tak warunki powstałe na niej determinowały i determinują nadal formy życia. Gdy zmienią się warunki ogólne naszej planety, po "wypaleniu się" Słońca, sytuacja na Ziemi ulegnie takiemu przekształceniu, że żadne życie nie będzie już możliwe, a zatem z perspektywy Wielkiego Czasu życie na naszej planecie jest epizodem. W tej optyce nie ma więc miejsca na sens, cel i rozumnego Stwórcę.
Tradycyjna humanistyka europejska, chrześcijańska, wyrosła w klimacie kultu duszy, rozumianej z wieku na wiek inaczej, jeśli w ostatnich czasach używa pojęcia "gatunek" w odniesieniu do człowieka, to właściwie w znaczeniu: NADGATUNEK! Bo człowiek ma ducha, duszę, co tam jeszcze... Zwierzęta tego nie mają. Zwierzęta nie mogą być nieśmiertelne. Gdy zadać wierzącym pytanie: czy wierzy pan w duchy? - większość uważa to niemal za nietakt. A Konrad Lorenz w Regresie człowieczeństwa pisze tak: "Dusza jest o wiele starsza od ludzkiego umysłu. Nie wiemy, kiedy powstała dusza, a zatem subiektywne przeżywanie. Każdy człowiek znający zwierzęta wyższe dobrze wie, że ich przeżywanie, ich Áemocjew są z nami związane węzłem braterskiego pokrewieństwa. Pies ma duszę, ogólnie biorąc, podobną do mojej, a prawdopodobnie nawet górującą nad nią pod względem zdolności do bezgranicznego kochania; ale umysłu - w sensie tutaj zdefiniowanym - nie ma żadne zwierzę, ani psy, ani najbliżej z człowiekiem spokrewnione antropoidy".
Otóż kto wie, czy w tej materii nie będziemy musieli zmienić zapatrywań. Niestety, nie wiemy, co zwierzę rozumie z otaczającego je świata, ale dalsze badania nad psychologią zwierząt - szympansów, delfinów i innych - prawdopodobnie zmuszą nas do kolejnego przybliżenia się do naszych "braci w Darwinie". Nie wiemy również, co rozumie półtoraroczne dziecko, ale każdy, kto obserwował małe dzieci, mógł zauważyć, że rozumieją one znacznie więcej, niż potrafią powiedzieć. Dziecko nie potrafi jeszcze powiedzieć "ranny pantofel", ledwie mówi "mama". Podobnie nie potrafi tego powiedzieć pies. Ale jakże zabawnie wygląda taka scena: mama mówi: Przynieś mi pantofle. I pantofle przynoszą - jeden dziecko, drugi pies. A więc dziecko i pies zrozumieli to samo. Zrozumienie polegało na powiązaniu pewnego dźwięku z określoną rzeczą.
Tak wygląda uczenie się języka - u dziecka i u psa. Polega na kojarzeniu odpowiednich dźwięków z odpowiednimi rzeczami. Dziecko ludzkie uczy się tego dokładnie tak samo jak młode zwierzę. Dawno temu Khler przeprowadził na ten temat doświadczenia. Polegały one na wychowywaniu niemowlęcia ludzkiego i niemowlęcia szympansa w identycznych warunkach. Wyniki nietrudno było przewidzieć. Początkowo przez jakiś czas dwoje tych dzieci zachowywało się i uczyło podobnie, ale w pewnym wieku dziecko ludzkie przegoniło szympansa jak szkolny prymus ostatniego ucznia w klasie.
Doświadczenia te mogły mieć sens jako argument przeciwko tym, dla których zasadnicze znaczenie w rozwoju mają "warunki". Nie tylko człowiek i małpa wychowywani w tych samych "warunkach" nie rozwiną się identycznie, ale nawet nasze dzieci, wychowywane w takich samych warunkach, w jednej rodzinie, często są tak do siebie niepodobne, jakby jedno pochodziło od małpy...
Doświadczenia Khlera i opisana scenka z pantoflami mogą mieć inne, poważniejsze znaczenie. Mówią one, że zwierzę kojarzy pewną liczbę naszych słów z rzeczami. I otóż to jest pytanie: ile z tego, co się dzieje wokół zwierzęcia, z tego, co my mówimy i robimy, zwierzę rozumie?
Kiedy dziecko uczy się nowych słów, obserwujemy to i możemy nawet powiedzieć, ile w danym czasie dziecko słów zna. Możemy, bo dziecko je wypowiada. Ale pies i krowa nie dają nam tego tak poznać. Skąd wiemy, ile one naszych słów - i zachowań! - rozumieją?
Niemiło się robi, gdy się pomyśli, że symbolem naszego stosunku do zwierząt jest człowiek z batem w ręku albo człowiek na koniu. Człowiek każe koniowi albo ciągnąć ciężary ponad siły - bo ma bat - albo skakać przez przeszkodę, za którą jest rów z wodą, albo uczestniczyć w swoich wojnach.
Nie jest to jednak, mój Przyjacielu, jakiś sentymentalizm. Musimy zabijać zwierzęta, bo tak został pomyślany nasz świat. Czasem trzeba też dotknąć konia batem, jeśli to nieuniknione, podobnie jak człowiek zostaje dotknięty karą, gdy nie ma na niego innego sposobu. Nie powinno jednak mieć miejsca cierpienie zwierząt dlatego, że tak źle funkcjonuje nasz mózg, który wymyśla ubój rytualny, corridy i inne, podobne rzeczy.
"Zdolność do bezgranicznego kochania". Tak mógł napisać tylko przyjaciel i znawca zwierząt, a Konrad Lorenz był jednym i drugim. Idąc mu w sukurs podam, że na cmentarzu we Lwowie stoi nagrobek z wyrzeźbionymi dwoma psami pod tablicą z nazwiskiem zmarłego. Po śmierci swego pana położyły się na grobie i tam dokonały żywota. W Niemczech prowadzono w kondukcie pogrzebowym konia, którego karmił zmarły. W pewnej chwili koń padł. Sekcja zwłok wykazała, że powodem zgonu konia był udar serca. Czy w świetle takich faktów tradycyjny sposób wyrażania się "właściciel psa", "właściciel konia" nie wydaje się czymś niestosownym, podobnie jak wyrażenie "właściciel niewolnika"? O zwierzętach, które chowamy, winno się mówić jak o dalekich krewnych, że należą do rodziny.
Skoro mamy takie mocne, osobiste wyrażenie: "zdolność do bezgranicznego kochania", to powiedzmy jeszcze o tym, że zwierzęta także mogą bezgranicznie cierpieć. Często z powodu człowieka. O ile jednak dziwne byłoby twierdzenie, że może bezgranicznie kochać... dżdżownica, to trzeba przyjąć za pewnik, że właśnie odczuwanie bólu jest u zwierząt powszechne, z przyczyn wyjaśnionych wyżej. Odczuwanie bólu okazuje się jakby sprawdzianem życia. Czy zatem, skoro odczuwamy go tak jak wszystkie zwierzęta, nie myślimy podobnie, a różnice czy nie są tylko kwestią stopnia, a nie istoty?
Człowiek udomowił pewne zwierzęta. Pies w trakcie tego procesu stał się nawet jakby symbiontem człowieka. Udomowienie niektórych zwierząt przez człowieka było jego niewątpliwym sukcesem i... nieszczęściem tych zwierząt. Zwierzę będące własnością człowieka jest w sytuacji ludzkiego niemowlęcia. Za znęcanie się nad dzieckiem lub zabicie dziecka grozi kara. A za znęcanie się nad zwierzęciem? W stajni pewnego łotra, pijaka, koń padł z głodu. Zjadł drabinę, ale betonowego żłobu już jeść nie mógł. Właściciel nie poniósł za to żadnej kary. To krzywda wołająca o pomstę. Kto czytał Malapartego Kaputt, nie mógł zapomnieć tej "ekspresjonistycznej rzeźby": tafla lodu na jeziorze Ładoga, z której sterczą zamarznięte końskie głowy. Te konie same tam nie weszły...
Dziecko ludzkie jest chronione przed krzywdą odpowiednim zespołem instynktów rodzicielskich i społecznych. Kiedy człowiek sprowadził niektóre zwierzęta do roli istot całkowicie od siebie zależnych, wtargnął jakby w plan Natury. Zwierzęta stały się od niego zależne jak jego własne dzieci, z tym że tych "przybranych dzieci" nie bronił już żaden instynkt. Człowiek nie ma instynktu wzbraniającego krzywdzić zwierzę, prócz opisanego wcześniej współczucia i tak zwanej kultury. Ale kultura - jakaż to słaba rękojmia! Zresztą, ileż głupich opinii na temat zwierząt wyprodukowała ta kultura! Judaizm i islam - że są zwierzęta "nieczyste". Behawioryzm: że zwierzę jest maszyną. Chrześcijaństwo: że zwierzęta mają człowiekowi "służyć" (Gen I, 28).
Ludzie religii atakują racjonalistów za brak owego "ogniwa", jakie powinno by jeszcze tkwić w łańcuchu ewolucyjnym między antropoidami a człowiekiem. Na dnie takiego rozumowania leży przekonanie, że postęp ewolucyjny to krzywa wznosząca się, jak obraz konta ciułacza. Tymczasem ewolucja dokonywała się skokowo, zarówno z powodu powtarzających się katastrof, co dziś jest pewne, jak i dlatego, że nieobliczalne są drogi mutacji. Akurat mózg ludzki, jego neocortex, wypiętrzony nad starym "gadzim" mózgiem niby piana na kuflu piwa, jest prawdopodobnie rezultatem takiej niesamowitej mutacji czy serii mutacji.
Ewolucja krocząca przez miliony lat truchtem w pewnym momencie przyspieszyła kroku, jakby poderwała się do galopu. Temu "galopowi" zawdzięczamy ową różnicę między naszą psychiką a psychiką zwierząt, jaką stwierdzamy. Pozostało jednak coś, co mamy wspólnego ze zwierzętami - zdolność odczuwania bólu. Wiemy dobrze, że zwierzęta czują ból - w końcu nikt nie bije batem traktora - i wiemy, że spełnia on w ich życiu taką samą funkcję jak u nas. Jest informatorem o zagrożeniach organizmu.
Pozostaje kwestia, czy zwierzęta cierpią z powodu cierpienia innych - wtedy jawiłyby się nam jako podmioty moralne. Chodzi o to, czy pies bądź koń cierpią, widząc innego psa lub konia, który na przykład złamał nogę. Wielu dobrych obserwatorów zwierząt dostarczy na to pytanie odpowiedzi twierdzących. Przeciwnicy takich poglądów powiedzą, że trudno mieć pewność, czy taką interpretację uznać za słuszną. Myślę, że odpowiednio prowadzone obserwacje albo czynione w tym celu eksperymenty mogłyby zobiektywizować te odpowiedzi. Większość ludzi jednak nie wątpi, że zwierzęta potrafią współczuć człowiekowi, gdy go spotyka nieszczęście. Cytowana wypowiedź Lorenza jest, innymi słowami, potwierdzeniem takich poglądów. A zatem nie bójmy się tego pytania: czy zwierząt nie należy uznać za podmioty moralne? I znowu: gdzie będzie granica tej podmiotowości.
Bez wątpienia istnieje różnica między psem a meduzą i szympansem a gąsienicą. Czyż nie będzie tu także problemów z "brakującymi ogniwami"? Czyż nie spotykamy się tu także z faktem skokowych różnic, a nie grzecznej ciągłości rozwoju?
O estetycznej wrażliwości zwierząt mówić trudno. Ale i o estetycznej wrażliwości ludzi dzisiaj mówić nie sposób, biorąc pod uwagę zjawisko shockingu, o czym już było. Zwierzęta wykonują szereg dzieł, które estetycznie zadowalają nas, ale czy same mają do tego estetyczny stosunek, nie wiadomo. Gdyby wszakże przyjąć, że wolno nam przeprowadzić analogie między wyższymi zwierzętami a niemowlęciem ludzkim, przytoczyłbym taki casus. Kiedy pewnego razu założyłem do samochodu koło zapasowe, które było brudne i pordzewiałe, mój ukochany wnuk, wówczas półtoraroczny, wielki znawca samochodów, przyprowadzał mnie i przyprowadzał do tego koła i pokazywał "ongo be" (koło brzydkie). Rozumność jest największym, jak dotąd, osiągnięciem Natury w skali dostępnego nam Wszechświata. Tak jak w sensie somatycznym jesteśmy produktem długiego procesu rozwojowego, od prakomórki do człowieka, tak samo nasz umysł jawi się okwiatem tej niepojętej drogi, jaką ewolucja przebyła od pierwszego błysku świadomości do umysłów współczesnych nam geniuszy. Jesteśmy więc tą ożywioną cząstką Wszechświata, której dane było osiągnąć najwyższy rozwój. Brak jednak uzasadnienia dla popadania z tego powodu w nadmierną pychę. Podtrzymujemy to wysokie mniemanie o sobie - Homo sapiens, człowiek mądry - dlatego że mamy w pamięci istotnie niebłahe osiągnięcia naszego mózgu: cały rok równa temperatura, wygodne środki lokomocji, dostatek dobrego pożywienia (choć nie wszyscy), no i podróż na Księżyc. Nie wolno jednakże zapominać o nieszczęściach, jakie na nas tenże mózg sprowadza: wojny, religie itp.
Nasz stosunek do zwierząt ma charakter bardzo ambiwalentny. Przywiązujemy się do zwierząt, które mamy blisko, rozprawiamy o tym, jakie to one są mądre, ale jakże nam trudno postawić się w jednym rzędzie z nimi - jako tylko jeden z gatunków, nic więcej. Stają temu na przeszkodzie wmówione nam przez różnych proroków przekonania, że jesteśmy do "wyższych celów" stworzeni. Kiedyś, gdy nie istniała nauka, te przekonania, acz bezpodstawne, pomagały ludziom. Udzielały jakiejś odpowiedzi na pryncypialne pytania. Dzisiaj nauka udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że to nieprawda, iż powołano nas do życia w ostatnim dniu stworzenia "na obraz i podobieństwo". Jesteśmy cząstką ożywionego świata, cząstką wspaniałą, ale nie tak bardzo odmienną. I nam, i temu niszczonemu przez nas światu ożywionemu wyszłoby bardzo na korzyść, gdybyśmy zrezygnowali z tej pychy i uznali, że razem z królestwem zwierząt stanowimy eine grosse Gesellschaft - jedno Wielkie Społeczeństwo.
Spis treści
Strony w spisie treści odnoszą się do wydania książkowego.
Przedmowa do... przedmowy 7
Biografia literackiego i filozoficznego pomysłu.
1.0. Diaspora odmieńców 13
Nowa definicja społeczeństwa. Porozumienie jest tylko między podobnymi.
1.1. Różnorodność niejedno ma imię 15
Nie tylko proletariusze się "łączą". Świat jest mozaiką grup.
1.2. Cena miłości 16
Przyroda ma cel! Nie ma to nic wspólnego z żadnym fideizmem ani finalizmem.
2.0. "Instynkt szczęścia" 19
Hierarchizacja optymalnym rozwiązaniem życia społecznego zwierząt. Tragiczne hierarchizacje wśród ludzi. Odkrycie instynktu więzi, które Drscher nazywa epokowym. Jak należy szukać partnera do małżeństwa na bazie instynktu więzi.
2.1. Prehistoria małżeństwa 36
Jak wyglądał matriarchat według Stanisława Szantera, "polskiego Kinseya".
2.2. Dobór 40
Próba matematycznego spojrzenia na dobry dobór małżeński.
3.0. Osobowość jak rozgwiazda 45
Jak można narysować model osobowości, by ją łatwiej zrozumieć.
4.0. "Prosty człowiek"
4.1. Od Platona do Kapuścińskiego 50
"Banausoi" i "robole". Koncepcja rozumności.
4.2. Rozumność a nauka. Rozumność a sztuka 57
Potrzeba poznawania rzeczywistych realiów świata i potrzeba kiczu. Religia - kicz doskonały. Demokracja z perspektywy koncepcji rozumności.
5.0. Antysemityzm 63
Antysemityzm z perspektywy instynktu rywalizacji jest niechęcią do tych, którzy wygrywają. Dotyka nie tylko Żydów. Jest typowym rozumowaniem półinteligentów.
6.0. Diamonolog, antydramat, tragizm
6.1. Diamonolog 70
Badania nad prawidłami ludzkich rozmów ze stanowiska psychologii różnic. Dialog jest rzadkim fenomenem, diamonolog jest tragizmem egzystencji człowieka.
6.2. Antydramat 77
"Antypowieść" to nie zrealizowane hasło. Antydramat ma miejsce w życiu i możliwy jest w literaturze (sztuka Homin).
6.3. Tragizm 79
Czy tragizm jest tylko kategorią estetyczną, czy elementem obiektywnej rzeczywistości?
7.0. MUM
7.1 Człowiek statystyczny i człowiek rzeczywisty 83
Stworzyć filozofię o ludziach rzeczywistych.
7.2. Prehistoria mętniactwa 84
Od Lao-tsy do Jana Ewangelisty. Niechęć filozofów greckich do poetów - tych, "którzy fałszywe mity ułożyli". Polska demonologia ludowa.
7.3. MUM, czyli irrealizm 91
Jak powstała koncepcja MUM.
7.4. MUM a tearia chaosu 93
Psychoanaliza, teoria snów Freuda i teoria chaosu Prigogine'a to przykłady MUM u ludzi wykształconych.
8.0. prawda i... Prawda 95
Dwie prawdy: prawda weryfikowalna i prawda nieweryfikowalna.
8.1. "Trzecia płeć". 95
Założyciele religii i kapłani - mężczyźni nie wykazujący w wieku męskim zainteresowania kobietami.
8.2. Homo religiosus = Homo tragicus 96
..."pobieżny rys obrazu cierpień, jakie ma za sobą ludzkość wskutek istnienia wierzeń i kapłanów". Religie i... mięso.
8.3. Państwo boże 100
Jak wyglądałoby państwo dziś, gdyby kler przejął władzę.
8.4. Wyspa Wielkanocna 104
Hipoteza na temat "rewolucji kulturalnej", jaka rozegrała się na Wyspie Wielkanocnej między rokiem 1770 a 1774.
8.5. prawda i... Prawda 108
Człowiek ma pięcioraką wiedzę. Wiedzę instynktową, wpojoną, (wdrukowaną), intuicyjną, marzoną i wiedzę zdobytą.
8.6. Religioznawstwo, nie religia 112
W szkole winno być wykładane religioznawstwo jako historia idei, nie religia.
9.0. Etyka naturalna
9.1. Prolegomena 115
Cztery różne zachowania moralne i cztery różne źródła prawa. Historia doktryn etycznych.
9.2. Nowe przykazanie miłości 121
...elementarnym wymogiem etycznym jest wzajemne tolerowanie inności.
9.3. Arystokracja 122
Arystokracja jako zagadnienie moralne.
9.4. Herostratyzm 125
Herostratyzm, czyli zwracanie na siebie uwagi tym, co się otoczeniu nie podoba, jest aktem agresji. Szereg działań pseudoartystycznych to herostratyzm.
9.5. Prawa człowieka 127
Potrzeba jedenastego przykazania.
9.6. Filozofia cierpienia 129
Horror obyczajów w Małopolsce na początku XX wieku. "Cierpienie i ból nie jest po to, za jego pomocą zasłużyć na niebo". Etyka oparta na zasadzie jednego grzechu i jednej cnoty.
9.7. I naturalny... Bóg . 133
Człowiek, istota społeczna, posiada instynkt potrzeby dominanta, jak zwierzęta stadne, i instynkt potrzeby podporządkowania się mu i admirowania go.
9.8. New Age 138
Nowy rodzaj "Boga" - produkt rozpasanej wyobraźni.
10.0. Dobro i zło 140
10.1. Psychopaci 142
Psychopaci - kalecy psychicznie z urodzenia lub z określonych przyczyn. Tradycyjna humanistyka i pedagogika a poglądy pracowników prewencji.
10.2. Osobowość a dziedziczenie cech 146
Dlaczego syn "porządnego" ministra schodzi na złą drogę? Jak psychopaci stają się wodzami. Kapitalne doświadczenie dra Holsta. Tragiczna predylekcja kobiet do psychopatów. Psychopatia nabyta.
10.3 Znałem Stalina 155
11.0. Wojna 159
"Jednym z wyróżników człowieka jako gatunku jest wzajemne zabijanie się ludzi i niszczenie sobie nawzajem mienia". Wojny nie powstają z powodu ludzkiej agresji wewnątrzgatunkowej.
12.0. Trójjednia poznania 168
12.1. Historia myślenia pojęciowego 170
12.2. Dopisek z roku 1995: 171
Uwagi na temat trójjedni poznania napisane zostały w latach osiemdziesiątych. W roku 1994 na Uniwersytecie Nowojorskim przeprowadzono badania, które potwierdziły tezy trójjedni poznania. "Uświadomienie sobie tego faktu staje się punktem wyjścia do krytycznego spojrzenia na dzieło naszego intelektu - naszą cywilizację i kulturę".
13.0. Mit pedagogiczny 174
13.1. "Z obłędem w oczach" 177
Szkoła ma nieświetne początki. Pierwszymi nauczycielami byli szamani i inni nawiedzeni. Dlaczego do żadnej pożytecznej działalności ludzie nie rwą się tak, jak do nauczania.
13.2. "Pan minister kłamie!" 179
Jak powstają programy nauczania.
14.0. Kultura ciemiężycielska 186
Kultura ciemiężycielska to nasza kultura. Inspirowana jest "nędzą filozofii" - artystowskim podejściem, nie mającym zrozumienia dla ludzi ciężkiej pracy. "Cechą charakterystyczną naszej kultury jest arbitralność i antydemokratyczny charakter". Sztuka winna być towarem.
15.0. Filozofia dyferencjalna 195
Człowiek wyłamawszy się z praw selekcji stabilizującej stał się gatunkiem zdegenerowanym i pełnym dziwaków. Ponieważ jest istotą społeczną, okazuje się w tej sytuacji istotą tragiczną. Lista dziwactw. Prawo zachowania cechy.
15.1. Hipoteza na temat dziedziczenia przemiennego 199
Dlaczego synowie są podobni do matek, nie do ojców, i do dziadków, ojców matek.
15.2. Hipoteza na temat letargu rozumu 204
Człowiek posiada umysł od około 200 000 lat, a używa go od około 50 000 lat. Dlaczego? Umysł ludzki ma strukturę tragiczną.
16.0. Eugenika 209
W latach siedemdziesiątych mówiło się o 200 chorobach dziedzicznych, w roku 1994 o tysiącu! Nędznicy II występują przeciw nieodpowiedzialnemu dawaniu życia.
17.0. Psychosfera 215
Psychologia społeczna zajęła się relacjami międzyludzkimi występującymi na styku stosunków zawodowych. Filozofia dyferencjalna ukazuje stosunki między ludźmi "nagimi", relacje, jakie zachodzą między ludźmi z racji różnic osobowości. Istnieją pewne fakty, które pozwalają domyślać się czegoś w rodzaju psychosfery nawet między roślinami.
18.0. Die Welt als grosse Gesellschaft 220
Objęcie jednym spojrzeniem wszystkich gatunków. Świat ożywiony jest jednością. Jego cel stanowi przetrwanie przy minimum cierpienia.
Redaktor
Zdzisław Słowiński
Korektor
Zbigniew Adamski
€ TOPORZEŁ, Wrocław 1996
Wydanie I
Wrocław 1996
ISBN 83-85559-23-X
Wydawnictwo TOPORZEŁ

+ + Ukryj menu + + Powrót + + Pokaż menu + +