Licencja Creative Commons Licencja Creative Commons Ten utwór utwór jest dostępny na licencji Creative Commons.
+ + Ukryj menu + + Powrót + + Pokaż menu + +

Antoni Wacyk
Kultura bezdziejów
Rzecz o dziejowej degradacji narodu polskiego
 
Przedmowa
Praca niniejsza nie jest oryginalna. Jak dalece nie - dostrzeże od razu obeznany z przedmiotem Czytelnik.
Książka nie jest przeznaczona dla tych, którzy nie wyobrażając sobie Polski innej jak przedwrześniowa, wybierają dziś nowe San Dominga. Nie jest przeznaczona dla ludzi, którzy ani z przeszłości ani z teraźniejszości niczego się nie nauczyli i niczego nauczyć się już nie mogą. Ci ludzie już giną - do końca ślepi, do ostatka dni swoich w błogim marazmie i ułudach pogrążeni.
I szkoda słów - jak o tym przekonał się już był Brzozowski - na udowadnianie, że próba poruszenia bajorka myśli polskiej nie jest zbrodnią przeciwko narodowi; szkoda słów na parowanie oklepanych frazesów o sianiu pesymizmu, o kalaniu własnego gniazda, o rozbijaniu jedności narodowej. Żadna siła dokazać nie zdoła by do głów naładowanych bez reszty zbutwiałymi treściami wczorajszej "polskości" trafić mogło słowo polskie i myśl polska.
Książka napisana jest dla Polaków.
Dla tych, w których pełna grozy świadomość upadku w jakim się Naród Polski znalazł tym bardziej potęguje wolę walki o zmianę tego stanu rzeczy. - Dla tych, którzy wierzą niezachwianie, że pomimo wszystko, Naród, co wykazuje tak biologicznie pierwotny, mocny instynkt życia, przezwycięży trawiące go siły rozkładu - żyć będzie, bo żyć chce.
A. W.
Nota, po latach dopisana
Praca niniejsza w swej osnowie teoretycznej stanowi swobodne, dokonane z pamięci stresczenie kaiążki Jana Stachniuka Dzieje bez dziejów, Warszawa, 1939. Autor tego, przełomowego w naszej historiozofii dzieła, przez okres wojny i okupacji nie opuszczał Kraju.
Wydając niniejszą pracę na Zachodzie w roku 1945 nie wymieniłem nazwiska Jana Stachniuka, twórcy Zadrugi i mego Przyjaciela, o losach którego nie miałem żadnych wiadomości.
Błędy, potknięcia i "niedoczytania", jakie Czytelnik w moim tekście niewątpliwie znajdzie, jak np. w wypadku rzekomej kroniki Prokosza - są oczywiście moje własne.
Antoni Wacyk

Część I.
U źródeł dziejów i bezdziejów

I. Polska rzeczywistość
W wieku XVI, w Złotym Wieku swych dziejów, Polska jest jednym z czołowych narodów Europy.
Jest samodzielnym podmiotem historii, jest czynną wartością kulturową, jest wreszcie państwem od morza do morza.
Od bram Kremlinu po Karpat Łuki, od łach kurlandzkich po ujścia Istru, słowiańskiej rzeki, słowo Polska znaczyło moc, władztwo, budziło szacunek i poważanie. Słusznie można było być wówczas dumnym z imienia Polaka, chlubić się polskością.
Tak było cztery wieki temu.
Od tego czasu z narodu wielkiego staliśmy się narodem małym, przodująca ongiś kultura polska jest dziś wartością nad wyraz mizerną, w polityce międzynarodowej udziałem naszym jest los niewolników, a w najlepszym wypadku ubogich krewnych. Gospodarczo stoczyliśmy się do roli nędzarzy świata. Z imieniem polskim kojarzy się dziś wszędzie obraz biedy wszelakiej, niemocy i upokorzenia.
Trudno, jakże trudno dzisiaj być dumnym z polskości. W wieku XVI w zasięgu państwowości polskiej żyje około 10 milionów ludności, podczas gdy sąsiednia Rosja liczy w tym czasie zaledwie 4,2 miliona głów, sąsiednie Prusy zaledwie 1 milion głów. Ludnościowo stosunek sił Polski do Rosji i Prus razem wziętych miał się jak 2:1.
W dwa wieki później, w r. 1772 Polska ma 11,5 - 12 milionów głów, a Rosja już 19 milionów, Prusy już 4 miliony. Stosunek sił: 1:2, a więc odwrotny.
Znowu w półtora wieku później, w 1939, Polska liczy 35 milionów ludności, Rosja aż 170, wyrosłe z Prus Niemcy aż 80 milionów. Stosunek sił równa się 1:7.
Tak więc, jeśli chodzi o porównanie potencjałów ludnościowych Polski i jej dwu sąsiadów, spadliśmy w ciągu wieków z 2 :1 na naszą korzyść, na 1:7 na nasza niekorzyść! A przecież przy końcu XVI w. liczba rdzennych Polaków, tego elementu na którym winien się był oprzeć rozwój państwowości wynosiła około 5 milionów, czyli więcej niż ówczesnych Anglików, więcej niż ówczesnych Rosjan. Gdybyśmy utrzymali istniejące wówczas proporcje, było by nas dziś na świecie nie 30 milionów jak w istocie, lecz kilkakrotnie więcej.
Hańba czasów saskich; rozbiory 1772-1775; półtorawiekowa niewola; wreszcie pogrom wrześniowy 1939 - aż nazbyt wyrażanie wskazują linię rozwojową narodu polskiego na przestrzeni ostatnich trzech wieków.
Jest to linia degradacji.
Przytoczone cyfry i fakty dają obraz tego niesamowitego w swej grozie odwrotu, jaki wśród idących naprzód narodów Europy jest udziałem Polski od trzech juz przeszło wieków. Nie wystarczy patrzeć na to zjawisko li tylko ze stanowiska demografii, polityki czy gospodarstwa. Bezmiar upadku wystąpi dopiero wówczas, gdy zdobędziemy się na nieprzesłonięte mgłą żadnych sugestii wejrzenie w najbardziej istotną dziedzinę bytu narodu, w jego życie duchowe.
Uderzy nas zastraszające ubóstwo tego życia: ubóstwo myśli, niemoc woli, przyziemność i małostkowość uczuć, pragnień i dążeń, brak jakichkolwiek głębszych odczuwań i przeżyć zbiorowych.
Atmosfera emocjonalna, owa gleba każdej zdrowej kultury, jest w Polsce, nie od dziś, jałowa, wieje od niej pustką i beznadziejną szarzyzną. Dogłębne metafizyczne emocje, potężne prądy ideowe i równie potężne z nich się rodzące aktywności zbiorowe są w kręgu dzisiejszej polskości czymś obcym, dalekim, niezrozumiałym.
Nie ma ideału, nie ma wzoru życia, który by porywał masy, który by w oczach wszystkich członków społeczeństwa wart był najwyższych poświęceń, największych wysiłków, stanowił gorąco umiłowany, a bezkompromisowo realizowany cel i sens istnienia ludzkiego.
Istnieje przepaść pomiędzy tym, co być powinno, co w duszy prawdziwego Polaka wiąże się z wizją narodu, z pojęciem człowieczeństwa, a tym, co stanowi światek myśli, pragnień i zainteresowań polskiej przeciętnej społecznej. Obcym prawdziwej polskości jest ten klimat duchowy, w którym od trzech już przeszło wieków rodzą się, wychowują i wegetują marne miliony istnień polskich.
Polskimi nazwać je można jedynie w sensie biologicznym. Zabójczy ów dla narodu klimat duchowy sprawia, iż w ciałach polskich legną się i żyją dusze niepolskie, dusze kukułcze, z obcego ducha poczęte, według obcej, nie rodzimej kultury urabiane. Panosząca się w Polsce od trzech przeszło stuleci kultura obca wychowuje typ ludzki pod każdym względem niższy od tego, któremu inne kultury i inne narody zawdzięczają swój rozwój i swoją świetność.
Miarą niższości duchowej dzisiejszego Polaka, a przede wszystkim miarą niższości kultury, która go stworzyła, jest obecny, od trzech wieków taki sam, los Polski, jej pozycja pośród innych narodów.
Stan w jakim się obecnie znajduje naród polski, stan, którego obraz napawa nas uczuciem wstydu, bólu i nienawiści, nie jest czymś co spadło na nas skądeś nagle, bez powodu i przyczyny. Dzisiejsza rzeczywistość polska jest zjawiskiem prawidłowym, logicznie wynikającym z naszej przeszłości historycznej. Naród, to nie jesteśmy tylko my, pokolenie dziś żyjące. Naród - to nieprzerwany ciąg pokoleń po sobie następujących. Każde z tych pokoleń rodzi się i staje do pracy w pewnej określonej sytuacji, w określonych warunkach, odziedziczonych po poprzednikach. Warunki te, tak czy inaczej przez siebie zmienione, pozostawia swoim następcom. W każdej przeto chwili teraźniejszości żyje przeszłość, choćby najdalsza, w każdej chwili teraźniejszości przygotowuje się przyszłość. Bieżąca rzeczywistość narodu jest zatem sumą zobiektywizowanych wysiłków, twórczości bądź też nieróbstwa poprzednich pokoleń. O aktualnym obliczu tej rzeczywistości zadecydował sposób zachowania się życiowego milionów istnień, które przeszły przez historię, taki czy inny ślad po sobie zostawiając.
Gdy patrzymy na dzisiejszy, wspaniały dorobek cywilizacyjny Anglii, możemy coś powiedzieć o aktywności życiowej Anglików epoki Wiktoriańskiej czy jeszcze dalszej. Zgoła odmienny obraz cywilizacji w Polsce mógłby myślącemu obserwatorowi nasunąć również refleksję co do sposobu zachowania się życiowego zarówno nas samych jak i naszych przodków z ostatnich stuleci.
Pomiędzy zachowaniem się życiowym naszych przodków i nas samych, a tym, co nas otacza, istnieje nierozerwalny związek przyczynowy. Nie dostrzegamy go - nie chcemy go dostrzec - niemniej związek ten istnieje w całej swej nieubłaganej wymowie. Wojnę polsko - niemiecką 1939 roku przegraliśmy nie tylko my - pokolenie dzisiejsze. Na klęskę tę złożyły się wiekowe zaniedbania szeregu ubiegłych pokoleń polskich.
Rzeczywistość swoją stwarza sobie naród sam. Rzeczywistość polską stworzył sobie naród polski sam. Prawdę tę musimy sobie dobrze uprzytomnić i skończyć wreszcie z nieporadną bezmyślnością biadań nad położeniem geograficznym, zachłannością sąsiadów, itp. Losy narodu, jego rozwój i jego upadek, miejsce wśród innych narodów - wszystko to zależy jedynie i wyłącznie od niego samego.
Każdy naród rozpoczynał swój byt w pewnych danych warunkach zewnętrznych. Warunkami tymi są: położenie geograficzne, klimat, bogactwa naturalne ziemi, system rzek, dostęp do morza, sąsiedzi wreszcie. To są warunki dane, wśród których naród ma ułożyć swoje życie. Jak do tego się zabierze - zależy to od niego samego. Światowe imperium stworzyła i dzierży Anglia - nie zdobyły się na to, mimo równie korzystnych warunków zewnętrznych, ani Irlandia, ani Włochy czy Hiszpania. Chiny posiadają olbrzymie bogactwa naturalne, mają wszystko co ziemia dać może: nadzwyczaj korzystne położenie i ukształtowanie wybrzeży chińskich stwarza idealne warunki dla rozwoju i potęgi narodu chińskiego. Mimo to Chiny są, nie od dziś, pognojem innych narodów.
Fakt, że w ciągu swej długiej historii Polska miała takich czy innych sąsiadów, należy również do warunków zewnętrznych, danych. Narody ościenne, ich zasięgi i oddziaływania historyczne na rzeczywistość polską należą do tej samej kategorii zjawisk co klimat, gatunek gleby, system rzek, itp.
Z jednej strony mamy zespół czynników zewnętrznych, z drugiej - naród polski. Wyeliminowanie względnie zneutralizowanie jednych, ujarzmienie, włączenie do arsenału własnej mocy innych czynników - oto zadanie, jakie stało przed narodem polskim w każdym momencie jego pochodu dziejowego.
W wieku XVI stosunek sił w tym układzie: czynniki zewnętrzne - naród polski, był dla nas szczególnie korzystny. Od wieku XVI począwszy ten stosunek sił zmienia się powoli, ale stale na naszą niekorzyść. Z roli podmiotu kształtującego zespół czynników zewnętrznych naród polski schodzi do roli przedmiotu, staje się obiektem oddziaływań obcych.
Przyczyn tego odwrotu z pola dziejowej walki nie można, nie wolno poszukiwać gdzieś na zewnątrz. Szukać ich trzeba w samym partnerze tych wiekowych rozgrywek, w narodzie. W tych milionach jednostek ludzkich, jakie, przechodząc kolejno przez arenę historii, na naród się składały, swoim działaniem, swoim zaniechaniem, zachowaniem się życiowym tworzyły i tworzą polską rzeczywistość, są za nią odpowiedzielne.
Musimy poznać wreszcie co się z nami dzieje. Chcemy wiedzieć, gdzie leży przyczyna chronicznej, bezprzykładnej w dziejach degradacji naszego narodu. Musimy zdobyć wiedzę o tym, co to jest rzeczywistość polska, jakie siły ją ukształtowały, są w niej czynne, wyznaczają obraz tego, co nazywamy Polską.
Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy niestety tam, gdzie, zdawałoby się, odpowiedź jedynie miarodajna istnieć powinna - w nauce historii ojczystej. Oficjalna, profesorska nauka historii polskiej dotychczas nie posiada ustalonego, a możliwego do przyjęcia poglądu w kwestii tak zasadniczej, jak przyczyny upadku i rozbiorów I-szej Rzeczpospolitej...
Nic nam po takiej bezradnej nauce - potrzebny nam jest zwarty system sądów, wyjaśniający logicznie, bez reszty, bez luki i niedomówień prawdę dziejów naszych, prawdę, głupio przez jednych, zbrodniczo przez innych zafałszowaną.
Konieczną nam jest teoria rozwoju wewnętrznego Polski. Tej potrzebie służyć usiłuje niniejsza praca.
Podjęta w niej została próba zarysowania zasadniczych przemian duchowych jakie zaszły w narodzie polskim w toku jego historii, a pod przemożnym wpływem których kształtowały się i dotąd się kształtują jego losy.
Prawa ogólne, istniejące w życiu całej ludzkości, prawa życia i śmierci narodów, obowiązuja także i nasz naród. Właściwe zrozumienie dziejów Polski zdobyć można jedynie w ramach i na tle interpretacji dziejów w ogóle.
II. Świat i człowiek w nim
Wedle obliczeń antropologów człowiek, jako istota rozumna i tym się różniąca od innych ssaków, wyłonił się ze świata zwierzęcego mniej więcej 500 000 lat temu. Pół miliona lat istnienia ludzkości na ziemi daje nam, licząc po trzy pokolenia na stulecie, 15 000 pokoleń.
Olbrzymia większość tych pokoleń przeszła przez życie prawie bezszelestnie, niczym niemal istnienia swego nie zaznaczając.
Jeśli zakładamy, że celem człowieka na ziemi jest ciągły postęp, duchowy i materialny, to przyznać trzeba, że cel ten ludzkość realizuje bardzo wolno, z wielkim ociąganiem się, z małym nakładem wysiłku, a z jeszcze mniejszym zapałem.
Nie ustawiczny marsz naprzód, ale przeciwnie, stanie w miejscu, a często cofanie się, - nie wytężona twórczość, ale przeciwnie beztwórcza wegetacja i zastój zdają się stanowić przeważające tło dziejów ludzkich.
Ze swego na pół miliona lat obliczonego pobytu na kuli ziemskiej aż 85% spędził człowiek w stanie zupełnej dzikości. W wykopaliskach z czasów należących do zaawansowanej już epoki kamienia łupanego, jedne i te same typy siekiery krzemiennej powtarzają się z jednostajną regularnością na przestrzeni 100 - 200 tysięcy lat. Znaczy to, że na tak długiej przestrzeni czasu technika produkcji jednego z najważniejszych narzędzi człowieka nie postąpiła wcale naprzód.
Pierwsze chomąto w postaci zwykłej pętli, która zaciskała się wokół szyi zwierzęcia pociągowego tym silniej im silniej ono ciągnęło, zjawia się wśród wynalazków człowieka gdzieś na trzy tysiące lat przed Chr.: męczarniom konia roboczego, duszącego się w takiej pętli, przyglądał się jego pan bezradnie przez cztery tysiąclecia prawie, nim dopiero około 9 w. po Chr. wynalezione zostało sztywne luźne, chomąto końskie w jego dzisiejszej postaci.
Bardzo późno, bo zaledwie 10 000 tysięcy lat temu człowiek przestał żyć życiem pasożyta na otaczającej go przyrodzie, jął się uprawy ziemi i hodowli zwierząt, począł gospodarzyć wytwórczo. Nasza dzisiejsza cywilizacja, z której tak dumni jesteśmy, nie liczy sobie więcej jak 5 000 lat; narodziła się wraz z powstaniem pierwszych miast i wynalezieniem pisma. Ale do dziś żyją na świecie, Europy nie wyłączając, nie dziesiątki lecz setki milionów ludzi, dla których umiejętność czytania i pisania pozostaje wciąż tajemnicą.
Stopa życiowa klasy robotniczej w szeregu krajów dziś, w wieku XX, nie wydaje się wyższą od tej jaką posiadali robotnicy zatrudniani przez faraonów w starożytnym Egipcie, w okresach jego świetności. Europa dopiero w XIX w. nauczyła się budować drogi lepiej niż to czynili Rzymianie dwa tysiące lat temu.
Wygląd zaś i rodowód wierzeń religijnych, etyki, moralności, ideałów ogólnych dzisiejszego Europejczyka przywodzi na pamięć smętne powiedzenie, iż nic nowego pod słońcem, iż wszystko to, lub prawie wszystko już gdzieś kiedyś było, może nawet w lepszym gatunku.
Dowodzi to jednego, a mianowicie, że postęp ludzkości nie jest zjawiskiem trwałym, że nie ma w sobie nic z lawiny, co raz wyzwolona, toczy się niepowstrzymanie naprzód swoim własnym rozpędem.
W pierwszej połowie trzeciego tysiąclecia przed Chr. wykwitły w trzech miejscach globu ziemskiego trzy wielkie cywilizacje - w Mezopotamii (Sumer), w Egipcie (Stare Królewstwo) i w dolinie rzeki Indus (Staro-Hinduska). Ta ostatnia zginęła niemal bez śladu, dwie pierwsze, po kilku wiekach istnienia, upadły również.
W zastoju w jakim ugrzęzła, dźwiga się ludzkość dopiero w następnym tysiącleciu, kiedy na gruzach dawnych powstają nowe ośrodki cywilizacyjne - Asyria, Babilon, Egipt Nowo-Królewski.
I znów te osiągnięcia ludzkiego postępu toną w powrotnej fali tak samo ludzkiego zdziczenia i zacofania, jaka zalewa ówczesny świat cywilizowany około r. 1,200 przed Chr. Ten sam los spotyka piękną cywilizację Kreteńską i późniejszą od niej Myceńską w Grecji przedklasycznej. Na następny wybuch człowieczej energii twórczej czekać trzeba będzie jeszcze długie wieki. Łączymy go w historii z imieniem klasycznej Hellady, szczytowy okres rozwoju której przypada na wiek 5 przed Chr.
Z tym co wówczas i w paru wiekach następnych stworzyli Grecy, a przejęli i upowszechnili Rzymianie, nie może się równać nic, aż do czasów Reformacji w Europie w XVI wieku naszej ery.
Kultura grecko-rzymska, nim dobiegła swego kresu i rozłożona wewnętrznie stała się łupem barbarzyńców z północy, przetrwała tysiąc lat. Ale tyleż samo trwał niż cywilizacyjny, w jaki zapadła Europa, gdy runął Rzym, a nastały potem Wieki Ciemnoty.
Wygląda tak, jak gdyby za każde wyzwolenie się z więzów swej własnej wegetacji płacić musiał człowiek wiekami tym większego poniżenia. Wielkość w dziejach rzadkim jest, niestety, zjawiskiem.
Jakież są prawa wyłaniania się wielkości w dziejach, i jakie prawa jej upadku?
Zachowując należyty szacunek dla najnowszych poglądów nauki na istotę materii, możemy z pożytkiem przypomnieć, że wszechświat, jest to materia nieorganiczna, materia organiczna i człowiek. Cechą materii nieorganicznej jest stała dążność do rozładowania się - entropia. Woda wyparowuje, skała kruszeje, ciepło wypromieniowuje, itp. Dążność do rozkładania się leży w naturze wszelkiej martwej materii. Inne są cechy charakterystyczne materii organicznej. Tu, w świecie biologii, regułą dominującą jest pęd do utrzymania gatunku, plenienie się. Jest to świat flory i fauny. Człowiek w nim, pod względem swych fizycznych właściwości ssaka, niczym się jeszcze nie wyróżnia, jest taką samą materią i jej prawom podlega. Powiedzenie, że okaz ludzki oprócz materii składa się ponadto z ducha, nie określa nam jeszcze istoty człowieczeństwa. Pod względem swych treści duch ludzki może być czymś bardzo różnym, może ukonstytuować się jako postawa wegetacji, czyli nic innego jak refleks niematerialny fizycznej, materialnej połowy człowieka i zachodzących w niej procesów.
W tym wypadku pomiędzy materią a duchem nie ma walki, jest harmonia rytmu wegetacji, na który zestrojone zostało całe jestestwo człowieka. Zakłócenie tej wegetacyjnej harmonii następuje dopiero wówczas, gdy duchowość ludzką, skrystalizowaną w postawę heroiczną, znamionuje wola podporządkowania sobie materii, tej na zewnątrz, i tej której częścią jest człowiek sam.
Dopiero postawa heroiczna wobec bytu, bój o władztwo ducha nad materią sprawia, że w człowieku jest coś, co go wynosi nieskończenie ponad otaczające go żywioły świata zwierzęcego, roślinnego i materii nieorganicznej. Tak jak wobec materii martwej "nienaturalnym" jest właściwy materii organicznej pęd do utrzymania gatunku, tak samo "nienaturalną" w stosunku do świata materii organicznej i jej praw jest heroiczna postawa człowieka wobec życia.
Ona dopiero stanowi o istocie człowieczeństwa i ona zakreśla dystans pomiędzy istotą ludzką, a materią.
Wyobraźmy sobie przez chwilę brak postawy heroicznej w człowieku. Wówczas obraz ludzki przedstawi się nam jako niezmącone niczym trwanie milionów ciał, przychodzących na świat, żyjących życiem ssaków i następnie, wraz ze śmiercią, ginących bez śladu i znaku w bezmiarze materii. Stopień natężenia takiego życia regulowany jest pulsowaniem krwi, krążącej jednostajnie w milionach owych ciał. Poza zwierzęcą czysto walką o trwanie, o lepszy kawałek kości, o samicę, nie ma tu miejsca na jakiekolwiek władcze namiętności, twórcze dążenie i ambicje.
Wszystko jest uciszone, dostosowane do ogólnego rytmu trwania, li tylko dla trwania. W rytm ten zostaje włączona i duchowość człowieka, w której brak pozamaterialnych, ponadwegetacyjnych impulsów, wyrazić się ona przeto musi w liryce trawienia. Powstaje system duchowy, będący wiernym odbiciem panującego tła wegetacji.
Ustrojona w szaty pojęciowe, wyidealizowana, wegetacja zostaje podniesiona do rzędu normy najwyższej, uzasadniającej w sposób jedyny i najdoskonalszy cel i sens istnienia. Ten cel i sens istnienia zasadza się na trwaniu. Mijają wieki, nic się tu nie zmienia.
Krańcowo inaczej jest, gdy w człowieku dochodzi do głosu postawa heroiczna. Rozsadza ona więzy wegetacji. Postawa heroiczna wyraża się w woli człowieka opanowania świata zewnętrznego, urobienia go według własnego wzorca. W tym stosunku: świat zewnętrzny - człowiek heroiczny, ten ostatni jest podmiotem, reszta - przedmiotem jego działania.
Przy takim ujęciu roli człowieka celem i treścią jego życia staje się nieustanna, wytężona twórczość. Walka z bezwładem materii, pokonywanie oporów brył fizycznych i ludzkich, ciągłe doskonalenie samego siebie jest radością życia człowieka heroicznego, celem jedynie godnym człowieczeństwa.
Tam, gdzie heroicznie pojmowanie życia staje się normą zbiorowości, tam zaczyna się rozwój, postęp, tam tworzą się dzieje.
Przeciwnie, tam gdzie życiu zbiorowości nadaje ton wola wegetacji, tam postępu nie ma, jest marazm, zastój, tam mamy bezdzieje.
Zarówno heroiczne jak i wegetatywne ustosunkowanie się do życia mieścić się może w jednej i tej samej piersi człowieczej. Zwycięskim może być tylko jedno. Od czego to zależy, jakie warunki muszą zaistnieć, żeby wydobyta z głębin ducha ludzkiego postawa heroiczna mogła się przejawić w skali dziejowej, stać się motorem godnej siebie kultury i cywilizacji?
Od dania sobie właściwej odpowiedzi na to pytanie zależeć będzie nasza zdolność zrozumienia przyczyn upadku dziejowego Polski, - zależeć będzie nasza zdolność ujrzenia dróg wyjścia.
III. Ideologia grupy
Pierwszy krok ku opanowaniu przyrody uczynił człowiek z chwilą gdy, posługując się rozumem, wynalazł i stosować począł pierwsze swe narzędzia walki i pracy. Do tego czasu, uzbrojony tylko w gołe pięści i siłę swych mięśni, był on bezbronny wobec drapieżnych zwierząt, bezradny wobec problemu powalania zwyczajnego drzewa.
Swe władztwo nad przyrodą zwiększał człowiek w miarę i o tyle, ile doskonalił swe wyposażenie materialne, swą cywilizację. Ale żeby jakakolwiek rzecz - oszczep, więcierz czy socha - została zrobiona, musi być wpierw pomyślana i wzbudzić w nim wolę jej wykonania.
By dojść do wyposażenia materialnego, człowiek musi rozporządzać wyposażeniem innym, nieodzownym dla przejawiania celowej działalności - wyposażeniem duchowym.
Składają się na nie wiedza i sądy człowieka o otaczającej go, zmysłami poznawanej rzeczywistości: jego wierzenia, wyobrażenia i sądy o świecie pozazmysłowym; ideały, cele i zasady życiowe, wysnute z posiadanej interpretacji bytu; wreszcie umotywowanie, uczucia i sentymenty, z których wyrasta wola człowieka i które determinują jego postawę wobec życia.
Takie wyposażenie, tak zorganizowany system treści duchowych czyli ideologia grupy daje się stwierdzić w postaci odpowiednio prymitywnej, już u najbardziej pierwotnych społeczeństw ludzkich.
Wyłonienie się jakiejś ideologii, jakiejś organizacji życia duchowego było pierwszym warunkiem historycznego procesu powstawania wspólnot ludzkich, najpierw rodowych, plemiennych, szczepowych, wreszcie narodowych.
Zatrzymajmy naszą uwagę na tym ostatnim, najdoskonalszym tworze zbiorowym, jakim jest naród i przypatrzmy się jego organizacji duchowej, spójrzmy na poszczególne elementy Ideologii Grupy oraz mechanikę jej działania.
U podstaw każdej teistycznej Ideologii Grupy leży jakiś system religijny, wykształcony wokół właściwego sobie pojęcia Boga, czyli Dobra Najwyższego, czyli Absolutu, tej Pierwszej Przyczyny wszystkiego, co było, jest i co kiedykolwiek będzie.
To jest fundament, z którego wyrastają dalsze kondygnacje niezwykle harmonijnej i zwartej budowli, jaką jest Ideologia Grupy.
I tak na zasadzie ustalonego przez religię pojmowania bytu tworzy się
etyka, jako system idealnych wartości duchowych, do osiągnięcia których człowiek ma dążyć i zgodnie z którymi formować swe kryteria dobra, piękna, mądrości, sprawiedliwości itp. cnót oraz ich przeciwieństw;
moralność jako zbiór norm wykonawczych do etyki tym się różniących od zasad etycznych, że bardziej konkretnych i bardziej wyraźną opatrzonych sankcją;
prawo, zwyczaje i obyczaje - czyli znowu dalszy, jeszcze głębiej w sferę jednostki sięgający system norm, regulujących życie wewnętrzne grupy - wzajemne stosunki pomiędzy jej członkami z jednej, poszczególnym członkiem a grupą z drugiej strony. Zarówno prawo stanowione, na straży którego stoi państwo, jak też zwyczaje i obyczaje, którym sankcję zapewnia opinia publiczna i towarzyska, noszą na sobie piętno panujących w grupie pojęć religijnych, etycznych i moralnych;
ideologie ogólne, przez te pojęcia kształtowane, a charakterystyczne dla danych systemów kulturowych. Tak np. ogólna idea wolności jednostki stanowi logiczne nastepstwo założeń indywidualistycznej kultury Zachodu. Ta idea ogólna wyraża się w polityce jako demokracja, w ekonomii jako liberalizm itd;
nauka, literatura, sztuka - to, że Ideologia Grupy, inaczej mówiąc duch narodu, przejawia się najpełniej w jego literaturze i sztuce, rozumie się samo przez się. Mniej natomiast oczywistym wydać się może twierdzenie, że i nauka, mimo szatek obiektywizmu w jakie zwykła się ubierać, także jest subiektywną w tym sensie, że będąc częścią składową Ideologii Grupy, jest przesiąknięta jej duchem. Rola, jaka w wytworzeniu się mitu rasy germańskiej odegrali filozofowie, historycy, socjologowie niemieccy, stanowi jaskrawy przykład na to jak dalece subiektywną może być nauka, jak dalece stanowi racjonalizację irracjonalnych elementów Ideologii Grupy
tradycja - zajmuje ona w Ideologii Grupy tym więcej miejsca, im bogatszym w treść jest okres twórczego rozwoju, jaki naród ma za sobą. Wartości intelektualne, dobra duchowe, będące w obiegu u danego pokolenia w małym tylko stopniu są jego własnym wytworem, w lwiej części natomiast stanowią dziedzictwo pokoleń poprzednich.
Tradycja przeto, rozumiana jako dorobek duchowy przeszłości z którego korzysta pokolenie bieżące, jest niczym innym jak samą Ideologią Grupy.
Jako ostatni jej element wymienimy język. W języku niby w zwierciadle znajduje Ideologia Grupy swój wszechstronny wyraz i za pomocą języka, jako tradycja, zostaje przekazywaną z pokolenia na pokolenie.
Będąc odbiciem Ideologii Grupy, język podlega tym samym co ona przeobrażeniom i posiada wszystkie jej cechy charakterystyczne. Tym się tłumaczy, że język jednego narodu jest giętki, żywotny, posiada w wysokim stopniu zdolności słowotwórcze, język natomiast innego narodu zdradza brak tendencji rozwojowych i źle sie nadaje do wyrażania nowych pojęć, jakie niesie ze sobą postęp.
Nie jest dziełem przypadku, że jeden język obfituje w słownictwo na określenie różnorakich stanów psychicznych zajętej sobą jednostki, drugi zaś celuje w wyrażanie ruchu, czynu. Typowe dla danego języka przysłowia, aforyzmy, charakterystyczne powiedzenia, mogą stanowić bogaty materiał studiów zarówno dla lingwisty jak i dla socjologa. Przysłowia są mądrością narodów - ale naród ma taką mądrość, na jaką go stać. Rola języka we wszczepianiu tej mądrości w umysły pokoleń jest ogromna.
Tak zarysowana Ideologia Grupy stanowi klimat duchowy, w jakim wyraża i wychowuje się jednostka. Jednostka, przychodząc na świat, przynosi ze sobą oprócz cech fizycznych, także pewną sumę wrodzonych dyspozycji duchowych, właściwych narodowi, do którego należy.
Co się z wrodzonymi dyspozycjami stanie, w jakim kierunku, i które z nich zostaną rozwinięte, a które odwrotnie - skazane na niedorozwój w nieodpowiednim dla nich klimacie duchowym, zależeć będzie od Ideologii Grupy, od jej jakości.
Jak różną może być ta jakość, zobaczymy później przy rozważaniu różnic typów kulturowych. Na tym miejscu chodzi o stwierdzenie, że żyjąc w grupie, jednostka od zarania swej świadomości jest przedmiotem nieustannego oddziaływania Ideologii Grupy.
Od grupy jednostka otrzymuje swe wyposażenie duchowe, swój światopogląd, swą wiedzę o życiu i swój sposób wartościowania jego przejawów. Pod przemożnym wpływem grupy krystalizuje sobie poszczególny członek swe cele, swe ideały, swe dążenia życiowe.
Dom, rodzina, szkoła, instytucje, zwyczaje i obyczaje społeczne, obowiązujący w grupie system pojęć religijnych, etyczno-moralnych, politycznych, ekonomicznych itp - są to potężne obrabiarki, przez które przechodzi surowy materiał indywidualnego "ja", aż w końcu otrzyma kształt odpowiadający zbiorowemu "ja" grupy, żyjącemu pod sklepieniem czaszek milionów jej członków.
Proces ten, mający wszelkie znamiona mechanicznej standaryzacji produktu, jest dla tego ostatniego - tj. indywidualnego "ja" - zupełnie niedostrzegalny. Fakt, iż rola jednostek w kształtowaniu ich charakteru, ich najwłaściwszego "ja" jest raczej bierną, uchodzi ich świadomości, nie wyłączając tych, co tak głośno lubią podkreślać swą "indywidualność". - "Nie trudno byłoby wykazać, że większość sądów ludzkich jest irracjonalna w tym sensie, że nigdy nie zostały one przemyślane przez tych, którzy je głoszą. Jeśli weźmiemy sumę naszych przekonań, znajdziemy, że te z nich, do których najmocniej jesteśmy przywiązani, a które wydają się nam najbardziej oczywiste, są to właśnie przekonania których nigdy nie przeanalizowaliśmy, ani usiłowali sprawdzić."
R. T. Evanss Aspects of the Study of Society, Londyn, 1923.
Będąc wychowana w grupie, chłonąc jej atmosferę duchową, jednostka nasiąka niczym gąbka wpływami otoczenia. Wpływ jednych elementów Ideologii Grupy może być silniejszy, innych słabszy, w ostatecznym jednak efekcie umeblowanie duchowe jednostki będzie takie same jak i milionów innych członków grupy.
Oczywiście pomiędzy poszczególnymi przedstawicielami tej samej Ideologii Grupy zachodzą odchylenia, spowodowane czynnikami takimi jak różnice w natężeniu procesu wychowawczego, procesu "obróbki", dalej indywidualne różnice temperamentu i zdolności wrodzonych, specyficzne warunki ściślejszego otoczenia, klas i warstw społecznych, itd. Są to jednak różnice ilościowe, a nie jakościowe.
Jakkolwiek w oczach zainteresowanych osobników mogą się one wydawać wielkimi, w skali ogólno-społecznej, w rozumieniu typu duchowego, zacierają się zupełnie. Pomijając te nieistotne, indywidualne różnice powiedzieć możemy, że każdy normalny osobnik, wychowany w atmosferze danej Ideologii Grupy, reprezentuje wszystkie zasadnicze jej cechy, jest jej typowym produktem i przedstawicielem. Określimy go terminem przeciętna społeczna .
Mając już ustalone pojęcia przeciętnej społecznej oraz Ideologii Grupy, możemy omówić dalszy aspekt życia zbiorowego, a mianowicie świadomość narodową.
Świadomość narodowa jest to stan psychiczny, właściwy członkom grupy narodowej, a polegający na tym, że wyobrażenie własnego narodu wiąże się u nich z sentymentem narodowym czyli patriotyzmem. Patriotyzm jednostki jest tym silniejszy, im bardziej świadoma jest ona swej przynależności do grupy, im ściślej zespala się pojęciowo i emocjonalnie z własnym narodem.
Wyobrażenie własnego narodu, jego zadań, potrzeb i celów stanowi z kolei nieodzowny warunek skrystalizowania się pojęcia misji narodowej. Na realizację misji, tego planu akcji dziejowej narodu kieruje się jego zbiorowa wola, której siła i natężenie zależą od stopnia w jakim miłość własna jednostek zharmonizowana została z miłością do narodu, a ich indywidualne cele i dążenia - podporządkowane celom zbiorowości.
Stopień dobrowolnego podporządkowania się przeciętnej społecznej własnemu narodowi stanowi miarę użyteczności dla narodu jego Ideologii Grupy.
Wróćmy jeszcze raz do przeciętnej społecznej. Powiedzieliśmy, że swoje wyposażenie duchowe otrzymuje jednostka od grupy. Przeciętna społeczna myśli, czuje i pragnie kategoriami swojej Ideologii Grupy. Na skutek przejęcia każdego indywidualnego "ja" przez proces wychowawczy otoczenia socjalnego, duchowość przeciętnej społecznej, naładowana treściami panującej w grupie Ideologii, staje się tym samym uodporniona na jakiekolwiek wpływy obce z poza własnego środowiska kulturowego. Duchowość przeciętnej społecznej jest jednolita w tym znaczeniu, że zawiera tylko i wyłącznie treści własne - narodu swojego - Ideologii Grupy. Ten zasadniczy rys charakteru przeciętnej społecznej określimy jako absolut świadomości narodowej.
Z absolutem świadomości narodowej wiążą się doniosłe konsekwencje. Mianowicie jednostka, której struktura duchowa została urobiona przez Ideologię Grupy, nie jest w stanie wartościować tejże w sposób obiektywny, jest pozbawiona możliwości wydania krytycznego sądu o typie kulturowym, którego ona sama, jednostka, jest przedstawicielem.
Wartościować znaczy oceniać, a żeby oceniać trzeba mieć jakiś miernik. Miernik - kryterium jakim może rozporządzać nasza jednostka w stosunku do własnej Ideologii Grupy, jest tejże Ideologii Grupy wytworem i częścią składową. Przeciętna społeczna nie może zdobyć się na krytyczny stosunek do tych wartości kulturowych, które wypełniają bez reszty jej świadomość, jej "ja", podobnie jak nie można unieść krzesła, stojąc na nim. Trzeba mieć jakiś punkt archimedesowy.
Niezdolność przeciętnej społecznej do krytycznego wartościowania własnej Ideologii Grupy rozciąga się również na jej wyraz zewnętrzny, na cywilizację, na całokształt życia własnego narodu.
Stąd dużo słuszności zawiera paradoks, że najmniej o rzeczywistości polskiej wie\ldots polska przeciętna społeczna, wie ona najmniej o tym, co to jest życie polskie, w jakim kierunku się toczy i mocą jakich sił.
Zapytajmy przeciętnego reprezentanta dzisiejszej polskości, czy, jego zdaniem, Polska przedwrześniowa rozwijała się, czy też przeciwnie, upadła gospodarczo. Otrzymamy stereotypową, nie rozumem ani znajomością rzeczy, lecz uczuciem podyktowaną odpowiedź, że oczywiście, że naturalnie rozwijała się. Po czym, nieodmiennie, usłyszymy komunał o Gdyni. Pozytywny, ale tylko fragment jakim w gospodarstwie II-giej Rzeczpospolitej była Gdynia, przesłania cały jego obraz, staje się symbolem całości, odpowiada bowiem postawie uczuciowej, i tylko uczuciowej, rozmówcy wobec tej całości.
Przeciętna społeczna jest głęboko przekonana o słuszności "własnego" poglądu na świat, wierzy niezachwianie w prawdziwość wyznawanych przez siebie, a równie "własnych" zasad, otacza je miłością i szacunkiem. Uważa własny sposób bycia za jedynie słuszny, zgodny ze wskazaniami zdrowego rozsądku, z pojęciem człowieczeństwa, itp.
Przeciętna społeczna instynktownie broni się przeciwko temu wszystkiemu, co mogłoby zachwiać jej postawę duchową, zburzyć jej równowagę.
Działa tu poprzez miłość własną instynkt samopoczucia, jakiekolwiek bowiem kwestionowanie cenionych przez jednostkę wartości, jakiekolwiek podważanie wyznawanych przez nią zasad godziłoby w jej pion duchowy, groziłoby utratą celu i sensu istnienia.
Do tego jednostka dopuścić nie może, przed tym broni ją skutecznie absolut świadomości narodowej. Dzięki niemu w duszy jednostki panuje stan zadowolenia z siebie, poczucie własnej wartości i wyższości w stosunku do tego wszystkiego, co nie jest z jej środowiska duchowego.
W zetknięciu się z obcymi formami życia jednostka wartościuje je według kryteriów własnych, to znaczy według kryteriów własnej Ideologii Grupy.
Wartościowanie to z reguły wypadnie ujemnie, często wyrazi się w formie pogardy, lekceważenia lub wprost wykpiwania. Ośmieszenie jest często jedyną reakcją przeciętnej społecznej wobec obcości, wobec zjawiska, którego nie rozumie.
W Polsce z przed Września 1939 iluż to autorytatywnych błazenków dowcipkowało na temat wyrastającej na ich oczach potęgi Niemiec - którym brak było masła, jaj, - których jakieś tam czołgi to kupa bezużytecznego żelastwa, itd. Wprowadzenie w Niemczech, na krótko przed wojną, kartek żywnościowych, a więc jednego z konsekwentnych posunięć mobilizującego się wroga, dało w Polsce okazję do powszechnej wesołości, zabarwionej politowaniem dla głodzonych, zaciskających pasa nie wiadomo po co i na co niemiaszków.
Dla scharakteryzowania dzielnych, powszechnym w świecie szacunkiem cieszących się Czechów polska przeciętna społeczna miała tylko jeden wyraz - pepiczek.
Jak potężnym jest działanie absolutu świadomości narodowej, obserwować można codziennie wśród tysięcznych rzesz emigracji powrześniowej na Wyspach Brytyjskich. Ludzie ci akceptują jako coś oczywistego i samo przez się zrozumiałego, wysoki poziom cywilizacyjny środowiska, w którym się znaleźli. - Wielkie rzeczy - przecież na nich murzyny pracują - oto jest sąd polskiej przeciętnej społecznej o "zimnych", "leniwych" Anglikach, o "tępych" Szkotach - o twórcach tej wspaniałej cywilizacji.
Przybyszowi z nad Wisły może imponować Rolls-Roys czy inne cudo cywilizacji brytyjskiej, ale motor sprawczy tego wszystkiego, brytyjska kultura, w typie duchowym brytyjczyka, w jego charakterze się manifestująca - ta nie budzi uznania. To właśnie, co u brytyjczyka jest istotne, jego kultura, jego charakter, nie imponuje nadwiślańskiemu europejczykowi, jest mu obce, on ma swe własne wartości, swe własne kryteria życiowe, którymi wszystko dookoła siebie mierzy.
Niewątpliwie tak samo postąpi, znalazłszy się w obcym środowisku, brytyjska przeciętna społeczna. Tak samo będzie oceniać obce formy życia jej własnymi kryteriami i z wynikiem podobnie ujemnym.
Rzecz cała sprowadza się zatem do różnicy kryteriów, których, tak długo jak długo istnieją na świecie różne Ideologie Grupy, nie można sprowadzić do wspólnego mianownika.
Można natomiast i należy zastanowić się nad względną wartością porównywanych Ideologii Grup i ich kryteriów. "Leniwy" i "tępy" brytyjczyk, który - rzecz znamienna - tak samo nie imponuje pogrążonemu w kontemplacji Nirwany Hindusowi, ten brytyjczyk żyjąc według własnych kryteriów stworzył, nieprześcignioną dotąd w świecie kulturę i cywilizację, stworzył taką bagatelkę jak British Empire. Jednakże polakatolik, czyli dzisiejszy Polak, pomny obłędnej wyroczni swego wieszcza, że "nauka Europy głupstwem jest" - potrafi patrzeć z wysoka na Brytyjczyka, wobec którego i materialnie jest ubogim krewnym.
Absolut świadomości narodowej skuteczniej niż mur chiński broni przeciętną społeczną przed obcymi wpływami, Ideologia Grupy panuje niepodzielnie w mózgach i sercach milionów członków grupy.
Jakkolwiek związana ściśle z podłożem biologicznym, Ideologia Grupy posiada byt samoistny w tym znaczeniu, że pokolenia ludzkie przychodzą żyją i wymierają, ona zaś, dzięki swemu mechanizmowi, trwa, regeneruje się i prowadzi nieprzerwanie swe olbrzymie dzieło produkcji dusz.
IV. Kultury a kultury
W rozdziale poprzednim omówiliśmy budowę i mechanizm działania Ideologii Grupy - to jest organizacji duchowej wspólnoty narodowej. Obecnie przejdziemy do szerokiego pojęcia kultury, czyli organizacji duchowej obejmującej swym zasięgiem z reguły więcej niż jedną jakąś ściśle określoną wspólnotę narodową.
Przez typ kulturowy - kulturę - rozumiemy zorganizowany system wierzeń, pojęć i wyobrażeń o istocie bytu, charakterystyczny dla danego czasu i miejsca w historii człowieka. I tak mówimy o kulturze chińskiej, helleńskiej, zachodnioeuropejskiej, itp.
Odrębność kultur polega na tym, że każda z nich posiada swoiste, sobie tylko właściwe sformułowania odpowiedzi na zasadnicze zagadnienia bytu, od wieków zajmujące umysł ludzki, - a więc co to jest i jakim jest Bóg, czyli Pierwsza Przyczyna wszystkiego co istnieje, czyli Absolut, - czym jest wszechświat i człowiek w nim, - jaki jest stosunek człowieka do Boga i jakie stąd wynikają konsekwencje dla jednostki, w postaci celów i ideałów w jej życiu indywidualnym i zbiorowości.
System kulturowy wyciska swe piętno na duchowości jednostki wychowanej w jego zasięgu, jednostka otrzymuje w ten sposób swój światopogląd.
System kulturowy, będąc z jednej strony organizacją duchowości - czyli psyche człowieka, zwłaszcza jej świadomej części, jest z drugiej strony sam tej duchowości tworem. Ponieważ w naszej psyche zasadniczą rolę odgrywają instynkty czyli wrodzone dyspozycje, skłonności i popędy, przeto między kulturą człowieka, a jego instynktami zachodzi stosunek ścisłej zależności i wzajemnego oddziaływania.
Z całym naciskiem należy podkreślić, że instynkt, to nie jest popęd li tylko fizyczny, budową i działaniem żyjącego organizmu uwarunkowany i tylko do świata biologii ograniczony, jak to chciała mieć obalona już dziś mechanistyczna teoria instynktów.
Nauka dzisiejsza zgodna jest na ogół co do tego, że instynkt w człowieku stanowi strukturalny element jego psyche, i to element zasadniczy.
Instynkt, nasze wrodzone dyspozycje, są głównymi motorami wszelkiej naszej działalności, zarówno fizycznej jak i umysłowej, one nadają kierunek, treść i natężenie naszego zachowania się życiowego.
Motorem czynów ludzkich nie może być myśl, naga idea, intelekt - jak się wydawało swego czasu racjonalistom. Z łatwością możemy wyobrazić sobie w naszym umyśle dowolną ilość pojęć, idei, celów, które jednak nie budzą nas do żadnej akcji, nie zapobiegną zachowaniu sią częstokroć jaskrawo sprzecznemu ze wskazaniami rozumu. Gdy się mówi o potędze działania idei, rozumieć przez to należy nie potęgę idei jako takiej, lecz potęgę uczucia związanego z tą ideą. Sama idea żyje w naszym umyśle tak długo i o tyle, o ile skupia na sobie nasze uczucia i naszą wolę. Nie nasycona uczuciami, nie zdolna do wyzwolenia naszych pragnień i ich specyficznej odmiany - naszej woli, idea pozostaje martwa.
"Idea, jako koncepcja intelektualna jedynie, nie ma wpływu na życie, ponieważ w takim ujęciu znaczy niewiele więcej niż puste słowo."
C. G. Jung, Contributions to Analitical Psychology, Kegan Paul, Londyn, 1943, str 92.
Istota ludzka jest tworem celowym w tym sensie, że wszystkie jego elementy składowe fizyczne i psychiczne, służą jednemu celowi dominującemu jakim jest tkwiący w człowieku pęd do życia. Źródłem naszego pędu do życia są instynkty, w podświadomości naszej zakotwiczone i stamtąd oddziaływujące na świadomość.
W stosunku do nich intelekt spełnia rolę przewodnika, ukazującego cele i kierunki wyładowania się instynktownych popędów.
Do przeszłości należy pogląd, że istotą każdej reakcji instynktownej jest to, że odbywa się ona podświadomie. Proces instynktowny odbywa się przy udziale naszej świadomości i jak każdy proces psychiczny, posiada trzy aspekty: poznawczy, emocjonalny i wolowy.
Poznawczy - bo żaden instynkt nie działa w próżni, dowolnie i bez podniety, ta zaś przyjść musi przez poznanie obiektu, w zetknięciu się z którym instynkt zaczyna działać. Emocjonalny i wolowy, bo z poznanym obiektem reakcji instynktownej wiąże się zawsze jakieś w stosunku doń uczucie, a równocześnie budzi się chęć jakiegoś wobec niego postąpienia.
Nie można np. bać się czyli doświadczać działania instynktu ucieczki przed niebezpieczeństwem, nie mając uprzedniej świadomości niebezpieczeństwa, rzeczywistego czy urojonego. Każde nasze zachowanie się instynktowne implikuje istnienie poznania jego obiektu, uczucia względem niego i wreszcie chęci takiego czy innego postąpienie w stosunku do tego obiektu.
W skomplikowanym systemie wrodzonych dyspozycji, popędów i stanów psychicznych człowieka psychologia rozróżnia następujące elementy:
instynkty, czyli popędy specyficzne, wyzwalane na skutek podniet posiadających zdolność ich pobudzania. Podnietą może być zarówno obiekt konkretny, jak i jego wyobrażenie. Z większością instynktów łączą się - każde z odpowiednim sobie instynktem
uczucia pierwotne. I tak instynkt ucieczki przed niebezpieczeństwem, gdy tylko zaczyna działać, powoduje automatycznie uczucie strachu, instynkt walki - uczucie gniewu, instynkt odrazy - uczucie odrazy, instynkt dobrego samopoczucia - dobre samopoczucie, instynkt podporządkowania się - uczucie niższości, instynkt ciekawości - uczucie ciekawości, itp.
Z połączenia uczuć pierwotnych, równocześnie owładniających naszą świadomość w wypadku równoczesnego działania dwu lub więcej instynktów powstają
złożone uczucia pochodne. Przykładem złożonego uczucia pochodnego jest uczucie podziwu: składają się nań pierwotne uczucia ciekawości i niższości. Ktoś kto wydaje mi się o wiele mądrzejszym, szlachetniejszym, zdolniejszym ode mnie, wywołuje u mnie podziw, jestem pod urokiem tej osoby, zaciekawia mnie ona, przyciąga, fascynuje, równocześnie zaś, dzięki obudzeniu się we mnie instynktu podporządkowania czuję się niższym wobec większego ode mnie człowieka, jestem gotów podporządkować się mu, poddać się jego autorytetowi. Przez domieszkę do uczucia podziwu pierwiastków strachu i wdzięczności powstaje jeszcze bardziej złożone uczucie czci, uwielbienia, we wszystkich religiach tak ważną odgrywające rolę.
W odróżnieniu od instynktów i uczuć pierwotnych, których cechą jest specyficzność, człowiek posiada pewne wrodzone skłonności o charakterze ogólnym, wielostronnym, a należą tu sugestia, sympatia, naśladownictwo.
Skłonności te są niezmiernie pożyteczne dla jednostki w jej życiu gromadnym, umożliwiają jej bowiem dostrojenie się do otoczenia, zharmonizowanie z nim swych pojęć, uczuć i postępków. Rozumie się, że dla przejawienia się omawianych skłonności potrzeba współdziałania przynajmniej dwu ludzi: podmiotu oraz przedmiotu sugestii, sympatii czy naśladownictwa.
Istota procesu jaki wówczas zachodzi, polega na asymilacji - myślowej, bądź uczuciowej, czy zachowaniowej - przedmiotu przez podmiot.
Jeśli ktoś przejmuje od kogoś jakąś myśl, pojęcie, wyobrażenie, to wówczas mamy sugestię. Jeśli stan uczuciowy jednego osobnika udziela się innemu lub innym osobnikom, to wówczas mamy indukcję sympatyczną, sympatię. Gdy zaś ktoś przyswaja sobie czyjeś ruchy, sposób zachowania się, mówimy o naśladownictwie. Sugestia, sympatia, naśladownictwo, są to skłonności ogólne, wielostronne, ponieważ, teoretycznie biorąc, istnieje nieograniczona ilość pojęć, uczuć, postępków mogących być asymilowanymi, tym większa, im bardziej skomplikowane i rozwinięte jest nasze życie zbiorowe.
Sentymenty. U człowieka stojącego na pewnym poziomie rozwoju umysłowego uczucia pierwotne rzadko występują w postaci surowej. Im gruntowniejszym i wszechstronniejszym jest proces wychowawczy, jakiemu jednostka zostaje poddana, tym bardziej zróżnicowanym i złożonym jest charakter jej instynktownych reakcji i stanów uczuciowych. Instynkty, uczucia pierwotne i uczucia złożone mają tendencję organizowania się wokół jakiegoś obiektu lub pojęcia tego obiektu, który sam bezpośrednio, lub przez swój stosunek do innych obiektów zdolny jest powodować w nas różnorakie reakcje uczuciowe.
Zespół dyspozycji uczuciowych, zorganizowanych dokoła jakiegoś przedmiotu, pojęcia, idei - będziemy nazywali sentymentem, przyjmując termin ten w tym jego, odmiennym od potocznego, znaczeniu od McDougall'a.
W. McDougall, Social Psychology, 25. wyd., Londyn, 1943; tegoż autora - The Group Mind, Londyn, 1927.
Sentyment, jako kombinacja uczuciowa, różni się od złożonego uczucia pochodnego tym, że podczas gdy to ostatnie jest tylko pewną fazą procesu psychicznego - zjawia się i znika, natomiast sentyment przeciwnie, stanowi trwały chociaż nabyty element naszej psyche. Gniew, uczucie pierwotne, przychodzi i mija, podziw, złożone uczucie pochodne trwa tak długo, jak długo pozostajemy pod wrażeniem osoby, która go wywołała, po czym również mija.
Inaczej jest z sentymentem, takim np. jak miłość. Miłość nie jest ani uczuciem pierwotnym, ani złożonym pochodnym, lecz stanowi trwałą kombinację dyspozycji uczuciowych - sentyment, dzięki któremu i w ramach którego przejawiać się może równocześnie cała gama uczuć. Osoba A miłując osobę B, posiada dla niej uczucie czułości, nadto jednak może często doświadczać uczucia strachu, gdy kochanej osobie grozi niebezpieczeństwo, gniewu gdy jest napastowana, wdzięczności gdy ktoś jej czyni dobrze, zazdrości gdy osoba kochana kogo innego darzy swymi względami, smutku lub rozpaczy w razie jej utraty, itd
Sentyment jest czymś trwałym, miłując jakąś osobę - nie możemy miłować ją dziś, a nie miłować jutro, lecz miłujemy stale, tak długo przynajmniej, jak długo nasz sentyment miłości nie ulegnie zburzeniu, co nieraz jest dramatem osobistym zainteresowanej jednostki. Członek Sodalicji Mariańskiej może, pod wpływem lektury z zakresu religii porównawczej, pozbyć się całkowicie sentymentu miłości dla Panienki Najświętszej, jaki na skutek odpowiedniego wychowania wyhodował był w swej młodocianej, egzaltowanej duszy.
Ten sam młodzieniec, zastanawiając się nad historią własnego narodu, nad rolą jaką w dziejach odegrał katolicyzm, może radykalnie zmienić swój stosunek uczuciowy do wszystkiego co katolickie, może na gruzach poprzedniego sentymentu miłości rozniecić w sobie wprost przeciwny sentyment nienawiści.
Fanatyczny komunista, dyszący nienawiścią do wszystkiego co nie jest z Marksa, może pewnego dnia odkryć, iż był dotąd w błędzie, że był ofiarą szkodliwych złudzeń, i że właściwy cel pragnień i dążeń człowieka leży w zdrowo pojętym nacjonalizmie. Tego rodzaju przeżycie jest zawsze silnym wstrząsem i może prowadzić do załamania się wewnętrznego jednostki, o ile jej równowaga psychiczna nie zostanie przywrócona - o ile pustkę po zburzonym sentymencie nie wypełni inny, równie intensywny.
Sentymenty, będąc elementami nabytymi w naszej psyche, mogą powstawać i rozwijać się, bądź też więdnąć i zanikać. Sentyment jest tym trwalszym i silniejszym, im bardziej wzniosłym, etycznie i światopoglądowo cennym jest jego przedmiot.
Np. sentyment miłości ojczyzny - patriotyzm, należy do najbardziej trwałych sentymentów, rośnie i potęguje się w miarę tego jak wzrasta w jednostce świadomość narodowa, znajomość dziejów własnego narodu, w miarę jak pełniejszym jest udział jednostki w życiu narodowej wspólnoty. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł utracić całkowicie miłość swojej ojczyzny, lecz patriotyzm, ażeby się rozwijał, musi być jak każdy sentyment kultywowany.
Jak już wspomnieliśmy podnietą dla instynktu może być nie tylko przedmiot konkretny, lecz także pojęcie, wyobrażenie, idea. Ideał zwykle jest tym jądrem, wokoło którego owija się sentyment - splot instynktownych dyspozycyj uczuciowych i wynikających z nich pragnień.
I tu właśnie występuje związek pomiędzy kulturą człowieka a jego instynktami.
Na kulturę składa się uporządkowany zbiór wierzeń, pojęć, ideałów, tych właśnie pojęć i ideałów, które ogniskują w sobie sentymenty człowieka, precyzują cele jego instynktownych dążeń.
Dla losów przeto danej grupy, dla oblicza duchowego jej członków, dla cywilizacji jaką oni stworzą nie jest obojętne, co za kultura panuje w tej grupie, jakie pojęcia i ideały wpaja w umysły jednostek, jakie w nich sentymenty hoduje, które wreszcie instynkt pobudza i daje im ujście, a które tłumi i na niedorozwój i zwichnięcie skazuje.
Liczne instynkty nasze nie są sobie równe ani pod względem siły ani, co ważniejsze, pod względem ich przydatności dla człowieka w jego żmudnym marszu szlakiem postępu i rozwoju.
Tak np. z tego punktu widzenia, przydatność pożytecznego skądinąd instynktu ucieczki przed niebezpieczeństwem jest niewątpliwie mniejsza od przydatności takiego instynktu ciekawości, który leży u podstaw wszelkich zdobyczy wiedzy i nauki ludzkiej.
Stosując powyższe kryterium, możemy rozróżnić instynkty wegetatywne, które nastawione są w pierwszym rzędzie na zachowanie gatunku, na wegetację, oraz instynkty twórcze - te, dzięki którym człowiek swą myślą, swymi pragnieniami, swymi czynami wychodzi poza ciasne ramy wegetacji, kieruje się zdobywczo w otaczający go świat zewnętrzny.
Do tej kategorii instynktów zaliczamy: instynkt twórczości, instynkt ciekawości, instynkt posiadania, instynkt społeczny, instynkt walki i inne. One są motorami twórczości ludzkiej, one stanowią o czynnej postawie człowieka wobec życia, która, gdy zorganizowana i upowszechniona w danym kręgu kulturowym, manifestuje sie w dziejach postępem narodów, ich rozwojem. Nie jest przeto obojętne, które instynkty - wegetatywne, czy twórcze - faworyzowane są przez interesujący nas system kulturowy. Zarówno pierwsze jak i drugie mieszczą sie na dnie jednej i tej samej duszy człowieczej i stamtąd wywierają nacisk na jej świadomość. O przewadze w niej jednej, lub drugiej grupy oddziaływań zadecyduje system kulturowy, w zasięgu którego duchowość człowieka jest urabiana.
Gdy będzie to system kulturowy heroiczny, bazowany na twórczych pierwiastkach duszy ludzkiej, taki, który zorganizuje w zwartą hierarchię twórcze instynkty, wówczas duchowość jednostki skrystalizuje się jako heroiczna postawa człowieka wobec bytu.
W postawie heroicznej dojdzie do głosu, znajdzie podnietę i pojęciowe uzasadnienie to wszystko, co w człowieku jest istotnie człowiecze, co jest niepokojem twórczym, żądzą dokonań, wolą władztwa.
W ożywczej atmosferze kultury heroicznej zdobywczy duch ludzki nie napotyka na żadne przeszkody w postaci "odwiecznych prawd" narzucanych z góry przez zaziemskie autorytety, z kaprysu których człowiek, zagubiony w bezmiarze materii, ma być tylko prochem i niczym.
W kręgu kultury heroicznej nie jest hamowany ludzki głód poznania, żadne węzidła metafizyczne, żadne tabu pojęciowe nie kiełzają jego woli wdzierania się w tajemnice bytu. W systemie kulturowym, nakazem naczelnym dla człowieka, racją jedyną jego istnienia, staje się wytężona twórczość. Tam gdzie takie pojmowanie sensu istnienia człowieczego stanie sie normą zbiorowości, tam zaczyna sie postęp ludzki, tam tworzą się dzieje.
Na tym polegała istota promiennego zjawiska jakim na tle bezdziejowej szarzyzny prawieków była słoneczna, bohaterska kultura Hellady. Podobnie heroiczne, a przejawione w skali dziejowej pojmowania bytu znamionowało bunt ducha ludzkiego przeciwko wegetacji średniowiecza - bunt Reformacji, którego owocem jest dzisiejsza cywilizacja zachodnioeuropejska.
Naród, który zdobędzie się na heroiczny typ kulturowy, uzyskuje decydujący wpływ na bieg historii, znaczy całe okresy dziejów swoim własnym, narodowym piętnem.
Nie ma kultur międzynarodowych, niczyich pod względem ich rodowodu. Kosmopolityzm, asymilacja i przenikanie poprzez bariery geograficzne, polityczne czy psychiczne jakichś wartości duchowych - jest w istocie swej niczym innym jak ekspansją jakiejś określonej kultury.
Wielka kultura świata antycznego to przede wszystkim narodowa kultura grecka, pod jej znakiem, pod znakiem hellenizacji stało przez wieki całe życie duchowe ludów Śródziemnomorza. Uniwersalizm wyrosłej w tysiąc lat potem, na innym krańcu Europy, kultury nowożytnej, nie powinien przesłaniać nam faktu, że lwia część tego co stanowi kulturę Zachodu zawdzięcza swe powstanie twórczym właściwościom rasy anglosaskiej, manifestującym się tak wspaniale w narodzie angielskim. Geniusz Albionu wywarł głęboki wpływ na kształtowanie się wyzwolonego w okresie Reformacji ducha narodów Kontynentu. Z Anglii szły na cały świat i dotąd jeszcze idą, nie tylko wyroby przemysłu, whisky, koń wyścigowy, piłka nożna, ale także i twory ducha, idee, pojęcia, wzory życia.
Czymże byłaby demokracja Europy bez demokracji angielskiej? "Nie gdzie indziej też, tylko w Londynie, Locke, Shaftesbury, Samuel Clarke i, zwłaszcza Bentham wykształcili pojęcie Cywilizacji Europejskiej - Zachodniego Hellenizmu - które to Bayle, Voltaire i Russeau przeszczepili do Paryża" - jak powiedział słusznie w swej głośnej swego czasu książce Spengler.
O. Spengler, The Decline of the West, wyd. ang. Londyn, 1936.
Od obrazu Anglii, narodu przodującego w Europie duchowo i materialnie, odbija jaskrawo obraz narodów o kulturze wegetatywnej, takiej, która stanowi wyraz ideologiczny i konsekwencję przewagi w człowieku biernych cech jego duszy.
Istnieje głęboka prawidłowość w tym, że kraje kultury hinduskiej, chińskiej, katolickiej tkwią uparcie a niezmiennie na szarym końcu rozwoju cywilizacyjnego ludzkości.
Historia ludzkości to historia kultur. W zależności od tego, skąd naród swój wywodzą i jakie wartości duchowe reprezentują - kultury wszech epok i wszech czasów dadzą się uszeregować po przeciwnych stronach jednej i tej samej linii podziału.
Z jednej strony mamy systemy kulturowe, których motorem jest heroiczna postawa człowieka wobec życia i to są systemy kulturowe twórcze.
Po przeciwnej stronie linii podziału znajdują się systemy kulturowe, wywodzące się z wegetatywnych, atwórczych cech ducha ludzkiego. W martwym kręgu tych kultur nie ma miejsca dla heroicznych popędów człowieka, pleni sie natomiast bujnie to wszystko, co w człowieku jest małością, w instynktach wegetatywnych się gnieżdżącą. Są to systemy kulturowe wegetatywne.
Powolność znaczonego cofaniem sie i długotrwałymi przystankami pochodu ludzkości ku postępowi nie powinna nas dziwić gdy uprzytomnimy sobie, jak wiele miejsca w historii rodu ludzkiego zajmowały i zajmują wegetatywne systemy kulturowe. Wystarczy objąć myślą zasięg czasowy i przestrzenny kultur takich jak Hinduizm, Buddyzm, Staro-Judaizm i Młodo-Judaizm czyli Katolicyzm.
Gdy sięgniemy poza fasadę drugorzędnych szczegółów ornamentacyjnych, uderzy nas zasadnicze podobieństwo tych kultur, podobieństwo, występujące na wszystkich szczeblach ich wewnętrznej budowy, od fundamentów, to jest religii poczynając, poprzez etykę, moralność, idee ogólne, na ideałach życia codziennego jednostki kończąc.
Istotą tych systemów kulturowych jest statyczność w wyobrażaniu porządku wszechświata, oraz personalizm, polegający na uczynieniu z pojedynczej duszy człowieka osi centralnej wszelkich jego zainteresowań.
Indywidualna dusza jednostki, to drogocenny depozyt, z właściwej pieczy którego, jednostka po śmierci zdać musi sprawę gdzieś w zaświatach, skąd ów czasowy dar otrzymała i dokąd, w stanie możliwie najlepszym, ma go zwrócić. Obrachunek wypadnie dla jednostki tym korzystniej im totalniej, odwróciwszy się od złud życia doczesnego, poświęci się przygotowaniom do życia wiecznego w zaświatach.
W konsekwencji zadaniem człowieka na ziemi jest tak przejść przez życie doczesne, by po śmierci zasłużyć na udział w szczęśliwości wiecznego trwania na łonie niezmiennego w swych doskonałościach po wszystkie wieki i czasy Absolutu, gdzie panuje niezamącony niczym spokój i dosytna błogość.
Wariantem wizji takiej szczęśliwości metafizycznej jest według pojęć hinduskich Nirwana, czyli całkowite rozpłynięcie się w niebycie. Jedno i drugie osiągnąć można jedynie przez intensywne zajęcie się własną duszą. We własnym "ja" mieści się oś zainteresowań jednostki w jej przemijającej wędrówce przez padół ziemski, u kresu której oczekuje człowieka nagroda najwyższa, tj. połączenie się z Absolutem.
W stosunku jednostki do Absolutu nie ma miejsca na jakikolwiek inny układ wartości, który by prowadził do celu innego, niż żywot wieczny. Układ jednostka - Absolut jest układem zamkniętym, sam sobie wystarczającym. Nie jest tu konieczne ani państwo, ani społeczeństwo, wiedza, nauka, postęp. Jeśli istnieją, są tolerowane o tyle, o ile nie mącą harmonii powyższego układu, o ile nie przeszkadzają zbawieniu duszy.
Celowi temu ma być podporządkowane wszystko inne, jednostce musi być zapewniona nieskrępowana niczym swoboda zbawczych zabiegów doskonalenia swej duszy - jedynej legitymacji do udziału w pozagrobowej szczęśliwości.
Oznacza to odwrócenie się ze wzgardą od świata ziemskiego i spraw jego, a zwrócenie się jednostki do wnętrz własnego "ja".
Kontemplacja, egocentryzm, aspołeczność i zacofanie, to są implikaty personalistycznego pojmowania bytu. Kontemplowanie zaziemskich szczęśliwości, czyli jak to się inaczej zowie "obcowanie z Bogiem" odbywa sie najskuteczniej w samotnej ciszy, z dala od zgiełku tego świata.
Stąd wynika owa zasadnicza wrogość z jaką personalizm traktuje świat zewnętrzny i jego żywioły. Personalizm wyodrębnia jednostkę, odcina ją od świata zewnętrznego, pełnego zasadzek, niebezpieczeństw i pokus, zagrażających zbawieniu duszy.
Dla zbawienia duszy nie jest konieczny jakikolwiek wysiłek w życiu doczesnym, skierowany ku celom ziemskim. Przeciwnie zbytnie zainteresowanie się marnościami tego świata stanowi poważną przeszkodę w osiągnięciu celów wieczystych, a więc potępienia godne.
Wszak łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi dostać się do nieba - ostrzeżenie, które w różnych wersjach i wariantach przewija się nicią czerwoną przez wszystkie nauki personalistycznych religii.
Łatwo możemy odgadnąć, co dzieje się z instynktami takimi jak instynkt twórczości lub ciekawości, w psychice przetrawionej personalizmem, oraz w jakim kierunku pójdzie dobór hodowanych w niej sentymentów. Wiemy, jakim musi być stosunek spersonalizowanej jednostki do zagadnień tego rzędu co naród, państwo, ich wielkość i potęga.
Bez trudu możemy orzec, jakim nieuchronnie być musi stan cywilizacyjny narodów o spesonalizowanym obliczu duchowym. Wystarczy wskazać na Polskę, Hiszpanię, Włochy, Indie, Chiny, itd.
Gdziekolwiek na świecie rozpościera swe łachmany nędza materialna, tam zawsze kryje sie za nią ubóstwo ducha, co choćby się ustroiło w najbardziej błyskotliwe szatki metafizyczne - ubóstwem zawsze pozostanie.
W zróżnicowaniu systemów kulturowych na twórcze i wegetatywne tkwi klucz do zrozumienia dziejów. W tej i tylko w tej płaszczyźnie znajdziemy wyjaśnienie zagadki bezdziejów Polski, bezdziejów, w jakie począwszy od końca XVI wieku grąży Polskę stale i wciąż - wegetatywna kultura katolicka.
V. Katolicyzm
Mając już z grubsza zarysowane różnice pomiędzy kulturami twórczymi, a wegetatywnymi, możemy z kolei zająć się nieco bliżej jedną z przedstawicielek tych ostatnich, a mianowicie kulturą katolicką.
Nie dlatego bynajmniej, iżby stanowiła ona szczególnie pociągający przedmiot zainteresowań. Nas Polaków katolicyzm interesuje tylko o tyle, o ile jest on problemem polskim. A takim niestety jest.
Trzeba nam zająć się bliżej ową złowrogą siłą co tak fatalnie zaciążyła na losach naszego narodu. Katolicyzm zubożył Polskę o kilka pierwszych stuleci jej historii, katolicyzm sprawił, że nie mamy dziś własnego oblicza duchowego, on to, katolicyzm, maskując się mistrzowsko w roli dobroczyńcy, wiedzie naród polski szlakiem zatraty.
Katolicyzm może być rozpatrywany jako 1 - organizacja, 2 - religia, 3 - jako typ kulturowy.
1) - Katolicyzm jako organizacja - jest to międzynarodowy związek religijny z siedzibą w Rzymie. Ta tzw. czarna międzynarodówka, rządząca się własnymi prawami, posiadająca własną hierarchię, instytucje, majątek a nawet suwerenność polityczną, posiada też własne cele i interesy, z natury rzeczy odrębne od celów i interesów narodów, w łonie których żyje - zwłaszcza jeśli chodzi o narody słabsze.
Z potężnymi bowiem Watykan zawsze potrafi znaleźć wspólny język, odkryć zbliżoność interesów, zaofiarować się na wspólnika, chyba że oferta taka zdecydowanie zostanie odtrącona.
Skutków tej, praktyką wieków udoskonalonej polityki Kościoła Katolickiego żaden może naród nie odczuł na sobie tak boleśnie, jak naród polski.
Dawna pierwsza Rzeczpospolita, skoro tylko oczywistym się stało, że dni jej są już policzone, mogła szukać ratunku w bisurmańskiej Turcji, ale nie w Rzymie, nie tam gdzie uchodziła za najwierniejszą córę Kościoła.
Stamtąd właśnie ówczesny papież Klemens XIV, w instrukcji dla nuncjusza Garampi w Warszawie, określił swe stanowisko wobec przygotowanego przez spółkę prusko-moskiewsko-austriacką mordu na Polsce - "Dowiadujemy się z Twego szyfrowanego raportu, że stan religii i kościoła w tym nieszczęsnym kraju jest pożałowania godny. Co szczególnie zatrważa nas, to nie tyle plany zagranicznych ministrów, ile lekkomyślność i obojętność katolików, a zwłaszcza biskupów. Napominamy bardziej patriotycznych z pośród biskupów, by nie występowali tak mocno z powodu własnych, choćby najbardziej oczywistych i ciężkich uraz, lecz by przypomnieli sobie, że są w pierwszym rzędzie katolikami, a po tym dopiero Polakami."
R. Nisbet Bain The Last King of Poiand, Londyns 1909, 104.
Pierwszy rozbiór Polski spotkał się z protestem Turcji, z potępieniem opinii Europy. Rzym nie zdobył się ani na jedno, ani na drugie. Przeciwnie - wytłumaczył mającej pewne skrupuły austriackiej Marii Teresie, że dobrze zrobiła, uczestnicząc w rozbiorze. Oto co pisze na ten temat Lelewel: "Ojciec Święty któremu Polacy zawsze ślepo wierzyli, pośpieszył jej odpowiedzieć, w imieniu nieba i ziemi, że najazd i rozbiór były nie tylko uzasadnione politycznie, lecz leżały także w interesie religii, że w Polsce mnożyły się w sposób niebywały Moskowici, że wprowadzili tam w sposób bezwzględny religię schizmatycką; i że dla dobra Kościoła było rzeczą konieczną, by dwór Wiedeński rozciągnął swe władanie w Polsce tak daleko jak tylko mógł."
J. Lelewel, Histoire de Pologne, Paryż, 1844, I, 168-169,
Szczytem jednakowoż cynizmu, żeby nie określić tego dosadniej, było zachowanie się Watykanu w czasie wojny polsko-rosyjskiej 1831 r. Dopóki walka trwała, a wynik był niepewny, Watykan milczał, głuchy na apel sejmu polskiego do papieża o pomoc, o moralne przynajmniej wsparcie. Gdy powstanie upadło, prasa watykańska poczęła obrzucać je błotem, papież zaś Grzegorz XVI w encyklice z dnia 9.6.1832 pozwolił sobie na lżenie pamięci bohaterów, co życie swe za wolność dali. Mało tego - przed ogłoszeniem encykliki przesłał jej koncept rosyjskiemu posłowi, który, dokonawszy pewnych skreśleń i poprawek, ostatecznie zaprojektował brzmienie tego niecnego, w szatę papieskiego orędzia ubranego paszkwilu.
T.L. Kington Oliphant, Rome. and Reform, Londyn 1902, II.
Pogańskie "biada zwyciężonym" było brutalne, ale każda władza pochodzi od Boga, którą to zasadę Watykan rozgrzesza wszelką przemoc i wszelkie bezprawie tak długo jak długo nie zwraca się ono przeciwko niemu samemu, ale i wtedy nawet Kościół zawsze jest gotów na ugodę i kompromis.
Pod każdą szerokością geograficzną, w każdym ustroju politycznym katolicyzm umie przystosować się do warunków, iść z wiatrem, a nigdy, z własnej woli, pod wiatr. W monarchii jest najwierniejszą podporą tronu, w republice, byle nie nazbyt czerwonej, Kościół staje się chorążym demokracji. Zawsze i wszędzie trzyma się tych co dzierżą władzę.
Św. Bonawentura, "Doktór Seraficzny" i kardynał, uzasadnia wymownie ową, rzeknijmy, słabość Kościoła dla możnych tego świata: "Po pierwsze dlatego, że na tym świecie Bóg dał pierwszeństwo bogatym i możnym; przeto, wyróżniając ich w granicach ustalonego przez Boga porządku rzeczy, postępujemy zgodnie z jego zrządzeniem. Po drugie, ponieważ bogaci, jeśli im nie okazuje sie względów, w ułomności swej wpadają w gniew i stają się jeszcze gorsi, ku utrapieniu naszemu i innych biedaków; my zaś nie powinniśmy dopuszczać do tego, by słabi stawali się jeszcze bardziej słabszymi, lecz raczej winniśmy pobudzać ich do dobrego. Po trzecie, dlatego, że większa jest korzyść z poprawy jednego bogacza, aniżeli wielu biedaków; z nawrócenia się bowiem bogacza wielu odnosi korzyści i pod wieloma względami. Po czwarte, skoro otrzymujemy większą pomoc materialną od bogatych, słuszne, byśmy im odpłacali duchowo."
Croake James, Curiosities of Christian History, Londyn, 1392, 328.
Każda władza stanowi dla Kościoła nieodpartą siłę, przyciągającą, nawet jeśli kopie i poniewiera. Przypomnieć choćby niefortunne umizgi Watykanu do faszyzmu we Włoszech, w czasie gdy tenże był u szczytu swej potęgi. Albo cyniczne oferty pod adresem Sowietów w roku 1920, na co rzuca trochę światła głośna swego czasu książka byłego dyplomaty sowieckiego Biesiedowskiego. Znana jest również historia z "Heil Hitler" kardynała Initzera, witającego najeźców Austrii w roku 1938.
Dziś, w roku 1945, hitleryzm jest już trupem. Dziś Watykan, który przez całe sześć lat wojny zdawał się nie wiedzieć o bestialstwach niemieckich, o Buchenwaldach, Oświęcimiach, Majdankach, Lidicach - dziś Watykan jest pierwszy w potępieniu padłych zbrodniarzy, z którymi wczoraj jeszcze utrzymywał stosunki dyplomatyczne, którym słał telegramy gratulacyjne...
2) - Jako religia - katolicyzm, ta najczystsza forma chrześcijaństwa, jest Młodo-Judaizmem. Zapoczątkowana i rozniesiona po świecie przez synów Izraela, religia ta nie jest jednakże ich oryginalnym tworem, lecz stanowi kompilację całego szeregu grubo wcześniejszych wierzeń religijnych w jakie obfitował starożytny Wschód.
Zarówna centralne postacie religii katolickiej, jak i jej doktryny, symbole i rytuał mają swe odpowiedniki w kulturach egipskich, chaldejskich, perskich, hinduskich i innych.
Katolicyzm ma swe księgi święte, Stary i Nowy Testament. Według dekretu soboru watykańskiego "Kościól uważa te księgi za święte i kanoniczne... dlatego, że będąc pisane pod natchnieniem Ducha Świętego, mają Boga za Autora i jako takie zostały dane Kościołowi". Na autorytecie tych ksiąg opiera się jak wiadomo znana opowieść o Adamie i Ewie.
Ale oto już w VIII w pne. poeta grecki Hezjod utrwalił wierszem legendę, żywo przypominającą opowieść biblijną. Grecki Adam, imieniem Epimeteusz, kuszony jest przez grecką Ewę - Pandorę, i ulega, w następstwie tego świat staje się grzesznym, a rozgniewany Zeus umyśla go zniszczyć i zsyła na ludzi potop. Uratowali się tylko nieliczni, a gdy nadal trwali w grzechu, postanowił Zeus, że tym razem jedynie ofiara boga-człowieka może ich wybawić od kary.
Jako odkupiciel ofiarował się Prometeusz i został ukrzyżowany na skale. Jego śmierci towarzyszyło trzęsienie ziemi, skały się otwierały, umarli wstawali z grobów. Prometeusz był czczony jako zbawca ludzkości, a sztuki pasyjne, przedstawiające jego śmierć, pogrzeb, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie były grane w Grecji na pięć wieków przed Chr.
Dziś w świetle nauki religii porównawczej nie jest już wcale tajemnicą, że przed Chrystusem było co najmniej kilkunastu mesjaszów, z których każdy odkupywał ludzkość przez ofiarę z własnego życia. Legendy osnute dookoła postaci tych mesjaszów wykazują uderzające podobieństwo do kultu Chrystusa.
Apollo, Dionizos, perski Mitra - przedstawiany w postaci baranka, frygijski Attis, syryjski Adonis, którego znak: rybę, przejęli pierwsi chrześcijanie, egipski Ozyrys - krzyż był jego znakiem ?, wszyscy oni rodzili się z dziewicy, w dniu około 25-go grudnia, w stajence lub w grocie, wszyscy ponieśli śmierć męczeńską za ludzkość. Nosili miana: Dawca Światłości, Uzdrowiciel, Mesjasz, Odkupiciel. Padali ofiarą mocy ciemności, zstępowali do piekieł, zmartwychwstali, wstępowali do nieba. Ustanawiali Kościoły i świętychobcowanie, chrzcili uczniów - Mitra miał ich 12 - i byli czczeni pod postacią eucharystii.
Kryszna, którego przyjście na świat zwiastowała gwiazda, czynił cuda, wskrzeszał zmarłych, uzdrawiał trędowatych, głuchych i ślepych, był orędownikiem biednych i uciśnionych, zmartwychwstał i wstąpił do nieba, skąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych.
Na sześć wieków przed Chrystusem, Maja, matka Buddy, poczęła w sposób nadprzyrodzony, niezawodna gwiazda oznajmiła narodzenie - byli czterej mędrcy - monarchowie, była ucieczka dziecięcia przed buddyjskim Herodem, były i: dysputa z doktorami, kuszenie przez szatana, post 49-cio dniowy, cudowne rozmnożenie chleba, chodzenie po wodzie; był wreszcie i - buddyjski Judasz - Dewadatta, i ziemia się trzęsła w chwili śmierci Buddy, itd.
Związek pomiędzy starożytnymi kulturami Wschodu i staro-judaizmem z jednej strony, a tymiż i młodo-judaizmem z drugiej strony jest głęboki, organiczny i nie da się pomniejszyć ani pominąć. Bogiem katolików jest Jehowa, narodowy Bóg żydowski. Księgi święte Izraela są księgami świętymi katolików. Koncepcję Trójcy Świętej zawdzięcza katolicyzm aleksandryjskiej szkole neo-platoników żydowskich, z których najwybitniejszym był Philo Judaeus z I w pne.
Teozofii starożytnych od wieków znane były termin i pojęcie Słowa jako współistoty Boga, zdolnej do wcielania się w człowieka.
Słowem w tym znaczeniu był Toth egipski, również Mitra perski. W słynnej Trójcy Platona, Pierwsza Przyczyna, następnie Rozum czyli Logos, oraz Duch Wszechświata - te trzy najwyższe bóstwa, w tajemniczy sposób połączone były w jedno. Dziełem aleksandryjskich filozofów z Philo na czele było powiązanie greckiej myśli teozoficznej z podaniami i proroctwami hebrajskimi i w ten sposób przygotowanie gruntu pod ewangelię św. Jana, objawiającą światu, że żydowski Jezus z Nazaretu to właśnie wcielenie owego platońskiego Logos.
Poza wątpliwym Łukaszem, wszyscy ewangeliści byli Żydami, centra akcji misyjnej w pierwszych wiekach chrześcijaństwa stanowiły synagogi. Pierwszych 15-stu biskupów Jerozolimy było obrzezanymi Żydami. Trzech pierwszych papieży, wielu Ojców Kościoła i świętych - do tej samej zaliczyć trzeba narodowości.
Istotę religii katolickiej ujął autorytatywnie, jasno i niedwuznacznie papież Pius XI, gdy w przemówieniu do pielgrzymki katolików belgijskich powiedział w dniu 6.9.1938: "Przez Chrystusa i w Chrystusie jesteśmy duchowym potomstwem Abrachama... jesteśmy duchowymi semitami."
Le Croix, 17.9.1938.
Nawiasem mówiąc, tego przemówienia papieża nie ogłosiła... Katolicka Agencja Prasowa w Polsce. Wyciąganie na światło dzienne genealogii katolicyzmu uznano za niewskazane w kraju, gdzie kler rzymski patronował nacjonalizmowi żaków akademickich, wyżywających się "narodowo" w tłuczeniu szyb żydowskich.
Dla katolicyzmu jako religii istnieje jedno tylko zagadnienie: ordo hominis ad Deum - stosunek jednostki do Boga, i zagadnienie to katolicyzm rozwiązuje w ramach indywidualnej duszy każdej poszczególnej persony. Z chwilą gdy się stanie na stanowisku, że pępkiem zainteresowań człowieka jest jego własne "ja", nastawione na upodobnienie się do niezmiennego, od wieków i raz na zawsze pełnię wszelkich doskonałości posiadającego Absolutu, to wszystkie problemy bytu stają się od razu jasne i proste, między wpatrzoną w siebie jednostką a światem zewnętrznym, wyrasta mur nie do przebicia. Wszystko co jest na zewnątrz zajętej sobą persony stanowi przeszkodę, zło konieczne, którego najlepiej unikać przez odwrócenie się odeń.
Po co jakikolwiek wysiłek mający na celu zwiększanie władztwa nad światem zewnętrznym, po co postęp materialny, po co technika, wynalazki, organizacja, państwo. To wszystko dla zbawienie duszy nie jest konieczne, stokroć łatwiej je osiągnąć w zacisznej celi lub na samotnym pustkowiu.
W swym dziele: O naśladowaniu Chrystusa - św. Tomasz a Kempis tak oto formułuje zasady życiowe katolika:
- Ucz się pogardzać światem zewnętrznym, a oddawać się rzeczom wewnętrznym, wtedy ujrzysz Królestwo Boże, wchodzące do ciebie. - Ks.II,I,1.
- Kto się wewnątrz dobrze usposobi i ułoży, ten nie zważa na ciekawe i przewrotne sprawy ludzkie. - Ks. II, I,1.
- Nie myśl o niczym, jak tylko o zbawieniu twej duszy, nie dbaj o nic jak tylko o rzeczy Boskie. - Ks.I,XXVIII,8.
- Wielka to rzecz, żyć w posłuszeństwie, być pod zwierzchnikiem, a nie być zdanym na samego siebie. Znacznie bezpieczniej jest słuchać, niż rządzić. - Ks.I,IX,1.
Sw. Tomasz a Kempis, O Naśladowaniu Chrystusa.
Nie jest to wcale odosobnione, przebrzmiałe echo średniowiecza, średniowiecznego monastycyzmu. Zasady takie, głoszone w Kościele od dwu tysięcy lat prawie, żyją w nim do dziś. To samo ma do powiedzenia nowoczesny teoretyk katolicyzmu Karl Adam, stwierdzając że: "Życie na tym świecie wydaje się katolikowi za mało istotne, by je brał poważnie."
K. Adam, The Spirit of Catholicism, wyd.ang., Londyn, 1934
Bierność, negacja życia, zamknięcie się w kapliczce własnej duszy, nazywa się w języku apologetów przezwyciężaniem zgubnych namiętności i uchodzi za heroizm. Katolicyzm może się pochlubić całymi legionami herosów, w ten sposób życie pojmujących. Oto św. Szymon Słupnik, co 24 lata przestał na słupie, czyniąc dzienne 1244 pokłony\ldots Oto jeden z największych Ojców Kościoła, Orygenes, który własnoręcznie się okastrował, zgodnie z istniejącą za jego czasów wykładnią ewangelii św. Mateusza, R.19,12.
Takich jak Orygen, na szczęście dla rodzaju ludzkiego, nie było zbyt wielu. Możemy wyobrazić sobie, co by się musiało stać ze społeczeństwem, które by zapragnęło wziąć poważnie nauki luminarzy katolicyzmu.
Obok bierności życiowej i niewolniczości, krzewionych przez katolicyzm, występuje jeszcze inna arcykatolicka cnota, mianowicie cierpiętnictwo.
W roku Pańskim 1940, jako jedno z pierwszych wydawnictw dla spragnionych własnego słowa drukowanego żołnierzy polskich w Wielkiej Brytanii - ukazał się pierwszy zeszyt "Nauki Chrystusowej" - wydawnictwa szefa duszpasterstwa I Korpusu Wojsk Polskich w Szkocji. W treści zeszytu, zatytułowanego: "O Cierpieniu" i w całości temu tematowi poświęconego, czytamy co następuje:
"I dlatego Kościół z powołania swego, z natury swej cierpi. Nie jest rzeczą przygodną, że Kościół idzie drogą krzyżową; jest powołaniem Kościoła cierpieć, i dlatego Kościół bez cierpienia obyć się nie może. Owszem, im bardziej Kościół cierpi, tym doskonalej spełnia swoje zadanie. - Stąd wniosek jasny, że cierpienie należy do istoty życia chrześcijańskiego. ? Kto przez łzę patrzy na świat, ten patrzy obiektywnie i ma sąd prawdziwy. Dlatego cierpienie jest najlepszą i najkrótszą drogą do religii i do Boga. - A św. Tomasz zadaje sobie pytanie: Co zdradza więcej męstwa i hartu, czy cierpliwie znosić przeciwności i cierpienia, czy też mężnie atakować rzeczy trudne. W odpowiedzi, jaką daje, stwierdza on słusznie, że trwać nieugięcie w cierpieniu jest najdoskonalszym dowodem męstwa i niezrównaną szkołą hartu i woli."
Nauka Chrystusowa, O Cierpieniu, w obozie, XI, 1940, 12 - 13.
Mimo woli przychodzi na myśl, że wraża piąta kolumna, usiłująca rozłożyć przeciwnika moralnie, zabić w nim ducha walki, osłabić wolę zwycięstwa, nie mogła by wymyślić propagandy bardziej ku temu odpowiedniej niż ta, jaką dla własnych celów, i chyba bez zdawania sobie sprawy ze skutków, szerzy ekspozytura Watykanu walczącej armii polskiej.
Gloryfikatorzy cierpienia mogą się przy tym powołać na swego zwierzchnika, obecnego papieża Piusa XII, który naucza, że: "łzy dla chrześcijanina mają swą nadnaturalną wartość i słodycz."
Orędzie papieża Piusa XII do Polaków, 30.9.1939, nakł. J. E. Nuncjusza Filipa Cortesi, Bukareszt.
Dla porównania warto wspomnieć, że każdy żołnierz amerykański, wysyłany do W. Brytanii, wyposażony był w przewodnik, zawierający praktyczne wskazówki, pożyteczne dla swobodnego poruszania się w obcym, choć mówiącym tym samym językiem społeczeństwie brytyjskim.
Naszemu Jasiowi z nad Wisły, wyrzuconemu przez los na bruk Londynu, Glasgowa czy Edyngurga, dbali opiekunowie pośpieszyli dać podręcznik\ldots o cierpieniu!
3) - Bez porównania ważniejszym niż polityczny i religijny jest dla nas aspekt kulturowy katolicyzmu. Znaczenie Kościoła jako siły politycznej należy już na szczęście do przeszłości. Zwietrzały też od dawna fanatyzm, lub, jak kto woli, żarliwość religijna społeczeństw jak polskie, dogłębnie skatoliczonych - może właśnie dlatego.
Nikomu już w Polsce nie wybija się - jak dawniej - zębów za zjedzenie mięsa w dni postów katolickich, ani nie płoną na ulicach miast naszych, jak za Zygmunta III Katolika stosy książek, niecone wprawną ręką jezuicką. Za nieodkrycie głowy przed procesją bożeciałową nie grozi już nikomu zemsta rozjuszonego tłumu, i żaden trybunał biskupi nie jest już mocen strzec "religii miłości" przy pomocy topora katowskiego.
Nie znaczy to jednak wcale, że Polska dzisiaj jest mniej katolicką niż była nią za Wazów, a zwłaszcza za Sasów. Nie groźny już dzisiaj jako siła polityczna, wyblakły jako religia, katolicyzm w Polsce wciąż jeszcze sprawuje niepodzielny rząd dusz, jako system duchowy, jako kultura. Jako taki też nas, Polaków, przede wszystkim obchodzi.
Istnieje powiedzenie angielskie, że "the proof of the pudding is the eating thereof" - dobroć puddingu okazuje się w jedzeniu.
Wartość kultury okazuje się w jej zastosowaniu dziejowym, a mierzy się wkładem jaki reprezentuje ona w ogólnym dorobku duchowym i materialnym ludzkości. Pięknie pod tym względem, złotymi głoskami pisane referencje wystawiła historia kulturze helleńskiej. Niemniej chlubnie zdała egzamin dziejowy kultura rzymska. W porównaniu z nimi - czym może się wykazać, dwa tysiąca lat już prawie istniejąca, kultura katolicka?
Czy hańbą inkwizycji, nieznanej tolerancyjnej, pogańskiej starożytności? Czy usankcjonowaniem i poszerzeniem instytucji niewolnictwa? Czy barbarzyńskim wynalazkiem "wiedźmy" dzięki któremu setki i tysiące niewinnych kobiet płonęło na stosach po całej Europie chrześcijańskiej? Czy upodleniem kobiety, sprowadzonej do roli niewolnicy ze szkaplerzem na szyi, a pasem cnoty poniżej? Czy wreszcie, do dziś trwającym, zastojem duchowym i cywilizacyjnym krajów katolickich, tym większym, im bardziej są katolickimi?
W historii rodu ludzkiego okres, w którym katolicyzm, po rozłożeniu się świata antycznego, zapanował w duszach i umysłach, jest okresem upadku i przekreślenie tysiącletniego dorobku człowieka.
Z wyżyn na jakie ją wznieśli starożytni Grecy, myśl ludzka została zepchnięta do poziomu, na którym bujnie plenić się mogły koncepcje światopoglądowe twórców nowej kultury - koncepcje, wylęgłe w dusznej atmosferze majaczeń pustelniczych.
Od Euklidesa, Arystotelesa, Platona - do Orygena, Tertuliana, Hieronima skok był taki jak ze szczytów w przepaść. Przez przeciąg stuleci okaleczały duch ludzki pełzał po ścieżkach bez wyjścia, wytyczonych przez fanatycznych pionierów nowej idei. Oni to, Doktorowie i Ojcowie Kościoła szli w przedniej straży barbarii umysłowej, jaka została Europie w epoce dziejów Wiekami Ciemnymi zwanej.
Niewątpliwie, w ocenie roli dziejowej katolicyzmu, jak w ocenie każdego innego zjawiska, wolno każdemu mieć własny kąt patrzenia i, w zależności od stosowanych kryteriów, do różnych dochodzić wniosków. Są jednak pewne granice. Nawet w tak podatnej na magię interpretacyjną dziedzinie jak historia, są pewne fakty i są pewne rzeczy, których nie ima sie żadna pozłótka, żadne wybielanie.
Ze zdumieniem przeto czytamy u papieża Leona XIII: "Przeto, gdy się mówi, że Kościół odnosi sie z nieufnością do nowych teorii politycznych, że nie uznaje odkryć nowoczesnej nauki, to zarzut taki jest śmiesznym i bezpodstawnym oszczerstwem, ...cokolwiek pomnaża zakres wiedzy, spotka się zawsze z chętnym a nawet radosnym przyjęciem ze strony Kościoła. Będzie On zawsze zachęcał i popierał jak to czyni w innych gałęziach wiedzy. Kościół nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli w tych dociekaniach rozum ludzki odkryje coś nowego, przedtem nieznanego. Kościół nigdy nie sprzeciwia się wynalazczości, mającej na oku złagodzenie i poprawę warunków bytu. Zaprawdę, dalekim jest On od tego dzisiaj, tak jak dalekim był kiedykolwiek..."
Encyklika Immortale Dei, 1. XI. 1885
To nic, że Giordano Bruno został spalony, że Kopernik uniknął stosu tylko dlatego, że po wydaniu swej książki czym prędzej umarł.
To nic, ze więziony, sponiewierany przez papieży, kardynałów, biskupów Galileusz zmuszony został pod groźbą tortur do wyrzeczenia się teorii, którą wzbogacił był naukę tysiąc lat temu Euklides. W literaturze katolickiej, tej opatrzonej "imprimatur", spotkać się można z dowodzeniem, że proces Galileusza był wypadkiem odosobnionym, bynajmniej nie typowym dla stanowiska Kościoła wobec nauki.
por. J. J. Walsh, The Popes and Science, Londyn, 1912.
Sprawa Galileusza miała miejsce w 1633, zaś w sto lat przeszło potem powtórzyło się to samo niemal z innym uczonym, Buffonem, którego w 1751 zmuszono do opublikowania upokarzającego oświadczenia: "Wyrzekam się tego wszystkiego z mojej książki, co dotyczy stworzenia ziemi, i w ogóle wszystkiego co może być sprzeczne z tradycją Mojżesza." Historia zaś tylko jednej gałęzi wiedzy, tak ważnej dla złagodzenia i poprawy bytu ludzkiego - medycyny, to jedno ciągłe pasmo prześladowań i przeszkód ze strony Kościoła, z jakim borykać się musieli uczeni.
Jednakże papież twierdzi, ze Kościół nie sprzeciwia się postępowi, ba! - zaprzecza najuroczyściej by kiedykolwiek się sprzeciwiał....
por.także encyklikę Inscrutatili z 21.4.1878
Szkoda, że niefortunni obrońcy katolicyzmu nie mogą poprzeć swej tezy listą tych uczonych, tych pionierów postępu na przestrzeni wieków, którzy nie byli prześladowani, nie musieli się kryć ze swoimi pracami przed czujnym okiem inkwizycji.
Nie zajęło by to zbyt wiele czasu, a stanowiło by cenną ilustracje do owej "starej zasady Kościoła" - jak twierdził bez zająknięcia biskup Gawlina: "In necessariis unitas, in dubiis libertas, in omnibus caritas."!!!
Nauka Chrystusowa, Dwa Studja o Religii Anglików, Perth, Szkocja, 1941
Od tej "caritas" nie byli nawet wolni umarli. Szczuty do końca życia Galileusz pochowany został jak ostatni złoczyńca - na postawienie nagrobka uczonemu pozwolono dopiero w 40 lat po jego śmierci. Gdy w 1829 Warszawa stawiała pomnik Kopernikowi, kler rzymski zdecydowanie uchylił się od udziału w uroczystości. Dzieło Kopernika pozostawało na indeksie papieskim aż do końca roku 1827, względnie 1835.
A. D. White, A History of the Warfare of Science with Theology in Christendom, N. York \& Londyn, 1920
Ta sama "caritas" nie przeszkodziła katolikom w masowym mordowaniu Albigensów czy Waldensów, taką też "caritas" zademonstrował papież Grzegorz XIII, każąc bić medal pamiątkowy dla uczczenia rzezi św. Bartłomieja, w której zginęło 20 000 ludzi.
Gdy się spojrzy wstecz w mroki ubiegłych dziesięciu wieków historii Europy, światłem postępu ducha ludzkiego trzy wielkie świecą pochodnie: Humanizm, Reformacja, Oświecenie. Nie z katolickiego ducha wykwitł Humanizm. W walce z katolicyzmem wyrosła i pchnęła Europę naprzód Reformacja. Ciosem wymierzonym wprost w katolicyzm było Oświecenie - właśnie - Oświecenie XVIII wieku.
Przez cały długi zaś swego istnienia katolicyzm nie wydał z siebie, nie natchnął, nie zapłodnił ani jednego prądu umysłowego, ani jednego ruchu socjalnego, ani jednej idei, która by wniosła coś pozytywnego w dorobek ludzkości. Zbędnym chyba było by udowadnianie, że socjalizm jako ruch społeczno-polityczny, jako doktryna ekonomiczna, jako wyraz wreszcie dążeń i tęsknot walczącego o swe człowieczeństwo proletariusza - że ten socjalizm stanowił dodatni i cenny etap w rozwoju społeczeństw. Jednakże w wypowiedziach szeregu papieży na temat socjalizmu znaleźć można tylko potępienie i tylko wrogość. Papież Leon XIII nie miał dla socjalizmu określeń innych jak: "plaga socjalizmu", "przeklęte plemię socjalizmu", i inne dobrane a katolicką caritas nacechowane epitety. Obfituje w nie zwłaszcza encyklika Quod Apostolici Menuris z r. 1878.
Papież Pius IX, w sposób zupełnie wyraźny i, odmiennie niż jego poprzednik, stwierdził, że: "socjalizm, czy jako teoria, czy jako zjawisko historyczne, lub jako "akcja" praktyczna, jeśli prawdziwie jest socjalizmem, nie da się pogodzić z dogmatami Kościoła katolickiego", - że "nie można być równocześnie dobrym katolikiem i prawdziwym socjalistą." Dobrze było by, gdyby socjaliści polscy chcieli trochę więcej o tym pamiętać.
Encyklika Quadragesimo Anno, 15. 5.1931
Gdziekolwiek, w którymkolwiek kraju na świecie utrwaliła się była kultura katolicka, było to równoznaczne z zatrzymaniem się rozwoju a następnie postępującym zacofaniem tego kraju. Niezmordowanymi w szerzeniu tej kultury byli jezuici, do tego stopnia, że niewdzięczne ludy poczęły, jakby na komendę, ratować się zamykaniem granic przed dobrodziejami. Z Portugalii wypędzano jezuitów w 1759, z Francji w 1762, z Czech w 1766; Genua, Wenecja a nawet Hiszpania pozbyły się ich w 1767; rok później musieli opuścić Neapol, Maltę i Parmę. By zapobiec dalszej kompromitacji, Rzym widział się zmuszonym rozwiązać zasłużone Towarzystwo Jezusowe w 1773. Skutki jednakże tylowiekowych wysiłków Zakonu - pozostały wszędzie tam, gdzie jezuityzm zdołał był zapuścić korzenie.
Czyż trzeba mówić o Polsce? Czyż bardzo różnym od obrazu Polski jest obraz równie skatoliczonej Hiszpanii? Z jakim krajem niekatolickim mogło się korzystnie porównać niesławnej pamięci państwo Kościelne, rządzone osobiście przez samych papieży?
W XVI wieku próżno by gdzie indziej szukać było takich stosunków, jakie w okresie soboru trydenckiego panowały w Rzymie, gdzie mnogie burdele, gdzie 24 000 prostytutek stanowiły stałe źródło dochodowe w systemie podatkowym papieskiego państwa. Na tle takich stosunków blednie cyfra 15 000 bandytów, jaką w tych czasach, za Klemensa VIII, naliczono w tymże wyjątkowym państwie.
G. G. Coulton, The Medieval Village, Cambridge Un.Press, 1925.
W niewielkim, coś ponad 400 tysięcy ludności liczącym królestwie Neapolu było jeszcze w roku 1825 tylko: 27 000 księży, 8 000 zakonnic, drugie tyleż mnichów, a do tego 20-stu arcybiskupów i 73-ch biskupów.
J. M. Robertson, A Short History of Christianity, wyd, Thinkers Library.
Kraj zaś, wydany na łup bandytyzmu, ciemnoty i demoralizacji przedstawiał obraz nędzy i największego upadku.
Dziś, w wieku XX, nie widzi się co prawda nigdzie tak barwnych szczegółów katolickiej szachownicy społecznej. Niemniej jednak dzisiejszy podział Europy na kraje niekatolickie i kraje katolickie pokrywa się zasadniczo z podziałem jej na obszary wysokiej kultury, wysokiego dobrobytu z jednej i obszary zacofania oraz biedy materialnej z drugiej strony.
Niewiele można przeciwstawić stwierdzeniu, że katolicyzm, jako typ kulturowy, nie zdał egzaminu historii. Nie zdaje go na naszych oczach i zdać nigdy nie potrafi, dopóki jest tym czym jest, to znaczy kulturą wegetatywną.
Sprawdzianem ostatecznym wartości kultury jest jakość hodowanych przez nią charakterów ludzkich. Wszystko bowiem - to co człowiek myśli, jak myśli, do czego dąży, co robi i jak robi, jak sie w życiu zachowuje - sprowadza się w ostatecznym rachunku do jego charakteru.
Katolicyzm nie tworzy charakteru, który by mógł imponować, który by wytrzymał zwycięsko porównanie np. z charakterem wyhodowanym w kręgu kultury protestanckiej. Atmosfera duchowa katolicyzmu nie sprzyja powstawaniu charakterów mocnych, i to jest prawdą, do której sami co odważniejsi katolicy po cichu się przyznają.
Czym wytłumaczyć tę niezdolność katolicyzmu, niezdolność, w życiu społeczeństw katolickich tak jaskrawo się objawiającą?
By odpowiedzieć na to pytanie, musimy choć pokrótce rozpatrzyć zagadnienie charakteru ludzkiego, tego produktu kultury.
Charakter człowieka, to jest to samo co jego dusza, a więc zorganizowany system treści psychicznych. Na treści te składają się wrodzone skłonności i instynkty człowieka, jego intelekt, jego uczucia i jego wola. Na określenie sumy tych treści służy nam bądź ogólny termin: dusza, bądź też, gdy chcemy uwypuklić stronę wolową naszej psychiki - termin: charakter.
Mówiliśmy już o tym, że instynkty oraz uczucia człowieka mają tendencję oplatania się wokół jakiegoś przedmiotu lub osoby, jakiegoś pojęcia, idei, która niczym magnes ściąga ku sobie opiłki żelazne w całość zwaną sentymentem. W ten sposób w duszy człowieczej wykształca się cały szereg sentymentów, od wzajemnego zharmonizowania których, od ustawienia jakiegoś wśród nich porządku i hierarchii zależy zwartość, stałość i zaawansowanie w rozwoju duchowości danej jednostki.
Ażeby jej postępowanie w życiu nie było niedającą się nigdy z góry przewidzieć wypadkową ścierania się walczących o lepsze między sobą impulsów wewnętrznych, sentymenty muszą być zorganizowane. Charakter zrównoważony, taki o jakim mówimy, że posiada pion wewnętrzny, to jest właśnie taki charakter, w którym wśród licznych sentymentów i rodzących się w ich łonie impulsów górę bierze stale i zawsze jeden sentyment i jeden, najsilniejszy, stale ten sam impuls. Jest nim, w charakterze zdrowo rozwiniętym, sentyment miłości własnej, z ego-instynktu, czyli z instynktu miłości własnej wyrastający. Ego-instynkt, czyli, dla braku innego określenia, instynkt miłości własnej sprawia, że własne "ja" jednostki staje się ogniskową szeregu, rzecz prosta pozytywnych uczuć: jednostka wykształca sentyment miłości ku sobie samej.
Sentyment ten posiada zasadniczy wpływ na nasze zachowanie się przez to, że kiedykolwiek tylko o nadanie kierunku naszemu zachowaniu się walczą ze sobą różne sprzeczne impulsy, zwycięskim w końcu okaże się ten impuls, któremu w sukurs przyjdzie, i ostateczną przewagę zapewni potężny ów bodziec, z sentymentu własnej miłości płynący.
Bodziec ten stanowi właśnie to, co nazywa się wolą człowieka.
Tak tedy sentyment miłości własnej spełnia rolę języczka u wagi w walce ścierających się w duszy naszej sentymentów i impulsów. Żeby jednak ów języczek u wagi nie ulegał ciągłym i dowolnym wahaniom, żeby nie stał się biernym narzędziem raz tego, raz innego impulsu, czyli żeby charakter człowieka wykazał stałość i pewien pion wewnętrzny, trzeba, by bodziec rozstrzygający przechylał szalę stale na rzecz jakiegoś jednego impulsu lub określonej grupy impulsów. Chodzi więc o to, by sentyment miłości własnej łączył się stale z jakimś innym wybranym sentymentem.
Ążeby to z kolei mogło nastąpić, trzeba, by ośrodek sentymentu miłości własnej, a więc "ja" jednostki, zostało możliwie ściśle związane z ośrodkiem tego drugiego, wybranego sentymentu. Im ściślej tkwi "ego" w sferze tego drugiego sentymentu, tym dokładniej pokrywają się ze sobą oba sentymenty i właściwe im impulsy.
Wola człowieka zostaje zharmonizowana z impulsem jednego wybranego sentymentu i, wspomagając zaspokojenie tego sentymentu, spełnia swe właściwe zadanie bodźca sentymentu miłości własnej.
Na tym miejscu trzeba się zapytać - z jakimi sentymentami może się wiązać sentyment miłości własnej? Z bardzo różnymi. Z sentymentem dla osoby, dla zwierzęcia (ulubiony pies czy koń), rzeczy martwej (złoto u skąpca, który się wiesza gdy mu ukradną: utrata skarbu jest dla skąpca równoznaczna z utratą celu istnienia jego własnego "ja"), z sentymentem dla stanowiska (zawiadowca stacji kolejowej, który tak bardzo "kochał się" w swoim zawodzie i w swym mundurze, że pozbawiony tego, przeniesiony na emeryturę, gaśnie w oczach i umiera). Są ludzie, którzy żyją tylko dla kogoś lub dla czegoś, a nie mogą żyć bez tego kogoś lub czegoś.
Są to jednak przypadki indywidualne i nie sięgają wymiarów zjawiska społecznego.
Dla życia zbiorowego ważnym natomiast jest to, że na skutek odpowiedniego wychowania, w duszy jednostki dojść może do bardzo ścisłego związania sentymentu miłości własnej z sentymentem, przedmiot którego stanowi wartość nierównie większa, niż jakiekolwiek dobro indywidualne, bo sama grupa, sam naród. Jeśli nadto w sferze sentymentu dla własnego narodu jednostka ulokuje swój sentyment etyczny, moralny, swe ideały honoru, piękna, człowieczeństwa, jeśli drogę do nich będzie widziała tylko poprzez twórczy wysiłek w narodzie i dla narodu, to wówczas możemy powiedzieć, że jednostka osiągnęła najwyższy stopień swej osobowości, że posiada zdrowy, mocny i w pełni wykształcony charakter.
Powiedzieć wówczas możemy, że kultura, co takie charaktery kształci, zapisze się dodatnio w dziejach ludzkości, naród zaś, który takie charaktery posiada, będzie tych dziejów twórcą, narzuci im rytm i kierunek.
Rozważmy teraz, co się dzieje z charakterem jednostki, wychowanej w kręgu kultury katolickiej.
Jednostka taka będzie oczywiście posiadła sentyment miłości własnej, i to, jak już nieco o tym wiemy, bardzo silny. Pytanie teraz, z czym go wiąże - z jakim innym sentymentem, z jaką ideą, z jakim dobrem ponadindywidualnym?
Zgodnie z nakazami swej religii, winna go wiązać z sentymentem dla wartości najwyższej, z sentymentem miłości ku Bogu w niebie. Udało się to w pełni tylko świętym, tylko pustelnikom, ascetom - i tylko za cenę najdalej posuniętego odcięcia się od własnego społeczeństwa.
Jednakże Szymonów Słupników czy Orygenów nigdy w żadnym społeczeństwie nie było i nie ma zbyt wiele. I chyba nie będzie tak długo, jak długo w naturze ludzkiej nie zajdą jakieś zasadnicze zmiany.
Na swoje szczęście czy nieszczęście człowiek jest stworzeniem ziemskim, i w każdym osobniku zdrowym cała jego natura zmusza go do tego, by żył życiem istot swego gatunku, a nie bezcielesnych mieszkańców krainy cieniów - by swoje pragnienia, umiłowania i cele lokował na ziemi, a nie na Marsie czy gdzieś w bezkresach zaświatów.
Po to człowiek posiada wrodzone sobie instynkty, jak instynkt twórczości, walki, ciekawości, społeczny, by je zaspokajał - tworząc, walcząc, dociekając, uczestnicząc w zbiorowym wyżywaniu się natury ludzkiej w gromadzie. Nie oddycha człowiek pełną piersią swego człowieczeństwa, nie rozwija skrzydeł swoich możliwości, jeśli na najbardziej cenne swe impulsy wewnętrzne położony ma hamulec.
Niczym wszakże innym, jak położeniem hamulca na wrodzone skłonności człowieka jest hodowanie w jego duszy na pierwszym miejscu sentymentu dla wartości zaziemskich, a zepchnięcie na miejsce dalsze ledwo że tolerowanych sentymentów ku tym rzeczom i sprawom, które stanowią naturalne cele wyładowań się zdrowych popędów ludzkich.
Nie ma pola ujścia dla swego instynktu twórczości jednostka, która naprawdę uwierzy, że wszystko na tym świecie to marność nad marnościami i jeszcze raz marność. U takiej jednostki pozostaje niezaspokojonym i pozbawionym godnych siebie celów instynkt ciekawości, wynaturzyć się przeto musi w dociekaniach tego rodzaju, jak scholastyczne problemy końca szpilki i aniołów.
Katolicyzm nie tylko że umieszcza najwyższe wartości człowieka w sferze nadprzyrodzonej, ale co więcej każe mu skarbić je środkami, które zupełnie nie są zdolne wzbudzić entuzjazmu w żadnej tryskającej życiem istocie z krwi i ciała. Zupełnie nie liczącym się z naturą ludzką jest wymóg kochania bliźniego swego jak siebie samego; jedynie przez gwałt zadany samemu sobie może człowiek zmusić się do nastawiania lewego policzka temu, od którego dostał w prawy. Gwałtem na własnym jakimś sentymencie miłości było by usiłowanie miłowania wroga, który wszak dlatego stał się wrogiem, że godzi w jakiś przedmiot mojego sentymentu miłości.
Wobec wroga, dybiącego na umiłowanie przeze mnie dobro, np. ojczyznę - naturalnym moim sentymentem może być tylko sentyment nienawiści, a przenigdy sentyment miłości.
W jaskrawej sprzeczności z naturą ludzką jest nauka żądająca od człowieka, by cierpiał - nauka, że cierpienie winno należeć do istoty życia człowieczego, że jest powołaniem, ba! - źródłem słodyczy! Człowiek zdrowy wzdryga się przed cierpieniem, unika go, nie chce cierpieć: rzecz naturalna, stworzony wszak jest dla radości życia, a nie dla cierpienia. Katolicyzm uczy jednak, że ma być odwrotnie. Uczy już od dwóch tysięcy lat prawie - lecz tak samo daleki jest od przerobienia natury ludzkiej dziś, jak dalekim był dwa tysiące lat temu.
Nigdy chyba nie miał katolicyzm lepszych szans przerobienia na swój styl duszy człowieka, jak w średniowieczu. Kościół wówczas, w osobie papieża, rozporządzał autorytetem, przed którym korzyli się najwięksi mocarze świata. Miał do swej dyspozycji wszelkie środki władzy, moralne i materialne, by piętnem kultury katolickiej zaznaczyć każdy najdrobniejszy nawet przejaw życia indywidualnego i zbiorowego ludzi - i czynił to nader skwapliwie.
Nie brakowało niczego, ani potężnej propagandy, operującej grozą piekła na nieposłusznych, ani osobistego przykładu, jakim świecili święci i święte, ani wreszcie bogatego arsenału argumentów, którymi posługiwała się inkwizycja oficjalna, zawsze mogąca liczyć na bezinteresowną, a gorliwą pomoc fanatyków nieoficjalnych i na ich inicjatywę prywatną w tropieniu wszelkiej nieprawomyślności.
Dla kultury katolickiej - a któż mógł być lepszym jej wykładnikiem i siewcą, niż Kościół - istniała w średniowieczu doskonała, bezpowrotna już chyba koniunktura wychowania sobie swego typu człowieka, obywatela owego "państwa Bożego", o jakim marzył św. Augustyn i inni Doktorowie "wzniośli", "anielscy" czy "seraficzni".
Eksperyment zawiódł sromotnie. Z każdej karty dziejów Europy chrześcijańskiej wieków średnich wyziera przepaść pomiędzy ideałami, pomiędzy teorią katolicyzmu, a jego praktycznym stosowaniem w życiu społeczeństw czy poszczególnych jednostek.
Jakby na ironię losu, najgłębszą przepaść między ideałami a praktyką znajdujemy właśnie w życiu samych twórców i krzewicieli kultury katolickiej. Ludzie i ich sprawy w papieskim Rzymie średniowiecza, tej epoki arcykatolickiej, charakteryzuje wiernie stare określenie: Cloaca Maxima.
Do czyszczenia tej kloaki zabrano się w Rzymie na serio dopiero mając nóż Reformacji na gardle. Przeprowadziwszy u siebie pewną sanację moralną, katolicyzm zdołał wyjść z opresji, ale za cenę utraty połowy Europy, za cenę rezygnacji ze swych dotychczasowych wpływów i autorytetu w świecie.
Z biegiem wieków wyręczany coraz to bardziej, acz wbrew własnej woli, w niewdzięcznym trudzie bezpośredniego rządzenia narodami, Kościół tym usilniej poświęcił się zadaniu zdobycia rządu dusz tych narodów, przepojenia ich kulturą katolicką.
Z zastrzeżeniem, o którym niżej, można powiedzieć, że z niektórymi narodami udało się to Kościołowi. Parę narodów uległo całkowitemu skatoliczeniu w tym sensie, że panującą w nich kultura stała się kultura katolicką, że ona jedynie uzyskała monopol wyłączny na kształtowanie dusz szeregu pokoleń w tych narodach.
Wyniki okazują się dalekie od zamierzonych. Gdy spojrzymy na którykolwiek ze skatoliczonych krajów, nie możemy nie dostrzec, że owa fatalna, od pierwszych chwil istnienia Kościoła zarysowana przepaść pomiędzy głoszoną teorią katolicyzmu, a jego praktyką w życiu, istnieje w dalszym ciągu, że nie ma widoków na zasypanie jej kiedykolwiek.
Gdy przyjrzymy się charakterom ludzi w tych narodach, dostrzeżemy, że im bardziej charaktery te są skatoliczone, ściślej - im intensywniejszy był proces urabiania ich na modłę katolicką, tym bardziej ubogie są one w naczelne sentymenty katolickie, co więcej, tym bardziej letnie, pozbawione żaru i mocy są wszelkie inne pozaindywidualne sentymenty tych charakterów.
Jest to zjawisko tragiczne - tragiczne dla katolicyzmu jak i dla jednostek i społeczeństw przezeń wychowanych. Zobaczmy, na czym to zjawisko polega.
Istota rzeczy sprowadza się do niemożliwości pogodzenia natury ludzkiej z ideałami, jakie jej usiłuje wszczepić katolicyzm. Człowiek pozostał opornym na wszelkie próby związania jego sentymentu miłości własnej z sentymentami takimi, jakie ma do zaofiarowania katolicyzm.
Od człowieka, istoty ziemskiej, nie można żądać, by swoje, tysiącznymi węzły z ziemią związane "ja" zespolić mógł i chciał z jakimkolwiek ideałem nie z tego świata. Od człowieka nie można żądać, by sentymentowi dla takiego ideału podporządkował wszystkie inne swoje sentymenty i swoją wolę.
Nie można człowieka przekonać, że swe Dobro Najwyższe osiągnąć może tylko przez stłumienie swoich najbardziej ludzkich popędów.
Katolicyzmowi nie przydaje się tu wcale popłatna być może gdzie indziej zasada, że żądać trzeba tym więcej, im więcej chce się otrzymać. W dziedzinie wychowania - a do tego wszak sprowadza się rola kultury - obowiązuje wychowawcę pod grozą utraty autorytetu i posłuchu, zasada inna: - żądaj mało, lecz to co żądasz, musi być wykonalne i musi być wykonane.
Dla człowieka, z jego naturą, nie jest wykonalne to czego żąda odeń katolicyzm.
Człowiek przeciętny nie jest w stanie wzbudzić w sobie sentymentu dla katolickiego Boga w stopniu tak potężnym, ażeby ten sentyment mógł stać się naczelnym, w konsekwencji nie jest w stanie utożsamić z tym sentymentem swój sentyment miłości własnej.
Tym bardziej nie znajdują odzewu w przeciętnej duszy ludzkiej naczelne zasady i ideały katolickie, nie odpowiadają silnym instynktom ludzkim i nie są w stanie skupiać je na sobie, wiązać je w silniejsze jakieś sentymenty.
Zasady katolicyzmu, chociaż powszechnie wyznawane i głoszone - w praktyce nie są wykonywane. Prowadzi to z jednej strony do deprecjacji zasad w oczach ludzi, dla których są głoszone, z drugiej strony powoduje ich demoralizację.
Katolik, to jest jednostka wychowana w kulturze katolickiej, od pierwszych błysków swej świadomości ma wpajane sobie zasady katolicyzmu - równocześnie jednak, codziennie i na każdym kroku, życie uczy ją, że nie należy brać tych zasad zbyt poważnie. Jednostka przyzwyczaja się uważać, że zasady swoją drogą, a życie i jego wymogi swoją - tak bowiem widzi wszędzie dookoła siebie, tak też postępuje sama.
Wszelka zasada nieprzestrzegana, wszelki ideał nie realizowany, stają się martwą zasadą i martwym ideałem i nie są zdolne zapłonąć w duszy ludzkiej płomieniem sentymentu.
A skoro tak, skoro w zdemoralizowanej w ten sposób duszy ludzkiej sentyment miłości własnej nie jest wchłonięty przez żadne inne emocje wyższego rzędu, wówczas pozostaje sam, jako jedyny najsilniejszy sentyment.
Na placu pozostaje nagie "ja" jednostki, żadnej innej, wyższej wartości nie podporządkowane, przez żadne inne ponadindywidualne dobro nie przesłonięte.
Cały gmach światopoglądowy katolicyzmu opiera się na dwóch jedynie podstawowych filarach: dobro najwyższe ponadindywidualne, czyli Bóg, i dobro indywidualne człowieka, czyli dusza, przez właściwą pieczę której prowadzi droga do dobra najwyższego.
Pomiędzy tymi dwoma filarami może panować pustka, jej zapełnienie dla katolicyzmu nie jest wcale potrzebne. Ale życie, któremu jakoś nie wystarczają te dwa tylko filary, poustawiało z biegiem czasu szereg innych wartości pomiędzy jednostką a jej dobrem zaziemskim, wartości takie jak społeczeństwo, naród, państwo. Katolicyzm je toleruje jako wartości drugorzędne, bacząc pilnie, by nie przesłaniały jednostce wartości najwyższej.
Ponieważ jednak katolik, z powodu i mimo swego wychowania, przywiązuje się do takiej wartości najwyższej w sposób dość luźny, ponieważ nawet ta wartość najwyższa jest w praktyce życiowej katolika zdeprecjonowana, przeto takiej samej deprecjacji ulegają inne ponadindywidualne wartości. Katolik, nauczony przez praktykę życia lekceważyć wszelkie wartości i wszelkie ideały ogólne, oderwane, nie jest zdolny rozniecić w sobie silnego sentymentu dla społeczeństwa, dla państwa, dla własnego narodu.
W duszy skatoliczałej pozostaje tylko sentyment miłości własnej, własne "ja" staje się wartością jedyną, obiektem uczuć najsilniejszych i zaiteresowań najpierwszych. Tak wytwarza się cechujący każdego katolika personalizm, czyli postawa duchowa jednostki, żyjącej tylko dla siebie, myślącej tylko o sobie i postępującej w życiu w pierwszym rzędzie według kryteriów własnego jednostkowego szczęścia i własnych osobistych korzyści.
Stąd w katoliku jego wola, jaka się rodzi z sentymentu miłości własnej, będzie z reguły przeważała szalę na rzecz tych popędów i tych motywów działania, których celem jest zaspokojenie potrzeb własnego "ja" - persony.
Ponieważ motywy i sentymenty osobiste z natury rzeczy są bardziej wąskie i bardziej ograniczone, niż motywy i emocje o szerszym rodowodzie ideowym, przeto wola personalisty będzie zawsze słabsza niż wola u jednostki o charakterze uspołecznionym.
Potrzeba silniejszych, o wiele bardziej potężnych bodźców niż korzyść czy zadowolenie własne, aby mogło się przejawiać ludzkie bohaterstwo. Idea, i tylko ona może uzbroić człowieka w moc woli, jedynie idea może rozżarzyć w nim do białości pragnienie wielkiego, a trwałego wysiłku, uzdolnić do największych poświęceń.
Jedynie w służbie idei, a nie w służbie własnego "ja" stać człowieka na heroizm. Heroizm zaś - to kwestia mocy charakteru.
U personalisty pion wewnętrzny jego charakteru, mieszczący się w sentymencie miłości własnej, nigdy nie może być zbyt silnym i stałym, ulegać musi wahaniom raz w stronę tego, drugi raz innego popędu, gdyż w faworyzowaniu tych popędów wola personalisty nie będzie miała zasadniczo innych wytycznych, jak tylko zadowolenie sentymentu miłości własnej jednostki, który może się harmonizować dowolnie z różnymi, od wypadku do wypadku, popędami, pragnieniami i zachciankami.
Personalizmem tłumaczy się ów uderzający brak charakterów silnych, brak ludzi o żelaznej woli w społeczeństwach skatoliczonych, nad którym to brakiem w narodzie polskim biadają tak żałośliwie niektórzy z historyków naszych. Personalizmem tłumaczy się prywata, a więc stawianie interesu osobistego ponad interes publiczny - zjawisko powszechne i prawidłowe we wszystkich społeczeństwach katolickich, tym większe, im bardziej są skatoliczone.
Personalizm sprawia, że kraje, gdzie obowiązująca etyka i moralność katolicka winna się uzewnętrzniać w wysokim poziomie uczciwości jednostek - rzeczywistość jest zgoła inna. Kraje katolickie są krajami wysokiej przestępczości, znacznie wyższej niż np. kraje protestanckie.
Personalizm sprawia, że katolik, typ charakterowy o słabej woli, chociaż potrafi się nieraz zapalić do jakiejś szerszej idei, do jakiegoś, dobro ogółu na celu mającego czynu, to jednak zapał ten jest ogniem słomianym, gaśnie szybko i bez większego pożytku.
U katolika jako obywatela wszystko kończy się zazwyczaj na dobrych chęciach, którym nie towarzyszą czyny. Mówi o tym, w swoich rozważaniach nad katolicyzmem, St. Szczepanowski: "W każdym Polaku widzę to rozdarcie, tę przepaść pomiędzy ideałem a rzeczywistością, obowiązkiem narodowym, a faktyczną nieporadnością i niemocą."
St. Szczepanowski, Idea Polska Wobec Prądów Kosmopolitycznych, w wyd. zb. Walka Narodu Polskiego o Byt, Londyn, 1942.
Dużo by mówić o charakterze katolika, o jego personalizmie, o jego atwórczym stosunku do życia, o jego postawie nadkonsumpcji czyli woli konsumowania, w parze z którą nie idzie wola wytwarzania. Można by dużo mówić o tym wszystkim, mówiąc wciąż o jednym i tym samym - o nieporadności i niemocy katolika.
Sprawdzian charakteru, jeśli ten sprawdzian stosować będziemy w ocenie kultury katolickiej, da nam zawsze i nieodmiennie wynik ujemny.
VI. Problem polskiego charakteru narodowego
Losy narodu, jego wielkość i jego upadek, zależą od charakteru narodu.
Wszystko inne, cały ten korowód przyczyn zewnętrznych, jakimi tak pochopnie lubimy usprawiedliwiać nasze klęski narodowe, nie ma ani w części tego znaczenia.
Nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach moc charakteru narodu może przezwyciężyć trudności, odsunąć niebezpieczeństwo. Odwrotnie, najkorzystniejsze warunki zewnętrzne nie uchronią narodu od upadku, jeśli w charakterze narodowym brak jest elementów mocy i woli.
Problem polskiego charakteru narodowego pasjonuje nas podwójnie: raz dlatego, że patrząc na dziejową degradację Polski stwierdzamy, że z charakterem polskim od wieków dzieje się coś niesamowitego; po wtóre - że w splocie zagadnień polskich nie ma chyba problemu, który by był tak nie doceniany, w gąszczu dziwacznych nieporozumień ukryty lub wprost świadomie zafałszowany, - jak właśnie ten problem. Skoro się uprzytomni, że jest on problemem podstawowym dla naszego istnienia narodowego, zrozumiałym się staje, dlaczego rzeczywistość polska jest taką, jaką jest.
Nauka zgodnie stwierdza, że charakter narodu może być kształtowany przez różne czynniki, zarówno materialnej, jak i niematerialnej, duchowej natury. Do pierwszych należą: rasa; warunki geograficzne - klimat, położenie geograficzne, gleba, itp. Wreszcie formy ustrojowo-polityczne.
Czynnikami niematerialnymi są oddziaływania kulturowe, w zasięgu których naród się znajduje.
Może się zdarzyć, że charakter narodu jest wypadkową oddziaływania wszystkich lub niektórych z tych czynników. Zastanówmy się, które z nich są odpowiedzialne za dzisiejszy polski charakter narodowy.
A więc rasa. Czy rasa mogłaby zdeterminować nasz charakter narodowy, taki jakim jest on dzisiaj? Należymy do tej samej białej rasy aryjskiej, co Rosjanie, Niemcy, Anglicy. Skoro im ta rasa nie przeszkodziła w zdobyciu pozycji, jaką te narody zajmują w świecie, nie mogła przeszkodzić i nam.
Potęgę Niemiec stworzyły były Prusy, wyrosłe na podkładzie biologicznym w 50% słowiańskim. Jeśli zaś, przyjmując pojęcie rasy anglosaskiej, przeciwstawia się jej, jako od niej niższą, rasę słowiańską, to takiemu twierdzeniu zadaje kłam przykład Rosji, zwłaszcza imponujące jej osiągnięcia w ciągu krótkiego okresu między pierwszą a drugą wojną światową. Czechom, naszym najbliższym pobratymcom, temu dzielnemu narodowi nie można nic zarzucić pod względem charakteru, który, mimo pozory, pozostał bardzo słowiańskim w swym rdzeniu.
Gdy zaś cofniemy się wstecz o tysiąc lat i spojrzymy na ówczesne dokonania cywilizacyjne Słowian Zachodnich, przodków naszych, to widok ich pięknego, według własnych wzorców tworzonego życia może nas napawać tylko dumą. Argument o jakiejś specjalnej, niższej rasie słowiańskiej czy polskiej zdradza bądź nieznajomość, bądź świadome fałszowanie historii pierwszych wieków naszej przeszłości.
Młoda, żywotna masa biologiczna słowiańska, obrabowana ze swej własnej nadbudowy duchowej, pozbawiona przez wieki swego własnego wyrazu duchowego, nie może być odpowiedzialna za twór, zwany dzisiaj charakterem narodowym polskim.
Warunki geograficzne. - Warunki te mieliśmy jeśli nie lepsze, to w żadnym razie nie gorsze, niż słabsi od nas początkowo sąsiedzi. Polska nie należy ani na równiku, ani pod biegunem, a tylko w takim wypadku można by mówić poważnie o wpływie klimatu na charakter ludzki.
Warunki geograficzne stwarzają tylko możliwości, ale nie determinują charakteru narodowego. -" Lodowiec jest lodowcem, a pustynia jest pustynią; lecz gdy człowiek skieruje lodowiec na pustynię, pustynia wkrótce staje się gajem pomarańczowym."
G. A. Dorsey, Mans Own Show: Civilization, N, Y., 1931.
Możliwości zaś, na co zwrócił już uwagę E. Romer, Polska posiada ogromne.
Rozsiadłszy się na międzymorzu bałtycko-czarnomorskim, oparta z jednej strony o Karpaty i Odrę, z drugiej o Dźwinę i Dniepr, Polska w XVI w. stanowiła idealną całość geograficzną stwarzającą dobre warunki dla pełnego przejawiania się możliwości duchowych osiadłej na tych ziemiach ludności. Posiadając wyraźnie zarysowane granice fizyczne, doskonale rozwiniętą sieć dróg wodnych, wielkie bogactwa naturalne, urodzajne gleby i dogodny klimat, leżąc wreszcie na skrzyżowaniu dróg łączących Wschód z Zachodem, - Polska miała wszelkie dane po temu, by wyróść w tej części Europy na potężne, promieniejące własną kulturą imperium.
Mieliśmy warunki, w których energia ludzka, inicjatywa i przedsiębiorczość miały wspaniałe pole do działania. Tej energii, inicjatywy i przedsiębiorczości, świetnie początkowo przejawiającej się, zabrakło narodowi naszemu później - wtedy, gdy zabrakło mu własnego, rodzimego ducha.
Typ zajęć ludności. - Czynnik ten wymienia się często jako przyczynę naszej niższości. Że to - powiada się - jesteśmy narodem rolniczym, że praca na roli usposabia do miękkiego sentymentalizmu, sprzyja utrwalaniu się skłonności pasywnych w człowieku, itd.
Ci co tak twierdzą, zapominają o tym, że takie Niemcy do roku 1870 były krajem przeważająco jeszcze rolniczym. Wszystkie narody rozwijające się przeszły przez etap rolnictwa. Przeszły, i poszły dalej, najnowszym przykładem Rosja.. Typ zajęć Polaków nie mógł wpłynąć na ich charakter.
Formy społeczno-polityczne. - Często również wskazuje się na nasze instytucje społeczno-polityczne jako na przyczynę naszej odrębności duchowej. Władztwo polityczne klasy szlacheckiej miało się rzekomo przyczynić do wytworzenia "wad" charakteru narodowego.
Pogląd ten przeszedł do nauki naszej historii i pchnął w następstwie wysiłki reformistyczne w tym kierunku. W ciągu stuletniej niewoli pogląd ten wydawał się być niezachwianym.
Dopiero 20?lecie niepodległego bytu II-giej Rzeczpospolitej dostarczyło szereg niezbitych argumentów na to, że tzw. "wady" charakteru nie są czymś właściwym szlachcie jedynie, lecz całemu narodowi.
Te same cechy wykazują wszystkie warstwy naszego narodu, nie zaś tylko szlachta. Fakt ten dostrzega, nie umiejąc go jednakowoż wytłumaczyć, St. Mackiewicz, gdy mówi: "Trzeba pamiętać, że Polacy to szlachecki naród. I nasz chłop, i nasz robotnik przesiąknięci są szlachetczyzną, zupełnie tak samo jak chłop i robotnik hiszpański."
St. Mackiewicz, Historia Polski Niepodległej, Londyn, 1942.
Nasuwa się pytanie - dlaczego to, zupełnie tak samo, i Polacy i Hiszpanie przesiąknięci są ową "szlachetczyzną" i co się właściwie kryje pod tym niewinnym słówkiem?
Dygresja byłaby ciekawa, nie uprzedzajmy jednak toku rozważań. Chłopkowie nasi, wychowani od paru generacji w obcych państwach, które nie mogły im zaszczepić wad związanych z państwowością epoki saskiej, przeniesieni na drugą półkulę do Południowej Ameryki, tam, w zespołowym życiu w puszczach Brazylii, wykazują naraz i ni stąd ni zowąd wszystkie wady szlacheckie.
Widzieliśmy też, jak w państwie własnym, po przerwie kilka pokoleń trwającej, masy biorące udział w życiu publicznym przejawiały jaskrawo znamienne cechy, znane nam z epoki saskiej.
Skoro formy polityczno-społeczne mają być tym, co wyciska swoje piętno na charakterze narodowym, to trudno wytłumaczyć fenomen, polegający na wystąpieniu cech, związanych z państwowością przedrozbiorową, - w czasach odległych od niej o 150 lat.
Coś tu się nie klei. Ciągłość ustroju społeczno-politycznego została zerwana w końcu XVIII w., a mimo to cechy duchowe, rzekomo przez ten ustrój tworzone, odnalazły się raptem w wieku XX, kładąc na krótkie dni II-giej Rzeczpospolitej złowieszczy cień sasczyzny. Gdzie więc była owa nić przemożnej tradycji?
Jak widzimy, pogląd ten, wyprodukowany w okresie pierwszej niewoli, nie wytrzymał konfrontacji z rzeczywistością. Zbyt był płytki, zbyt optymistyczny, sprowadzający przyczynę degradacji dziejowej narodu do sił, dających się łatwo usunąć.
Szlachetczyzna była barwną zasłoną, mającą ochronić coś, i kogoś, przed ponoszeniem odpowiedzialności. Szlachetczyzna była kozłem ofiarnym.
Bardzo rzadko natomiast możemy usłyszeć zdanie, że charakter narodowy polski został ukształtowany przez pewne czynniki duchowe. O tym, ze polski charakter narodowy, taki jaki on jest, jest równoznaczny z typem kulturowym, opartym o pewną zwartą konstrukcję światopoglądową, mówi się u nas bardzo ostrożnie.
Wiemy dlaczego.
Gdy bowiem spojrzymy na rzecz od tej strony, uderzy nas naga, nieodparta prawda, że charakter narodu polskiego, a tym samym i jego cały rozwój historyczny od końca XVI wieku jest produktem oddziaływania światopoglądu katolickiego.
Katolicyzm bowiem stanowi szkielet polskiego typu kulturowego, on to ukształtował nasz dzisiejszy styl duchowy. Brzmi to paradoksalnie. Wszak podkreśla się u nas katolickość duszy polskiej, ale czyni się to z akcentem dumy, zadowolenia, nigdy zaś nie powstaje "bluźniercze" skojarzenie, że skoro katolicyzm jest istotą polskości, skoro jest rdzeniem duszy narodowej, - to tym samym jest trzonem charakteru narodowego ze wszystkimi jego właściwościami.
Wszystko, co składa się na polski typ kulturowy, jest równoznaczne z katolicyzmem.
Określenie istoty wszechświata, człowieka, jego roli oraz celu istnienia, system najwyższych wartości, stanowiący rdzeń duszy polskiej i na którym ugruntowany został polski charakter narodowy - wszystko to w katolicyzmie jest zakotwiczone.
Możemy streścić nasze wywody. Siłą, która stworzyła to co nazywamy polskim charakterem narodowym, nie mogła być rasa, ani warunki geograficzne, ani typ zajęć ludności czy też ustrój - lecz tylko i wyłącznie typ kulturowy, czyli zorganizowany system treści duchowych.
Rdzeniem tego systemu jest światopogląd katolicki. Polska dusza zbiorowa, polski charakter narodowy, taki jaki on jest od czasu pełnego zwycięstwa katolicyzmu w Polsce przy końcu XVI wieku - jest dziełem katolicyzmu.
Katolicyzm przeto, i tylko on, jest sprawcą katastrofalnego kierunku rozwojowego, który tak charakteryzuje historię naszą ostatnich stuleci i dzisiejszych dni.

Część II
Polska ideologia grupy w rozwoju historycznym

VII. Kultura słowiańska
Według tych co spreparowali nasze dzieje, wynikało by, że historia Polski zaczyna się w piątek, dnia 7 marca, Anno Domini 966. Przedtem była pustka i nic. Rozległe, zagospodarowane państwo, liczna i dobrze uzbrojona armia, dziedziczna władza książęca - wszystko to spłynęło na Mieszka I za jednym zamachem kropidła, wraz z chrztem.
Poprzednie kilka wieków dziejów naszych, poprzednich 14?ście co najmniej postaci władców naszych uznano za niebyłe, między bajki włożono. Od niego, od Mieszka, od piętnastego władcy Polski zaczyna się dopiero jej historia.
W ten sposób każe nam pojmować naszą przeszłość historiozofia, której źródło i natchnienie stanowią autorytety takie jak:
Gall - ksiądz katolicki - w. XII
Cholewa - biskup katolicki - w. XIII
Kadłubek - biskup katolicki - w. XIII
Boguchwał - biskup katolicki - w. XIII
Długosz - arcybiskup katolicki - w. XV
Kromer - biskup katolicki - w. XVI
Naruszewicz - biskup katolicki - w. XVIII
i legion innych, zasłużonych w wiekowe dzieje wynaradawiania słowiańskiej duszy polskiej, niszczenia w ogóle wszystkiego co było słowiańskie, a więc apostołom obcego Boga wrogie i nienawistne.
Nie dziw tedy, że to co dziś w szkole polskiej podaje się dziecku polskiemu jako historię ojczystą, jest jednym pasmem fałszów, legend i przemilczeń! Bajeczne dzieje Polski nie kończą się - ale zaczynają datą 966.
Wtedy gdy śródziemnomorska kultura antyczna dobiegała swego kresu, w innej części Europy, w basenie morza słowiańskiego, Bałtyku, poczęła kiełkować i puszczać pierwsze pędy samorodna kultura słowiańska.
Wyrastając na rodzimym podłożu potężnej, olbrzymie połacie Europy obejmującej, a jednolitej masy biologicznej słowiańskiej, kultura ta posiadała zdrowe, naturalne warunki rozwoju o nieograniczonych wprost możliwościach. Realizacja tych możliwości, poprzez pełne samookreślenie się masy biologicznej, zorganizowanie budzących się energii duszy słowiańskiej, wymagała czynnika nieodzownego w każdym procesie kulturotwórczym - czasu.
Poziom kulturowo-cywilizacyjny i tendencje rozwojowe plemion zachodnio-słowiańskich w czasie, gdy Europa staczała sie w niż średniowiecza, pozwalały rokować najśmielsze nadzieje.
W tym okresie Słowianie posiadają już zdrowy, tchnący wiarą we własne siły człowieka sysem religijny z jego piękną mitologią, który to system religijny, bazujący się na twórczych, nieskaleczonych żadnym urazem psychicznym instynktach duszy ludzkiej, stanowił mocną podstawę tworzącej się kultury.
Światowid, Bóg wszystkich bogów i bożyców, pan świata ludzi, czczony wszędzie gdzie brzmiała piękna mowa słowiańska, był uosobieniem mocy i twórstwa, władcą ognia i wojny, dawcą wszelkiego żywota.
Sławił Światowida szczęk oręża, huk burzy i piorunów, a nie jękliwe zawodzenia litanii. Religia Słowian nie była religią cierpiętnictwa, strachu i przebaczania wrogom. Nie szczepiła kwietyzmu nauką o marnościach tego świata. Dusza dziecka słowiańskiego wolną była od kompleksów niższości, nie wpajano jej bowiem samopoczucia poczętego w grzechu skazańca za cudze winy.
Religia naszych przodków była pogodna, słoneczna, budząca optymizm i radość życia, była tworem ludzi zdrowych na ciele i umyśle.
Wyrosła na podłożu tej religii etyka i moralność Słowian, ich życie obyczajowe budzi w nas uczucie czci i dumy. Gdy w roku 1124 biskup niemiecki Otto wybrał się do Pomorzan ze światłem objawionych prawd, dostał taką odprawę: "Między chrześcijanami - rzekli przedniejsi obywatele Szczecina - spotykają się złodzieje i piraci. Jednych ludzi pozbawia się stopy, innych oczu; pełno w nich zbrodni i kar wszelkiego rodzaju; chrześcijanin nienawidzi chrześcijanina: zdala od nas z taką religią."
Dr.A. Neander, General History of the Christian Religion and Church, w tłum. J. Torreys Edynburg, 1851, t, VII.
Pomorzanie mieli pełne prawo tak mówić. Współczesny autor wyprawy Ottona stwierdza mianowicie fakt, iż "taka panuje u nich uczciwość i wzajemne zaufanie, że nie znając u siebie zupełnie kradzieży i oszustw, schowki i skrzynie trzymają niezamknięte. Niezwyczajni zamknięć i kluczy, wielce się dziwowali, widząc juki i skrzynie biskupa pozamykane."
"Tanta fides et societas est inter eos, ut furtorum et fraudum penitus inexperti, cistas aut scrinia non habeant serata. Nam seram vel clavem ibi non viderunt, sed ipsi admodum mirati sunt, quod clitellas et scrinia episcopi serata viderunt" - za Neander, op. cit., t. VII, 15.
Świadectwo to nie jest bynajmniej odosobnione. Helmold, kronikarz z drugiej połowy XII w., wyliczając wspaniałości miasta Wolina, kończy w ten sposób: "Poza tym, jeśli chodzi o moralność i gościnność, trudno by znaleźć lud bardziej zacny i szlachetny." A oto obraz stosunków społecznych w królestwie Ranów:" - nie znaleźć u nich kiedykolwiek żebraka albo kogoś w niedostatku. Skoro tylko podeszły wiek czyni któregoś z nich słabym i ułomnym ,zostaje on powierzony opiece potomka, obowiązanego sprawować ją z największą starannością."
Helmold, The Chronicle of the Slavs, wyd. Columbia Univ. Press, 1935.
Tenże Helmold o bliskich duchowo Pomorzanom Prusakach: "? nadzwyczaj ludzcy wobec potrzebujących pomocy, wychodzą nawet na morze na ratunek znajdującym się w niebezpieczeństwie lub napadniętym przez piratów. Wiele uznania godnych rzeczy można by powiedzieć o tym ludzie odnośnie ich moralności, gdyby tylko posiadali wiarę w Chrystusa, którego misjonarzy okrutnie prześladują."
Helmold. op. cit.
Wysoki poziom etyczny i obyczajowy naszych przodków, jakże dodatnio świadczących o ich kulturze, nie był wcale wynikiem jakiejś wrodzonej rzekomo Słowianom dobroduszności i miękkości serca.
Słowianie nie byli ludem ślamazarnych, sentymentalnych niedołęgów, za jakich chcą ich mieć nasi rzepichopiastowi historycy. Słusznie zauważa obcy autor: "Pisarze słowiańscy, jak Szafarzyk, lubują się w przedstawianiu naszych przodków jako plemiona spokojne, nienapastliwe, niczego do szczęścia nie pragnące jak tylko spokoju z sąsiadami. Jednakże wydaje się nie być na to żadnego dowodu, są to raczej sny o dawnym wieku złotym, ponieważ, niewątpliwie, skoro tylko Słowianie pojawiają się na arenie historii, widzimy ich jako naród wojowniczy, agresywny i nie znający spokoju."
W.Forsyth, The Slavonic Provinces South of the Danube, Londyn, 1876
Smutne to, a zarazem znamienne, że prawdy o Słowianach szukać nam trzeba u obcych, a nie u swoich pisarzy.
Nie gnuśnych ciemięgów, ale wojowniczych zdobywców widział w Słowianach Karol Wielki, wznosząc przeciwko nim łańcuch twierdz wzdłuż Łaby i Sali. Podobnie Duńczycy, zagrożeni przez Słowian w samym istnieniu, zabezpieczają przed nimi swój półwysep Wałem Duńskim.
W oczach Helmolda Polacy i Czesi są dzielni w boju, lecz niezwykle twardego serca w łupiestwie i zabijaniu. Mówiąc zaś o Słowianach w ogóle, tenże kronikarz powiada: "Ponadto ludom słowiańskim wrodzone jest okrucieństwo, nie znające granic, niespokojność ducha, co poprzez ląd i morze daje sie we znaki okolicznym krajom. Trudno powiedzieć o różnych sposobach śmierci, zadawanych przez nich wyznawcom Chrystusa."
Helmold, op.cit
Wobec tych co z bronią w ręku szli rabować ich ziemie i dusze, Słowianie umieli być okrutni i nic dziwnego, że wówczas ucięte głowy niemieckich biskupów toczyły się pod stopy słowiańskiego boga w Radogoszczy.
Jeśli przeto apostoł Niemiec św. Bonifacy nazywa naszych przodków "najbardziej odrażającą i najbardziej zbrodniczą z ras ludzkich" - to wiadomo kiedy i w stosunku do kogo okazywali się Słowianie takimi.
Natomiast o cechującej ich wielkoduszności i szlachetności wobec słabych i bezbronnych możemy sądzić z następujących zdarzeń.
Poprzednikiem Ottona w próbach nawracania Słowian był hiszpański mnich, też biskup, Bernard. Ducha bardzo ewangelicznego, ów świętobliwy biskup zjawił się wśród Pomorzan bez odpowiedniej świty, boso, w nędznym habicie zakonnym, pełen natomiast apostolskiego zapału.
Wzbudził ogólne lekceważenie i wzgardę, Pomorzanie bowiem, podobnie jak Ranowie, nie mieli u siebie biedoty ani żebractwa, ubóstwo uważali za nieprzyzwoitość, w żadnym wypadku nie dającą się pogodzić z powagą stanu kapłańskiego.
Patrzyli tedy na obdartego, a nieproszonego gościa jak na włóczęgę szukającego łatwego chleba. Gdy jednak biskup, gwałtem pragnąc aureoli męczeństwa, porwał się w Wolinie na święty posąg czy też obraz, gospodarze orzekli, że musi to być chyba nieodpowiedzialny za swe czyny maniak, niespełna rozumu. Wsadzili szaleńca na statek i odstawili całego a zdrowego, lecz bez korony męczeńskiej, poza granice kraju.
Neander, op.cit
Upłynie sześć wieków dobroczynnego oddziaływania katolicyzmu, a na tej samej ziemi słowiańskiej, w Toruniu świat ujrzy ze zgrozą inną zgoła reakcję obrażonego w swych uczuciach religijnych społeczeństwa. Padnie wówczas 13-cie wyroków śmierci, około 40 osób pójdzie do więzienia. Krwawa Łaźnia Toruńska z 1724 r. to tylko jeden z przykładów katolickiej caritas w interpretacji jezuitów.
Wracając do Słowian - zdrowie moralne i tężyzna duchowa naszych przodków czyniły ich zdolnymi do przejawiania imponującej aktywności życiowej, nie krępowanej żadnymi tendencjami kwietystycznymi.
Zamożność i dostatek Słowian Zachodnich budziły podziw u cudzoziemców, którzy z racji swego stosunku do pogaństwa nie byli wcale skorzy do przesady w pochwałach. Towarzysz św. Ottona, notując mnogość zwierzyny i bydła, obfitość pszenicy i miodu w kraju Pomorzan, nie waha się napisać, że "gdyby miała winną latorośl, oliwki i figi, sądziłbyś że jest to ziemia obiecana, z powodu bogactwa drzew owocowych."
Neander, tamże.
O nich to, o naszych przodkach napisze obcy historyk z ubiegłego stulecia: "Te wendyjskie ludy znały górnictwo, którego nauczyły się od Markomanów, i pozostawiły po sobie najstarsze ustawodawstwo górnicze. Byli oni narodem tak skrzętnym i rolnictwu tak oddanym, że każdą połać ziemi, którą zamieszkiwali, obracali na uprawę wszelkich gatunków zboża i owoców."
Fr. J. Jekel, Pohlens Handelsgeschichte, Wiedeń, Tryjest, 1809
Gdy taki był obraz życia pogańskich Słowian, to w tym samym czasie w Europie chrześcijańskiej, nękanej przez plagi, krucjaty i głód, kwitło w najlepsze ludożerstwo. W biskupim mieście Troyes można było kupić na targu mięso ludzkie - ba! - upieczone w dodatku.
G. G. Coulton, Inquisition and Literty, Londyn, 1938
Słowianie Zachodni, chociaż celowali w rolnictwie, byli również ludem morskim i w tej dziedzinie przodowali sąsiadom, o czym świadczyć może szczegół, że sztuka solenia śledzi znaną była Pomorzanom wcześniej niż Duńczykom i Niemcom z nad morza Północnego, którzy dopiero u Słowian nauczyli się tej umiejętności.
Handel solą i śledziami kwitł w "słonym Kołobrzegu", gdzie zawijały statki z dalekich stron i gdzie też zaopatrywało się w produkty morza bliskie zaplecze - Polska. Pomorski bursztyn szedł szeroko w świat, znali go i cenili Rzymianie, Grecy, Arabowie.
Każdego kto przystępuje do badania przeszłości Pomorza, uderzyć musi duża ilość osiedli, miast i portów, rozsianych gęsto pomiędzy Łabą a ujściem Wisły. Starogard, Welegrad, Arkona - miasto 30?sto tysięczne w 12 w. - Roztoka, Dymin, Wolgast, Wszedom, Wolin, Szczecin, Kołobrzeg, Kamień - tętniły ruchem i życiem.
Miasta te posiadały z reguły własną organizację samorządową, z burmistrzem, radą miejską, urzędnikami, z własnym ustawodawstwem, systemem podatkowym, itp. W Szczecinie, gdzie targi odbywały się dwa razy w tygodniu, znajdowało się specjalne podwyższenie na rynku, na które wchodziło się po stopniach, a które służyło urzędnikom miejskim do obwieszczania ludności rozporządzeń władz.
A oto jak wyglądała perła Bałtyku, legendarna, Wineta, słowiański Wolin, o którym kronikarz zapisał co następuje: "Opowiada się o tym mieście rzeczy nadzwyczajne i prawie nie do wiary, wymienię przeto nieco godnych przekazania szczegółów o nim. Było to prawdziwie największe ze wszystkich miast Europy, a mieszkali tam Słowianie i ludność mieszana z innych narodów, Greków i barbarzyńców. Cudzoziemscy Sasowie również otrzymywali zezwolenie mieszkania tam na równych prawach z innymi, pod jednym warunkiem, a to żeby w czasie swego pobytu w mieście nie wyznawali otwarcie wiary chrześcijańskiej. Przez cały czas aż do zburzenia miasta jego mieszkańcy błądzili w wierzeniach pogańskich. Poza tym, jeśli chodzi o moralność i gościnność, trudno by znaleźć lud bardziej szlachetny i zacny. Bogate w towary wszystkich narodów, Jumne obfitowało we wszystko co było przyjemne i rzadkie."
Helmold, rozdz.2. Jumne, Julin. nazywali tak Wolin Duńczycy, - Wineta - Niemcy
Na uwagę zasługuje również stolica Ratarów Radogoszcz, w ustach Helmolda: "- bardzo szeroko znana Retra, siedziba bałwochwalstwa, gdzie została wzniesiona wielka świątynia, poświęcona demonom, z których najważniejszym jest Radgast. Jego posąg ozdobiony jest złotem a łoże okryte purpurą. Zajmująca środek miasta warownia ma dziewięć bram, dostępu do niej broni ze wszystkich stron głębokie jezioro. Drewniany most użycza przejścia jedynie tym, którzy pragną złożyć ofiary lub zasięgnąć rady wyroczni."
Helmold, tamże,
O budownictwie Słowian możemy z całą pewnością powiedzieć, że stało na poziomie dalekim od prymitywu. Świątynie słowiańskie były prawdziwymi dziełami sztuki, świadczącymi o wysokim smaku artystycznym i zamiłowaniu do piękna u ich twórców, biegłych w architekturze, rzeźbiarstwie i malarstwie.
Bije mocniej serce słowiańskie, gdy wyobraźnia chłonie opisy dawnej praojców świetności: "w mieście Szczecinie były cztery kontyny, lecz jedna z nich najokazalsza, zbudowana była z zadziwiającą sztuką i pięknie zdobiona, miała bowiem wewnątrz i zewnątrz rzeźby, obrazy postaci ludzkich, ptaków i dzikich zwierząt, które ze ścian spoglądały, a tak wiernie i naturalnie były przedstawione, że wydawały się jak żywe i życiem tchnące, i, co określiłbym jako rzadkość, żadna niepogoda, śnieg czy deszcz, nie były w stanie zaszkodzić świeżości barw malowideł zewnętrznych lub zamazać tego, co sprawiła sztuka malarzy."
Herbord, Życiopis św.Ottona,: za Wienecke, Untersuchungen zur Religion der Westslawen, Lipsk, 1940 s 240. Por. też Thede Palm, Wendische Kultstätten, Lund,1937.
Tak wyglądały dzieła słowiańskich mistrzów. Po nich przyjdą inni, zniszczą nienawistne im Piękno, a na jego gruzach obkadzać poczną swoje szpetne bohomazy.
Wspomnieć tu również należy o innym mieście pomorskim, Guckowie, gdzie mieszkańcy, zagrożeni przymusową chrystianizacją, używali wszelkich zabiegów by ocalić tamtejszy chram, który, uważany za wielkie dzieło sztuki, stanowił ozdobę miasta i przedmiot chluby ludności. Nie pomogło nic, i piękna świątynia guckowska podzieliła los wszelkich innych pomników sztuki słowiańskiej.
Zagładzie uległo piśmiennictwo słowiańskie, o którym wiemy, że było, a o którego poziomie możemy się dziś jedynie domyślać, porównując osiągnięcia naszych przodków w innych dziedzinach umiejętności ludzkich.
O roli, jaką słowa pisane odgrywało w życiu publicznym Pomorzan, sądzić możemy z tego, że gdy w roku 1128 książę Warcisław zwołuje wiec ogólnokrajowy i w tym celu rozsyła wici, są one pisane i zawierają wyszczególnienie spraw mających być przedmiotem obrad.
Neander, op. cit.
Już w wieku X Boso, biskup Merseburga, nawracacz Słowian, uważa za wskazane napisać dla nich liturgię katolicką w języku i alfabetem słowiańskim. Mowę słowiańską znał również cesarz Niemiec Otto I. Jeśli wierzyć kronice Prokosza, sztuka pisania znaną była naszym przodkom na długie wieki przed erą Gallów i Kadłubków. Przed nimi istniał długi poczet dziejopisów pogańskich, najstarszym z których miał być Wojan, ojciec historii polskiej, twórca pisma słowiańskiego.
Kronika Polska przez Prokosza. W wieku X napisana, z dodatkami z Kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznymi komentatora wieku XVIII Pierwszy raz wydrukowana z rekopisma nowo wynalezionego. W Warszawie, r.1825 Według wydawcy, P. Dyjamentowskiego, rękopis ten, znaleziony, za St. Augusta, pochodzi od nieznanego ''komentatora", który przepisał obie kroniki i zaopatrzył je własnymi przypisami.
Sięgamy tu w pełną tajemnic epokę Lechów, Wicimirów, Kraków, Przemysławów, Leszków, Ziemowitów - epokę wykreśloną z historii naszej, uznaną za bajeczną, psuje ona bowiem harmonię rzepichopiastowej legendy.
Mówiliśmy już o tym, jak to Słowianie Zachodni, posiadając morze, umieli uczynić zeń źródło gospodarczego dobrobytu i teren pokojowej pionierskiej pracy. Równie przedsiębiorczymi byli oni w dziedzinie morskiej sztuki wojennej. Słowianie pierwsi z ludów pobrzeża bałtyckiego poczęli budować statki zdolne do przewozu wojsk konnych. Tak jest; czego nie mogła dać kawalerii Czarnieckiego niedołężna Rzeczpospolita, jazda Pomorzan miała pięć wieków przedtem.
W roku 1136 książę Racibor, załadowawszy swą armię na 250 statków, po 44 ludzi i po 2 konie na każdym, płynie z tym wojskiem około 300 mil morzem i ląduje po drugiej stronie Bałtyku na skandynawskim brzegu.
Tam zdobywa leżące przy ujściu rzeki Goty bogate i silnie bronione miasto Konungahella, przy czym zagony jazdy osłaniają oblegającą miasto piechotę. Opisując szczegółowo przebieg oblężenia, kronikarz wymienia imiona dowódców wojsk Racibora, a mianowicie Unibor i Dunimir.
O śmiałej tej wyprawie długo było głośno na całej Północy. Dziś - Któreż dziecko polskie zna imiona bohatrów, pomni dni sławy, kiedy to skaliste brzegi Skandynawii grzmiały echem kopyt słowiańskich koni.
Snorre Sturlason, Hemskringla, or The Lives of the Norse Kings, Cambridge, 1932. Ta kronika norweska z XIII w. uważana jest za główne źródło do historii, Skandynawii. Konungahella - dziś szwedzki Kungelf. Por. także: L, Leger, Les Anciennes Civilisations Slaves, Paryż, 1921.
Bardziej niż daleka ojczyzna Wikingów, wystawione były na najazdy Pomorzan, zarówno z morza jak i lądu, bliskie dzierżawy Duńczyków, starych nieprzyjaciół i rywali o władztwo Bałtyku.
I gdy czytamy, jak to król Danii Svein posyła w r. 1157 dary dla Światowida w Arkonie - m. in. kosztowny puchar złoty - widzimy w tym nie sentyment, ale gest polityczny dla pozyskania względów groźnych na morzu Ranów.
Saxo Grammaticus, wyd. Oliver Elton, Londyn., 1894, ks. XIV, s. 564. Por. także: Widajewicz, The Western Slavs on the Baltic, Toruń, 1936.
Dary chrześcijańskiego monarchy u stóp słowiańskiego Boga - cóż za wspaniały widok!
Tak było w one dni sławy i potęgi, kiedy zdawało się, że rozlany szeroko na olbrzymich przestrzeniach od Peloponezu po Jutlandię żywioł słowiański decydować będzie o obliczu Europy. Sławę Trygława śpiewały nie tylko fale Bałtyku, kamienne twarze dumnego bożyca patrzyły również ze szczytów Karkonoszy w modrą toń Jadranu, Adriatyckiego morza.
Nie raz nie dwa szczerbił się miecz słowiański o mury złotego Carogrodu, a zbrojne zadrugi niosły swe panowanie hen aż do Grecji na Jońskie wybrzeża. Na przełomie VIII w. zanosiło się na to, że Europa stanie się słowiańską.
To nie nastąpiło, przeciwnie, następne stulecia przynoszą już tylko powolne lecz ciągłe cofanie się Słowiańszczyzny, upadek jej kulturowy, niewolę duchową i utratę samodzielności politycznej ludów słowiańskich. Dotyczy to w pierwszym rzędzie Słowiańszczyzny Zachodniej.
Jest rzeczą niezmiernej dla nas wagi zdanie sobie sprawy z tego, jak się to stało. Od razu trzeba stwierdzić, że to co na ten temat mają do powiedzenia nasi uczeni, razi płycizną i brakiem krytycyzmu.
Nauka nasza orzekła bezapelacyjnie, że powodem nieodegrania przez ludy słowiańskie poważniejszej roli historycznej były wrodzone rzekomo Słowianom bierne cechy ich charakteru, a w szczególności skłonność do anarchii i niezdolność organizacyjna. Fenomen katastrofy dziejowej Słowian trzeba było w jakiś sposób wytłumaczyć, przyjęto więc podsuniętą przez obcych tezę o "improduktivite slave".
Teoria o nietwórczości słowiańskiej powstała w czasie, gdy Słowianin jest już tylko pojęciem biologicznym, a dawno przestał istnieć jako typ duchowy, reprezentujący własną, słowiańską kulturę.
Z czasów gdy ta ostatnia była wartością żywą, historia przekazała nam zgoła odmienny obraz Słowianina jako typu człowieka. Możemy o nim sądzić choćby na podstawie tego, co wyżej zostało zebrane fragmentarycznie w odniesieniu do Słowian Zachodnich, do których my należymy.
Zarzut anarchizmu Słowian wydaje się tym mniej przekonywujący, skoro się zważy, że wszystkie narody Europy wykluwały się wśród nieopisanego zamętu i chaosu walk wewnętrznych, kiedy to twory poństwowo-polityczne znikały równie szybko jak powstawały, a liczba udzielnych księstw i ksiąstewek w łonie jednej i tej samej masy biologicznej szła, jak w Niemczech, w dziesiątki i setki.
Ci zaś, co w dobrej wierze anarchizmem słowiańskim chcieliby tłumaczyć stan rzeczy w Polsce w epoce zwanej saską - stawiają się sami poza nawias ludzi myślących.
Porażka dziejowa Słowiańszczyzny, to przede wszystkim zagadnienie kulturowe. Żywioł słowiański przestaje być samodzielnym podmiotem historii a staje się jej przedmiotem z chwilą, gdy zniszczeniu ulega motor duchowy, który tę olbrzymią masę biologiczną wprawił w ruch, nadawał jej wyraz i kierunek, stanowił o jej spoistości wewnętrznej i prężności na zewnątrz. Motoru tego zabrakło, gdy zniszczona została kultura słowiańska.
Przyczyny klęski danego typu kulturowego mogą być trojakie: zetknięcie się z innym, wyższym typem kultury; zniszczenie mechaniczne przez wrogie siły fizyczne; niemoc wewnętrzna jako skutek zaszczepienia elementów rozkładowych z zewnątrz. Pomijamy tu wypadek śmierci naturalnej typu kulturowego z powodu jego przeżycia się, o czym w odniesieniu do młodej kultury słowiańskiej nie można mówić. Na jej zniszczenie złożyły się trzy pierwsze przyczyny.
Zachód Europy, znajdując się w bezpośrednim i długotrwałym zasięgu kultury grecko-rzymskiej, miał czas i możliwość wysunięcia się na przód w swym rozwoju według wzorów już gotowych, po które trza było jeno ręką sięgnąć do bezpańskiego skarbca po starożytnych.
Chrześcijaństwo, ta swoista kategoria kulturowa, zanim usadowi się w duszy Zachodu ze skutkami widocznymi dopiero w późnym średniowieczu, jest na początku tego okresu raczej tylko instrumentem szerzenia bezsprzecznie najwyższej w ówczesnym świecie cywilizacji rzymskiej, względnie tego co po niej pozostało. Cesarstwo rzymskie Karola Wielkiego to nie tylko wyraz ambicji politycznych, ale również świadectwo latynizacji Zachodu.
W starciu z tym uformowanym już i okrzepłym duchowo Zachodem młode, występujące dopiero na drogę rozwoju Słowiaństwo było z natury rzeczy stroną słabszą, i to właśnie, nasza młodość kulturowa zadecydowała o wyniku walki.
Bo chociaż piękne osiągnięcia możemy zapisać na dobro Słowian Zachodu, to jednak jako całość Sławia w stosunku do swych wrogów, dysponujących bogatym dziedzictwem Rzymu, była konkurentem na dorobku, wartością kulturową młodszą, - i to ją zgubiło.
Wynikiem zetknięcia się dwóch obcych sobie światów może być tylko walka, nieubłagana, na śmierć i życie, a toczy się ona nie tylko wtedy gdy szczęka oręż i leje się krew. Wojny są jedynie epizodami w bezkrwawych zmaganiach o zwycięstwo własnego sposobu pojmowania życia - stawka, która w każdym momencie dziejów mobilizuje ludzi przeciwko ludziom, ideę przeciwko idei, kulturę przeciw kulturze.
Świat słowiański i świat Zachodu to były moce nawzajem się wykluczające i najbardziej sobie wrogie. Toteż z łatwością przyszło chrześcijaństwu poruszyć przeciwko Słowianom całą potęgę Zachodu, rozpalić wyobraźnię świeżo pozyskanych dla krzyża ludów, które z zapałem i gorliwością neofitów podejmują hasło walki z pogaństwem.
Wyprawy krzyżowe, o czym nasi historycy wolą milczeć, szły nie tylko do Palestyny.
Krucjacie z 1147, związanej z imieniem Bernarda z Clairvaux, przyświeca jako jeden z celów złamanie dumnych Słowian połabskich. Zebrane wówczas wojska dzielą się na trzy części: jedna z przeznaczeniem do Azji, druga do Hiszpanii przeciwko Arabom, trzecia zaś armia rusza na podbój Sławii. Wyprawie, która ściągnęła panów i książąt z całych Niemiec, przewodzi z ramienia papieża jego legat i biorą w niej udział "wszyscy biskupi Saksonii"
Helmold, rozdz.62.
W sławnej pamięci pozostanie bohaterska postać Niklota, księcia zagrożonych w pierwszym rzędzie Obotrytów, który nie czeka na wroga bezczynnie, uderza pierwszy, pustoszy jego ziemie, a równocześnie, budując twierdze na własnej granicy i zabiegając o pomoc sąsiadów, nie zaniedbuje niczego dla odparcia najazdu.
Krucjata z roku 1147 nie była pierwszą ani ostatnią. Wyprawy na Słowian, organizowane przez papiestwo, groźne były tym bardziej, że pokrywały się całkowicie z interesem politycznym Niemiec. Katolicki krzyż i germański miecz złączyły się we wspólnym wysiłku, by nieść znienawidzonej Sławii niewolę duchową i zagładę fizyczną.
Skuteczny odpór połączonym siłom wrogów dać tylko mogła zjednoczona moc słowiańska i nie brak dowodów, że świadomość tego istniała wśród poszczególnych plemion, zwłaszcza połabskich.
Z biegiem czasu zarysowują się tam trzy większe ośrodki krystalizowania się jedności słowiańskiej: związek Serbo?Łużycki, związek Weletów i związek Obotrytów. Tym ostatnim często stają w potrzebie Pomorzanie, Czesi w utrzymaniu się Lutyckiego szańca widzą swój własny dobrze zrozumiany interes.
Właśnie Czesi karzą śmiercią odstępcę wiary ojców, Wacława, który inaczej niż to czyniła jego matka, dzielna Drahomira, pozostawił bez pomocy napadniętych Połabian i ukorzył się przed Niemcami.
Nim doszło do nierozumnych walk Krzywoustego z Pomorzanami, musiały istnieć jakieś ściślejsze związki pomiędzy tymi ostatnimi a Polakami, skoro Nestor żyjący w XII w. mógł pisać o jednym wielkim plemieniu Lechitów, w skład którego wchodzili oprócz Polan także i Pomorzanie, Wieleci oraz Obotryci, ponadto Mazowszanie, Wiślanie i inni.
Proces politycznego jednoczenia Sławii Zachodniej, zapoczątkowany powstaniem rozległego państwa Samona w VII w., imperium wielko-morawskiego w IX w. a związków połabskich w tym samym względnie późniejszym czasie - zwolna, ale postępował, a jego pierwsze etapy, znaczone nietrwałością tych tworów, należą do normalnych zjawisk w przebiegu krystalizacji wspólnoty rasowo-kulturowej.
Niestety, za Łabą proces ten, z przyczyn o których już mówiliśmy, dokonywa się szybciej.
W chwili gdy świat germański rusza na podbój Sławii, nie jest ona jeszcze dojrzałą kulturowo na tyle, by poczucie wspólnoty krwi i ducha skupić mogło rozstrzelony żywioł słowiański w jedną potężną całość, świadomą siebie, swych przeznaczeń i celów.
Odruchy samozachowawcze młodej, nieobjawionej jeszcze samej sobie duszy słowiańskiej są nieraz ślepe, często wprost samobójcze. W momencie gdy na przedpolach Polski krwawią się Połabianie, którzy bohatersko opierają się germanizacji i katoliczeniu - w tym momencie Mieszko I otrzymuje chrzest, tym samym wprowadza bezwiednie wroga na tyły wiernych obrońców słowiańskiej ziemi i kultury.
Historycy nasi rozpływają się w pochwałach kroku Mieszka, jako aktu mądrości politycznej. Poglądy ich zgodne są na tym punkcie z bezinteresowną opinią członków Towarzystwa Jezusowego.
Wprowadzenie chrześcijaństwa do Polski, poza tym że było ciosem w plecy walczących Połabian, rozsadzeniem Lechii od wewnątrz, nie tylko że nie odsunęło od Polski niebezpieczeństwa germanizacji, ale przeciwnie, skutecznie torowało jej drogę. Poddanie się chrześcijaństwu postawiło Polskę w roli klienta Zachodu, skazywało na trwałą zależność odeń w dziedzinie najbardziej decydującej o stosunku wzajemnym narodów, bo kulturowej. Zmuszona do wyrzeczenia się tego wszystkiego co stanowiło dotąd jej własne oblicze duchowe, Polska wchodzi do społeczności narodów zachodnich jako nowicjusz, długo bez jakichkolwiek szans na dorównanie, a tym bardziej na przodownictwo swoim mistrzom.
Wyższość Zachodu reprezentowały wobec Polski, zwłaszcza w początkowym okresie, Niemcy, i to zaważyło fatalnie na dalszym układzie sił na naszych zachodnich granicach.
Uczynić trwałym dzieło Chrobrego, podnieść je do roli wszechsłowiańskiego imperium, nadać mu siłę atrakcyjną w oczach wycinanych na progu Polski plemion tego samego języka, tej samej wiary i ducha - mogło tylko pogaństwo.
Pogaństwo jako więź kulturowa, wspólna tej olbrzymiej masie ludzkiej, słowiańską mową słowiańskiego Światowida sławiącej.
Tej mocy drzemiącej w ich sercach i duszach, przodkowie nasi nie byli jeszcze w pełni świadomi. Idea zjednoczenia Sławii pod wodzą Polski straciła swą moc z chwilą, gdy zgasły znicze w Poznaniu, Gnieźnie, Krakowie.
Na miejsce zniczów postawiono, mieczem obcym chronione, krzyże - symbole zagłady tego wszystkiego co było duszą Słowiańszczyzny. I, równocześnie, symbole wciskania się niemczyzny.
Bez znaczenia pozostaje podkreślany w podręcznikach historii szczegół, że pierwsze forpoczty chrześcijaństwa dostały się do Polski nie prost z Niemiec, a drogą okrężną przez Pragę.
O chrześcijaństwie, a tym mniej o katolicyźmie czeskim z tego okresu nie można mówić poważnie, zważywszy, że długo po Cyrylu i Metodym i św. Wacławie, wciąż silne pogaństwo kilkakrotnie odzyskuje władzę nad krajem, jak za Drahomiry i Bolesława I, który panowanie swoje rozpoczyna rzezią chrześcijańskich księży.
Św. Wojciech dwukrotnie uchodzić musiał przed wzburzonym ludem, z Pragi do Rzymu, a okoliczności które skłoniły nieszczęsnego biskupa do udania się do Prusów były zgoła dramatyczne.
Wydaje się, że zwątpiwszy w nawrócenie zatwardziałych w pogaństwie rodaków, a wiedząc z doświadczenia, że do Rzymu, jako wygnaniec, nie ma po co wracać - w samobójczej, aureolą męczeństwa opromienionej śmierci poszukał końca swych zawodów i upokorzeń.
Słowianie, dopóki byli wolni, żywili uczucia dalekie od miłości w stosunku do świętych patronów, narzuconych im później przez Rzym.
Jakże straszliwą wymowę posiada to, że zarówno św. Wacław, symbol upadku godności narodowej, jak i św. Stanisław, zdrajca swego króla, zostali patronami, jeden Czech, drugi - Polski!
Zanim do tego dojść mogło, długo lała się krew i dymiły zgliszcza po całej ziemi naszej. Podobnie jak to było nad Łabą, na Pomorzu, w Czechach i gdzie indziej, katolicyzm wchodził do Polski po trupach - o tym trzeba pamiętać.
Wprowadzany siłą, katolicyzm w Polsce długo jeszcze nie ważył się zapuszczać swych korzeni poza obręb miast i warowni, a cudzoziemskimi mnichami obsadzonych klasztorów. Lud w swej masie trwał mocno w wierze ojców.
Po śmierci Mieszka II w r. 1034 zwycięskie pogaństwo zmiata z ziemi polskiej i te nieliczne placówki katolicyzmu i niemczyzny.
Na chwałę Światowida płoną, gdzie je zdążono postawić, kościoły. Kazimierz Mnich z jego niemieckim otoczeniem uchodzić musi z kraju, lud wszędzie wycina znienawidzonych księży. Oprócz momentów religijnych i, mówiąc językiem dzisiejszym, patriotycznych, w tym wybuchu żywiołowej nienawiści mas ludowych grały też swoją rolę względy socjalne.
Krzyż oznaczał nie tylko wyrzeczenie się ojczystych bogów i obyczajów, ale również uciążliwe dziesięciny na rzecz kleru, z czym wszystkim wolny kmieć słowiański nie mógł się pogodzić bez walki.
Liczne powstania poniewolonych już plemion nadłabskich często na tym wybuchały tle i tym też w dużej mierze należy tłumaczyć zaciekłość, z jaką lud za Masława wyrzynał apostołów zagranicznej wiary.
To co u ludu było odruchem instynktownym, naturalną reakcją wobec obcości, wśród światlejszych elementów, skupionych wokół Masława, księcia Mazowsza, wyrażało się w świadomym dążeniu do odbudowy państwa na zasadach rodzimego pogaństwa.
Masław dostrzegał jasno niebezpieczeństwo krzyża, zdawał sobie sprawę, że chrześcijaństwo i słowiańszczyzna to są dwa światy nawzajem się wykluczające, że nie ma dla nich miejsca obok siebie razem na ziemi polskiej.
Tragedią Masława było, że w tej przełomowej epoce tak jasno jak on patrzyło w Polsce niewielu. Rozumiemy pobudki katolickich historyków, usiłujących pomniejszyć wypadki doby Masława, a jego samego sprowadzić do wymiarów zwyczajnego awanturnika.
Wyniosła postać pogańskiego władcy nie pasuje im do rzewnego obrazku rzepichopiastowej Polski, radośnie padającej w objęcia krzyża. Z historii naszej nic nie wymaże faktu, że w sto lat prawie po owym reklamowanym roku 966 - w samym sercu polski powiewał dumnie sztandar Światowida.
Masław nie cierpiał katolicyzmu całą mocą swej słowiańskiej duszy, jak mówi podanie, darować głosicielom swoistej czystości duch ich pogardy dla spraw cielesnej higieny, co w oczach Słowian, zamiłowanych w swoich łaźniach, piętnowało katolickich mnichów mianem brudasów.
Takimi też byli ci pionierzy wytworzonej w zaduchu cel pustelniczych doktryny, że poniżenie człowieka dodaje chwały Bogu, że niechlujstwo ciała jest cnotą, a czystość osobista oznaką grzesznej pychy. Słowiańska łaźnia, ten piękny i charakterystyczny szczegół życia naszych przodków, znika w miarę szerzenia się katolicyzmu i staje się na wsi polskiej zamierzchłym wspomnieniem w epoce saskiej, kiedy kościół i karczma stanowiły jedyne ośrodki życia zbiorowego ludności wiejskiej, kiedy na głowach bogobojnych owieczek rosły kołtuny, i kiedy w stolicy "postępowy" król bił własne wszy za pomocą srebrnego młotka.
Wróćmy jednak do czasów stokroć interesujących. Na to co się działo w Polsce po wygnaniu Mnicha, nie mógł patrzyć obojętnie ani papież ani cesarz niemiecki, jednakowo zainteresowani.
Masław, zanim zdołał zorganizować kraj, osłabiony walkami wewnętrznymi i najazdami sąsiadów, ma do czynienia z powracającym na czele rot niemieckich Mnichem.
Walka trwa przez całe sześć lat, w ciągu których mnich raz za razem ponosi porażki, jest bity w każdej co roku ponawianej próbie opanowania Mazowsza, gdzie Masław trzyma się mocno. Dopiero nowa pomoc zagraniczna, tym razem Jarosława Kijowskiego, uzyskana przez Mnicha za cenę Grodów Czerwieńskich, przechyla ostatecznie szalę na rzecz chrześcijaństwa.
W roku 1047 na polach Płocka dochodzi do rozstrzygającej bitwy, i w bitwie tej, pod stosami 15 000 poległych wojów Masława pada Polska słowiańska. Wprawdzie katolicyzm długo jeszcze nie czuje się pewnie w roli zwycięscy - walki z odradzającym się wciąż pogaństwem wypełniają w Polsce cały wiek XI i XII, - ale wynik tych rozpaczliwych bojów jest już z góry przesądzony. Pomorze, ostatni bastion pogaństwa, po upadku Masława może się spodziewać od Polski wszystkiego prócz pomocy.
W roku 1168 przestaje bić serce Słowiańszczyzny - pada królewska Rana. Na poniewolonych ziemiach, wydanych na łup zagranicznych misjonarzy, święci swój krwawy triumf, szaleje orgia niszczenia kultury słowiańskiej. Na zagładę zostaje skazane wszystko, co w jakikolwiek sposób przypominać mogło ujarzmionemu ludowi chwałę jego wolnych przodków, świetność pogańskiej Sławii.
Gdzie tylko stanęła stopa chrześcijańskiego barbarzyńcy, tam śmigał topór, padały posągi bogów, ogień trawił chramy, te arcydzieła sztuki słowiańskiej. Nie pozostał z nich kamień na kamieniu, miejsca gdzie stały równano z ziemią.
Dla ciemnych wyznawców Chrystusa bożek słowiański to nie była tylko kwestia figury z drzewa czy kamienia i osnutego dokoła niej zabobonu. Wszak w opinii największych Ojców i Doktorów Kościoła bóstwa pogańskie to były istoty żywe, demony, wrogie moce nadprzyrodzone, w istnienie których wierzono równie silnie jak we własnych świętych niebieskich.
Niszczenie pogaństwa równoznaczne było ze ściganiem wszechobecnego szatana, odbywało się przeto z całą bezwzględnością na jaką mogły się zdobyć nienawiść i fanatyzm.
Tutaj tytułem dygresji warto nawrócić do tego cośmy mówili w rozdz. V o sentymentach w katolicyzmie. Dopóki obiekty ich były czymś żywym, konkretnym, na każdym kroku w życiu właśnie ziemskim spotykanym, - jak demony i inne moce szatańskie, dopóty widzimy w katolicyzmie sentymenty mocne, intensywne, do gorączki fanatyzmu dochodzące.
Dziś, gdy nawet dla najtępszego dewota szatan jest pojęciem abstrakcyjnym, od życia oderwanym, zdematerializowanym, - pojęcie to nie jest już zdolne stać się obiektem żadnego sentymentu, nie różnicuje żadnych w duszy ludzkiej emocji, do żadnego nie prowadzi czynu.
Wówczas w Polsce, gdy szatany czaiły się za każdym dębem świętym, gdy biesów pełne były chramy, gaje i węgły domostw nawet, w on czas Kościół z wprawą nabytą wiekowym doświadczeniem, burzył, palił, skazywał na potępienie i prześladował.
W Polsce każdy opat w promieniu swego klasztoru, każdy proboszcz w swej parafii miał obowiązek służbowy tępienia wszelkich, najbardziej zdawało by się niewinnych śladów pogaństwa.
Jeśli się przypomni, jak na Wschodzie z bogatej literatury antykatolickiej z pierwszych wieków chrześcijaństwa nie zachowało się nic, jak Kościół potrafił spalić wszystko, - to tym bardziej nie można się dziwić, że nic nie ocalało z pogańskiego słowa pisanego na obszarach Sławii, gdzie Kościół, czując się w roli zdobywcy, nie potrzebował krępować się niczym w stosowaniu udoskonalonych wiekową praktyką metod niszczenia przeciwnika.
Nie można było wymagać od ciemnego mnicha z Niemiec czy z Frankonii, by znalazłszy się w roli pioniera nowej kultury w kraju obcym mu językiem, obyczajem, tradycją, miał jakiekolwiek zrozumienie dla pamiątek przeszłości, niszczenie których było jego obowiązkiem i potrzebą duszy.
W rezultacie nie mamy dziś ani jednego skrawka dokumentu pisanego z czasów Polski pogańskiej, ani jednego ułamka rzeźby, malowidła, żadnego szczątka który by mógł świadczyć o pięknie epoki wydanej na pastwę wandali w sutannach.
Nie mamy z tych czasów ani jednego bodaj podania, legendy, pieśni, niczego, co by nie przeszło przez magiel Kościoła, wyprane ze swej pierwotnej treści, zniekształcone, przebóstwione na chwałę katolickiego Boga i na użytek zwycięzców.
Na miejsce Światowida podsunięto jakby na urągowisko św. Wita, Kupałę przefasowano na św. Jan, wśród słowiańskich godowych kraszanek zjawił się baranek judeo-perski z chorągiewką w racicy, złociste promienie słonecznego Daćboga ściągnięto na aureolę dla św. Eljasza.
Robota była systematyczna, dozorowana pilnie przez Rzym, który w samym jedynie wieku XIII wysyła do Polski ni mniej ni więcej tylko 49-ciu legatów papieskich.
Potomków tych co z imieniem Peruna na ustach gromili zastępy krzyżowców, uczono zawodzić pieśń mnichów klasztornych: "O Gloriosa Domina", która to kantyczka w przeróbce na język polski, jako pieśń św, Wojciecha, nazywa się dziś starodawnym hymnem rycerstwa polskiego!
Z pozbawionym głosu narodem samozwańczy opiekunowie mogli robić i robili co chcieli. Z chwilą zniszczenia rodzimej kultury co była siłą cementującą je w jedną całość, poszczególne kraje słowiańskie tracą samodzielność swego rozwoju, a co za tym idzie politycznych i wszelkich innych.
Zawsze gotowe sie ujawnić w każdym wielkim organizmie tendencje odśrodkowe nie mają już żadnego hamulca, pomiędzy licznymi ludami jednej niegdyś Sławii wyrasta stale pogłębiająca się przepaść różnic religijnych, językowych, cywilizacyjnych.
Rozbici na mnóstwo karłowatych tworów państwowych Słowianie stają się jako piasek na pustyni miotany wichurą. Burze dziejowe przewalać się odtąd będą bezkarnie po ziemiach słowiańskich, niosąc żywiołowi słowiańskiemu śmierć, zniszczenie i niewolę.
Połabianie giną do szczętu niemal, Ruś jęczy przez wieki pod knutem Tatara, Południe odcięte od zaplecza fatalnym klinem madziarskim pada łupem Islamu i okazyjnie krucjat papieskich.
Czechy po zastrzyku chrystjanizmu wiją się w konwulsjach choroby wewnętrznej, której symptomy, w postaci na pozór łagodniejszej ale tym bardziej straszliwe w skutkach, wystąpią w Polsce w całej swej grozie nieco później, w epoce saskiej.
Losy Polski stanowią najbardziej wstrząsający akt w tragedii biosu słowiańskiego.
Polska, której duchowy rozwój zwichnięto u kolebki, ma na tyle sił żywotnych, by przez dość długi okres następny swych dziejów cieszyć się względną jeszcze pomyślnością i rozrostem. Kryzys wybuchnie dopiero pod koniec XVI wieku, gdy hamowany dotąd proces katoliczenia wystąpi ze zdwojoną gwałtownością, po czym sparaliżowany, uśpiony w letargu katolickiego błogostanu naród stanie się bezwolnym obiektem bezbolesnej już operacji rozbiorów.
Operacji oczywiście przez katolicyzm ani przewidzianej ani pożądanej, niemniej przezeń zawinionej.
Zbliżamy się do zakończenia niniejszych rozważań. Zmierzają one do wykazania, że Polska Ideologia Grupy, polski charakter narodowy, zanim wykształcił się w swą dzisiejszą postać, przeszedł trzy fazy rozwojowe.
W fazie pierwszej, gdy naród oddycha atmosferą własnej, rodzimej kultury, charakter ten jest słowiańskim. W rzędzie kategorii kulturowych stanowi typ zdecydowanie dodatni, jest charakterem twórczym, mocnym, jest pięknym okazem możliwości rozwojowych człowieczeństwa. Tym piękniejszym i drogim, że naszym własnym. Stajemy ze czcią przed cieniami przodków co wspaniałym duchem słowiańskim ożywieni tworzyli wielkość naszej Rodzicy - Sławii, szeroko po świecie roznosili chwałę jej imienia.
W XII wieku gasną znicze co chwale tej dodawały blasku. W mrokach nocy co zaległa ojczystą jego ziemię ginie szlachetny typ Słowianina.
Następną fazę w historii Polskiej Ideologii Grupy możemy określić jako okres fermentacji duszy narodowej, w której silne są jeszcze pierwiastki słowiańskie, a nalot chrześcijaństwa, przechodzącego swój własny kryzys, zbyt słaby jest jeszcze by je zdławić.
Rozpędem dawnej jeszcze żywotności idąc, naród dochodzi do znacznej potęgi polityczno-wojskowej, nie może ona jednak stać się fundamentem pod budowę równie potężnego ośrodka kulturowo-cywilizacyjnego co byłby zdolny przetworzyć oblicze Europy środkowo-wschodniej i żywiołowi polskiemu trwałe w niej przewodnictwo zapewnić.
Nie może, bo chociaż ramię jeszcze silne, dusza narodu jest okaleczała. Duch narodu, ten istotny motor dziejotwórczy, jest już pozbawiony dopływu oryginalnej siły napędowej, jest już traktowany coraz obficiej mieszanką doń się nie nadającą.
Motor duchowy polski zacina się, zwalnia obroty, w końcu staje i zastyga w bezruchu.
Następuje to z chwilą gdy po brzemiennym w skutki przełomie kulturowym w Polsce pod koniec XVI wieku katolicyzm, ten sztucznie na pniu biologicznym narodu zaszczepiony system duchowy, przyjmuje się w pełni i staje się odtąd jedyną treścią wypełniającą dusze milionów.
Rodzi się i pleni polakatolik, jedyny odtąd obywatel Wielkiej Parafii Nadwiślańskiej jaką staje się Polska.
Polakatolik - ślepy janczar tych co z jego domu uczynią przedmurze chrześcijaństwa i umierać każą za ideały wiodące naród prostą drogą do zatraty.
W tym to okresie, jako prawe dziecko katolicyzmu, zostaje wykształcona Polska Ideologia Grupy w jej dzisiejszej postaci, w okresie tym krystalizuje się ostatecznie to co dziś zwie się polskim charakterem narodowym.
Przebieg tego procesu będzie tematem dalszych rozważań. Tutaj należy jedynie stwierdzić, że charakter narodowy polski, jedyny czynnik decydujący o losach narodu, jest, od fatalnego przełomu w wieku XVI do dziś, - produktem katolickiej kultury.
Charakter ten nie ma w sobie nic a nic ze Słowiańszczyzny, jest jaskrawym zaprzeczeniem twórczego ducha starożytnych przodków naszych.
VIII. Po zniszczeniu słowiaństwa - przed ugruntowaniem się katolicyzmu 1168-1580
Z datą 1168 łączymy w myślach naszych obraz Światowidowego znicza co zgasł ostatni na ostatnim szańcu pokonanej Sławii - na Ranie.
Dlatego, mimo że losy słowiaństwa na naszych ziemiach rozstrzygnięte zostały znacznie wcześniej, przyjmujemy rok 1169 jako datę kończącą pierwszy, a otwierający drugi okres w dziejach tworzenia się polskiej duszy zbiorowej.
Ten drugi okres zamykamy konwencjonalnie rokiem 1580, kiedy to koniec dziedziczności tronu zbiega się w Polsce ze zwycięstwem katolicyzmu.
Życie duchowe narodu w tym okresie przedstawia się jako stan przewlekłej fermentacji powodowanej ścieraniem się różnorakich oddziaływań.
Długo jeszcze potrzeba ażeby znikły ślady rodzimego pogaństwa. Na ich trwanie nie może pozostać bez wpływu to, że na pobliskiej Litwie skąd przychodzi na tron polski dynastia w osobie poganina w głębi duszy - Jagiełły, - znicze płoną jeszcze w wieku XV a chrystjanizacja postępuje, tak samo jak w Polsce, powoli i powierzchownie.
W Małopolsce wraz ze stołecznym Krakowem katolicyzm napotyka na wcześniejsze tam, od Moraw przyniesione chrześcijaństwo wschodnie z jego bizantyńskim pokostem. Z Czech idzie fala husytyzmu i porywa ze sobą te liczne jeszcze żywioły w kraju, które nie mogą pogodzić się z nowym stanem rzeczy. Żywioły, wśród których idea zjednoczenia Słowian przeciwko germanizmowi i papizmowi wciąż jest jeszcze żywa.
Ledwie że wzmiankowana gdzieniegdzie w podręcznikach naszej historii krwawa bitwa pod Grotnikami świadczy, że jeszcze w XV wieku możliwa była u nas wojna domowa o to, czy Polska ma być narodowa i słowiańska - czy katolicka i pozbawiona własnego oblicza duchowego.
Zaledwie skończy się ta wojna domowa, a już niedługo potem rozleje się po całym kraju potop Reformacji. Siły katolicyzmu rozproszone w walkach politycznych są słabe, walczyć on musi o samo swe istnienie, marzyć nie mogąc o sięgnięciu po wszechwładny rząd dusz, które, pozbawione samym sobie i mając względną swobodę w chłonięciu różnorakich treści ideowych, wcale źle na tym nie wychodzą.
Ten stan podniecenia duchowego, ta niespokojność poruszonych umysłów działa pobudzająco na energię twórczą narodu, co na ogół odbija się dodatnio we wszystkich dziedzinach jego życia w tym okresie. Spróbujmy je pokrótce zarysować.
Po anarchii dzielnicowej, kiedy to na dymiących jeszcze ruinach dawnego porządku rzeczy samowolnie rządziło się duchowieństwo, osłabiony kraj zaczyna powoli przychodzić do siebie. Odbudowa, nieograniczona niemal w początkach okresu władza monarsza odzyskuje z powrotem należną sobie rolę w państwie, którego życie polityczne stabilizuje się pod znakiem równowagi stanów.
Wprawdzie z biegiem czasu władza królewska doznaje uszczuplenia na rzecz stanu szlacheckiego, który zwolna dochodzi do coraz większej potęgi, - jest jednakowoż w całym omawianym okresie dostatecznie silną by w ręku energicznego monarchy zapewnić sprawne działanie aparatu państwa i nie dopuścić do szkodliwych przerostów w jego życiu wewnętrznym.
Tak za Kazimierza Wielkiego, gdy arcybiskup krakowski rzucił na swego króla klątwę za pociągnięcie kleru do świadczeń podatkowych na rzecz państwa, król nie namyślając się długo kazał uwięzić i wrzucić do Wisły księdza, który się ważył zjawić na dworze królewskim z pismem watykańskiego dostojnika. Król postawił na swoim i podatki kler płacić musiał.
Kazimierz Jagielończyk nie pytając Rzymu o zdanie sam obsadza stanowiska biskupie swoimi mianowańcami. Nic sobie też nie robił z klątwy Ojca Świętego, który za wszelką cenę stara się nie dopuścić do przymierza dwóch bratnich narodów, Polski i husyckich Czech.
"Niechęcią papieża względem Polski" - nazywa prof. Wacław Sobieski ówczesną, jawnie wrogą Polsce politykę papieską. Miłujący prawdę są historycy nasi, obiektywni, a nie bojący się nazwać rzeczy po imieniu - takoż oni.
Zakusy kleru, który chciałby, jak w minionych czasach dzielnicowego zamętu, grać w państwie pierwsze skrzypce, są poskramiane silną ręką króla, ku zadowoleniu i przy poparciu innych stanów, zwłaszcza szlachty.
Stopniowy wzrost znaczenia tego stanu, podobnie jak na Zachodzie tak i w Polsce był zjawiskiem zupełnie normalnym, z faktu ponoszenia głównych ciężarów w utrzymaniu państwa wynikającym.
Można powiedzieć, że mając świadomość tego, oraz poczucie obowiązków wobec państwa, szlachta nie nadużywa swych rosnących coraz to przywilejów w stopniu, który by świadczył o nadmiernym jej w porównaniu do analogicznych warstw na Zachodzie egoizmie.
W życiu politycznym Polski XV i XVI wieku nie widać nic takiego, co by samo w sobie wykluczało z góry dalszy rozwój po linii zdrowego parlamentaryzmu jak w Anglii lub przesądzało nieodwołalnie przyszłą niemoc państwa w czasach saskich, przypisywaną przerostowi roli szlachty.
Osławione liberum veto, owa rzekoma przyczyna wszystkiego złego, pojawia się w sejmie już w r. 1505 za niedołężnego Aleksandra, jednakże przez przeciąg półtora wieku rozum polityczny kierowniczej warstwy narodu czyni niemożliwym wprowadzenie w życie tej - w chwili słabości tronu, a nierozwagi parlamentu przemyconej - zasady prawnej.
Posłużą się nią, po raz pierwszy dopiero w 1652, nowi ludzie, którzy zajmą w sejmie ławy dawnych mężów stanu, a dojrzałość polityczna pokolenia Ostrorogów, Modrzewskich, Przyłuskich ustąpi miejsca ciemnocie i warcholstwu polakatolika.
Obok szlachty widzimy w dobie Piastów i Jagiellonów, jako drugą poważną warstwę społeczną, stan mieszczański. Otaczane opieką królów, zamożne i światłe mieszczaństwo posiada swój głos w sprawach publicznych i stanowi czynnik równowagi wewnętrzno-politycznej, którego brak tak dotkliwie da się odczuć później.
Gdy w 1344 Polska zawiera pokój z Krzyżakami, traktat zostaje stwierdzony i poręczony osobnymi dyplomami przez 7 miast polskich. Podobnie biorą miasta czynny udział w polityce Polski wobec Zakonu w latach 1404, 1411, 1466, w którym to roku pokój toruński podpisują także przedstawiciele pięciu miast polskich i czterech pruskich.
Jan Ptaśnik, Miasta i Mieszczaństwo w Dawnej Polsce, Kraków, 1934.
Za Jadwigi przywilej radomski z 1384 formalnie stwierdza prawo mieszczan do zasiadania w radzie królewskiej. W elekcji Władysława Warneńczyka brały udział miasta, a przywilej koronacyjny z 1434 wylicza jako elektorów 28 miast, oprócz innych niewymienionych.
Tak samo przy udziale miast odbyła się elekcja Jana Olbrachta w 1492. Dopiero w miare przesuwania się punktu ciężkości życia politycznego z sejmu na sejmiki - droga doń posłom miejskim, majoryzowanym przez masy szlacheckie, zostaje praktycznie zamknięta, jakkolwiek na samych sejmikach jeszcze za ostanich Jagiellonów miasta są reprezentowane.
Zaznaczyć należy, że miastom Kraków, Lwów i Wilno przysługiwało aż do końca Rzeczpospolitej prawo wysyłania posłów na wszystkie sejmy, inne zaś miasta jak Poznań, Kamieniec Podolski, Sandomierz, Warszawa wymieniane są mniej lub bardziej regularnie na sejmach elekcyjnych bądź koronacyjnych.
Ptaśnik, tamże.
Włościaństwo w tym czasie przedstawia obraz zupełnie odmienny od tego jaki ujrzymy w stuleciach następnych. Charakterystycznym zjawiskiem w tym złotym okresie wsi polskiej jest wolny kmieć, cieszący się zupełną swobodą osobistą oraz dobrobytem.
Z biegiem wieku XIV pozycja wolnego kmiecia ulega pogorszeniu przez poddanie go sądownictwu szlachty i stopniowe sprowadzanie do roli zwykłego chłopa. Ograniczenia te jednak początkowo nie są zbyt uciążliwe.
Do końca XIV w. powinność pańszczyźniana nie przekracza 16 dni, a przeciętnie wynosi 2-6 dni w roku. W przeważnej większości chłop jest zasadniczo wolny, posiada zdolność prawną dzierżawienia, nabywania i zbywania majątku i może, jeszcze pod koniec XV wieku, zmieniać pana według własnej woli.
Cenne świadectwo dobrobytu wsi polskiej w tym okresie stanowią uchwały sejmu piotrkowskiego z 1496, kiedy szlachta, wprowadzając nowe, dotkliwe ograniczenia praw chłopa, motywuje potrzebę tego wybujałą zdaniem ustawodawców stopą życiową włościan. Posłowie gorszą się iż: "Item propter deordinationem kmethonum videlicet nulla lege adstricti quidam eorum in seperbias efferuntur, pretiosis vestiuntur, expensasque sumptuosas et alia faciunt."
W. R, Morfill, Poland, Londyn, 1893, za Schiemannem.
Szlachta, przed którą po pokoju toruńskim z 1466 otwarły się szeroko możliwości wywozu zboża, odczuwa gwałtownie brak rąk roboczych. Coraz bardziej przeto kolejne statuta sejmowe przywiązują chłopa do ziemi i pozbawiają go prawa dysponowania nią, równocześnie mnożą się robocizny na rzecz pana.
Potrzeba jednakowoż zapewnienia włościaństwu zdrowych warunków bytu jest odczuwaną w łonie samej szlachty. I tak synod dysydentów w Poznaniu w 1560 uchwala, że chłop nie powinien pracować na pana więcej jak trzy dni w tygodniu, zaś światły Modrzewski domaga się m. in. udziału ludności wiejskiej w wyborze biskupów.
Już sama możliwość publicznego rozważania takiego projektu świadczy o roli elementu chłopskiego w życiu epoki jakże odmiennej od zbliżających się już czasów gdy chłop polski zepchnięty zostanie do poziomu bydlęcia roboczego, a na straży jego nędzy stanie cały aparat państwa i Kościoła. Zanim to nastąpi, kraj kwitnie i rozwija się.
Gospodarstwo, na które prócz rolnictwa składają się pokaźnie rozbudowany przemysł i bogaty handel, tętni ruchem i dlatego poza potrzeby własne sięgającą wytwórczością.
Już w XIV w.: "Polskie sukno noszone jest przez króla Czech; sprzedają je w Nowogrodzie Wielkim, na Rusi, a w Niemczech znane jest jako polensche Laken."
S. Dyboski, Outlines of Polish History, Londyn, 1925, 50.
Polskie płótno żaglowe znane i cenione jest w Italii, w dalekiej zaś Anglii panuje wszechwładnie moda na Crackowes - buty z długimi nosami, z wyrobu którego to obuwia słynął stołeczny Kraków.
M.B. Synge, A Short Story of Social Life in England, Londyńs1906.
W XV i XVI w. szczególnie znane były w Polsce fabryki sukna w Kościanie i Wieluniu, zaś Wyszogród nad Wisłą na swoich 308 podatkujących tylko, prócz wolnych rzemieślników miał 24 sukienników, a ich roczna produkcja wynosiła 4.500 postawów sukna.
O wysokim poziomie ówczesnej techniki sukienniczej wnosić można z rozporządzenia królewskiego z 1565 r., które nakazuje aby sztuki sukna krajowego inaczej nie były wyrabiane jak tylko po dwa łokcie wszerz i 30 łokci wzdłuż.
Surowiecki W., O upadku przemysłu i miast w Polsce, Warszawa, 1810
Pod Warszawą i w okolicach Krakowa stały znaczne papiernie, a zapotrzebowanie musiało być duże, zważywszy, że w XVI w. aż 83 miasta polskie posiadały własne drukarnie, których kilkadziesiąt czynnych było w samym Krakowie, gdzie już w r. 1407 akta radzieckie notują zawód introligatora.
Nadto, jak czytamy u Bandkiego "Prywatne drukarnie, które nie dla każdego drukowały, kto im dał co do czytania, lecz tylko dla Autora dzieło lub dla właściciela oficyny jedno albo kilka dzieł wydawały z pod prasy, były w Polszcze po wsiach i po miasteczkach w wieku XVI bardzo częste."
J. S. Bandtkie, Historya Drukarń Krakowskich, Kraków, 1815, 374.
Największym oczywiście ośrodkiem przemysłu, handlu i pieniądza jest Kraków, gdzie już w XIV w. cesarz Karol IV mógł zaciągnąć pożyczkę u mieszczanina Hanki Kempnicza na sumę 6 000 grzywien srebra i gdzie "Morsztyn kupiec własnymi okrętami wysyłał na wszystkie morza płody krajowe, a natomiast sprowadzał do ojczyzny bogactwa indyjskie."
Surowiecki, Op. cit., 198,
Ciekawe są również dane ilustrujące stan innych, podówczas bogatych, dziś nic nie znaczących miast polskich.
Sochaczew miał w XVI w. samych cechów rzemieślniczych 22; w Pyzdrach liczba podlegających opodatkowaniu rzemieślników wynosiła 215, - w Stanisławowie Mazowieckim 263, oprócz tych co na pańskich lub duchownych posiadłościach siedząc, podatków nie płacili.
(...) "Pod Warką było młynów Królewskich na Pilicy 8, foluszów 2: Lustratorowie dodają, że sławne targi i jarmarki, na które przybywało wiele kramarzów z suknem, i wielka liczba statków na Pilicy, szczególniey zalecały to miasto."
Surowiecki, tamże, 179.
Obok sukiennictwa wysoko stał przemysł garbarski, zwłaszcza w Krakowie, gdzie w XVI w. czynnych było 150 garbarni. Znaczny był wywóz skór surowych za granicę. Przez samą tylko komorę celną krakowską przeszło w r. 1533, 173 skór wołowych oraz 30, 813 sztuk wołów żywych.
Kutrzeba i Ptaśnik, w Roczniku Krakowskim, 1911, t.14.
Hutnictwo, oparte o krajowe rudy miedzi, żelaza i ołowiu rozwija się pięknie zwłaszcza w okręgu górniczym Częstochowy, liczącym kilkadziesiąt hut, wśród nich takie jak fabryka w Osinach, zatrudniająca w 1581 30 robotników, kuźnica Dzbowska z 18-stu, kuźnica Szwankowska z 17-stu robotników, itd.
W okręgu górniczym Radomia liczono w 1569 około 30 hut, istniało ich sporo również w okolicach Chęcin, na Śląsku i na Pomorzu. W pomorskim mieście Wieluniu czynna była w 1564 huta z 22-ma robotnikami.
St. A. Kempner, Dzieje Gospodarcze Polski Porozbiorowej, praca zb., W-Wa, 1930 - 32.
Rozsiane po całej Polsce, istniejące do dziś miejscowości o nazwach takich jak Ruda Pabianicka, Rudnik nad Sanem itp. - są to właśnie miejscowości, w których stały ongiś rudnice - huty wszelakiego rodzaju. Nikomu dziś nie znany Starczynów koło Olkusza miał w 1524 fabrykę drutów i blach mosiężnych.
W samym tylko powiecie Wiślickim znajdowały się 2 huty żelazne i 4 huty szklane.
Łabęcki H., Górnictwo w Polsce, W-wa, 1841.
Musiało byc w owych czasach szkła krajowego dość i to w dobrym gatunku, skoro w regestrze wydatków na sprawunki Jego Kr. Mosci z r. 1511 znajdujemy, jakby mimochodem uczynioną notatkę prowadzącego rachunki: "(..) Kupiłem u P. Bonera skrzynię szyb okr?łych do okien sztuk 10 050."
Pamiętnik Warszawski, 1821, t. XIX.
Górnictwo polskie, które w XV i XVI w. przeżywało swój okres świetności, początkami sięga czasów pogańskich. Według kroniki Kadłubka, w XII wieku przestępcy w Polsce skazywani byli na roboty w kopalniach. Znamienne, że król francuski Ludwik XI, organizując w 1471 górnictwo swego kraju, wzoruje się m.in. także na ustawodawstwie polskim, zapewne na statucie Kazimierza Wielkiego, który ustanowił pierwszy znany nam statut górniczy dla Olkusza.
Rozkwit tego ustawodawstwa przypada jednakże na wiek XVI, w którym to czasie wykształca się ono w system zwany "prawem olkulskim".
Rozległe kopalnie olkulskie zatrudniały po kilka tysięcy robotników, za Kazimierza Jagiellończyka do 800 koni pracowało przy kieratach do wyciągania wody.
Z czasem, gdy odwadnianie kopalń przy pomocy pomp kołowrotkowych okazało się zbyt żmudne, poczęto stosować system sztolni odwadniających. Jedna taka sztolnia Ponikowska, budowana w latach 1564 - 1588 tj. przez 24 lat, kosztowała ogromną na owe czasy sumę trzech i pół miliona złp. Opłaciła się jednak, bo gdy przedtem wydobywano przeciętnie 3 000 cetnarów ołowiu rocznie, to już w r. 1570, po częściowym wykopaniu sztolni, produkcja podniosła się do 12 289 cetnarów ołowiu.
W połowie XVII w. roczne wydobycie dochodzi do 60 000 cetnarów rudy, z której wytapiano ołów i srebro.
Kempner, op. cit, Siemiradzki, Płody Kopalne Polski, Lwów, bez daty.
Za Augusta III, w r. 1762, na 410 pozostałych z dawnych czasów szybów olkuskich - większość już była nieczynna z powodu zawalenia się lub zalania wodą.
Kopalnie o łącznej długości szybów ponad 30 kilometrów są w stanie ruiny, produkcja wynosi zaledwie 700 cetnarów ołowiu.
Ale są to czasy gdy w kraju prosperują już tylko kościoły, klasztory i karczmy.
Te same tendencje rozwojowe, charakteryzujące górnictwo i przemysł Polski XVI wieku obserwujemy w dziedzinie rolnictwa. Wywóz zboża przez Gdańsk wzrastał następująco:
Fr. Bujak, Rozwój Gospodarczy Polski w Krótkim Zarysie, Kraków, 1925,
koniec XV w. około 240 000 q.
pierwsza poł. XVI w. około 600 000 q.
pierwsza poł. XVII w. około 2 400 000 q.
Upadek rolnictwa jaki nastąpi w epoce saskiej objawi się nie tylko spadkiem wywozu zboża, ale i obniżeniem wydajności i pogorszeniem metod produkcji, o czym będzie mowa później.
Rozwojowi handlu sprzyjała licznie rozgałęziona sieć spławnych rzek, które to drogi wodne są stałym przedmiotem uwagi rządu, doceniano znaczenie ich dla komunikacji kraju.
Już w 1447 r. statut królewski zabezpiecza wolność żeglugi handlowej po rzekach krajowych, to samo mają na oku konstytucje sejmowe z 1557 i 1578.
- "Brda, Narewka, Pisia, Pilica, Ropa, Horyń, Słucz, Drwenca i.t.d. spławiały w ów czas statki obciążone płodami, dziś na niektórych ledwie się przemknie czółno rybackie." - powiada pisarz, który własnymi oczami patrzał na zaniedbane rzeki polskie w dobie rozbiorów.
Surowiecki, op. cit., 191.
Wolność handlu wewnętrznego, istnienie towarzystw udziałowych w przemyśle górniczym, projekty stworzenia państwowego kredytu hipotecznego (Modrzewski), wreszcie ogólny stan gospodarstwa krajowego - wszystko to daje nam podstawę do stwierdzenia, że pod koniec XVI wieku Polska była już na drodze wyjścia z prymitywu cechowej gospodarki średniowiecznej i wkroczenia na drogę wczesnego kapitalizmu.
Jeśli chodzi o życie umysłowe epoki, to słusznie określa się ją mianem Złotego Wieku Polski. Owa złotość polega jednakowoż nie na tym, że możemy zacytować z tych czasów szereg wybitnych nazwisk z dziedziny nauki czy literatury.
Złotym był ten okres dlatego, że oświata była powszechną, dostępną dla wszystkich warstw narodu w stopniu nigdy potem do końca Rzeczpospolitej nie widzianym. Jeszcze przy końcu XVI wieku w rejestrach studentów uniwersytetu Jagiellońskiego figurują nazwiska synów chłopskich.
O szerokim zasięgu czytelnictwa możemy sądzić z przytoczonych poprzednio szczegółów odnośnie rozpowszechnienia przemysłu drukarskiego. Tylko w samym Krakowie w latach 1503-1536 wychodzi 294 dzieł, czyli tyle ile wynosiła produkcja książek całej ówczesnej Anglii!
Paul Fox, The Reformation in Poland, Baltimore, 1934, za Art. Górskim.
Wprawdzie Kościół, wierny swej tradycji, niszczy gdzie tylko może niezależne słowo drukowane; narodzinom polskiej książki towarzyszą prześladowania i procesy inkwizycyjne przeciwko wydawcom i drukarzom. Ale postęp Reformacji i w wyniku jej ogłoszona w 1539 wolność prasy znosi kuratelę zakrystii nad życiem umysłowym narodu, a słowo drukowane - ku zgrozie biskupów - polskie, rozchodzi się szeroko po całym kraju.
Według obliczeń Chmielowskiego, pod koniec XV i w ciągu XVI w. wychodzi w Polsce 7 500 książek. Uniwersytet krakowski, zanim się stanie uciemnią, jest naprawdę uczelnią o sławie europejskiej. W latach 1501-1510 na 3215 nowo wstępujących słuchaczy liczba przybyszów z zagranicy wynosiła 1714, to jest więcej niż połowę.
St. Kot, Five Centuries of Poliah Learning, Oxford, 1941.
Profesorowie są naprawdę uczonymi, a nauka polska może się poszczycić długim szeregiem cennych prac z zakresu prawa, medycyny, matematyki, astronomii, fizyki, botaniki, agronomii, a nawet ichtiologii. Dzieła polskich autorów są znane za granicą i tłumaczone na języki obce, na dworze carów rosyjskich polszczyzna jest językiem literackim.
W obrazie życia duchowego ówczesnej Polski nie można pominąć bujnie kwitnącego piśmiennictwa politycznego. Wiązało się ono ściśle z nurtującymi społeczeństwo zagadnieniami religijnymi i stanowiło potężny czynnik wychowania mas.
Na tym tle staje się zrozumiałym wysoki poziom myśli politycznej i wyrobienia obywatelskiego, cechujący zarówno obrady sejmów tego okresu jak i licznie krążące po kraju publikacje, w których omawia się interesujące szeroki ogół zagadnienia chwili.
Charakterystyczne, że to wszystko co w narodzie reprezentowało podówczas zdrową myśl państwową, wychodziło z łona szlachty, tej tak później zanarchizowanej i ogłupionej szlachty. Cały program naprawy Rzeczpospolitej, zarówno w jego aspekcie politycznym jak religijnym był programem szlacheckim.
Szlachta domagała się wzmocnienia władzy królewskiej, usprawnienia administracji, ograniczenia roli sejmików, decydowania w sejmie większością; szlachta nalega na "egzekucję praw"; szlachta żąda reformy szkolnictwa, przejęcia go z rąk kleru przez państwo, a mianowicie państwową komisję edukacyjną; dzięki inicjatywie szlacheckiej otrzymała Rzeczpospolita to minimum chociaż wojska jakim była kwarta. Szlacheckim wreszcie dziełem, nie króla i nie senatu, - była unia lubelska, która gdyby spełnione były wszystkie żądania izby poselskiej w sejmie, poszłaby jeszcze dalej po linii zjednoczenia Litwy z Koroną niż to faktycznie w 1569 osiągnięto.
Nie warchoły, ale mężowie stanu jak Modrzewski, Przyłuski, Herburt, Taszycki, Siennicki, Rafał Leszczyński, Marycki rej wodzą w sejmach polskich i kształtują opinię społeczeństwa. Charakterystyczne także, że ci mężowie stanu - to albo protestanci jawni, albo sympatycy idei oderwania się od Rzymu.
Jednostki światłe, z nazwiskami których łączymy Złoty Wiek Polski, zajmują zdecydowanie wrogie stanowisko wobec Rzymu, przeczuwając jak gdyby grożące narodowi z tej strony niebezpieczeństwo.
Kapitalnie ujmuje zasadę prymatu państwa Ostroróg gdy w r. 1473 pisze, że "król polski nikogo wyższego nad sobą nie ma, oprócz Boga."; że kler winien ponosić ciężary publiczne na równi z innymi stanami; że biskupi mają być mianowani przez króla; że należy znieść annaty, a pieniądze wysyłane do Rzymu obrócić na potrzeby skarbu państwa. Domaga się Ostroróg, by celem ukrócenia żebractwa ograniczyć zakładanie klasztorów.
Orzechowski w memoriale do króla stwierdza, że przysięga jaką biskupi katoliccy składają papieżowi, nie pozwala im być wiernymi poddanymi swego monarchy: "(...) knując przeciwko Tobie, siedzą w Twej radzie. Wywiadują się o Twych zamysłach i donoszą je potem swemu zagranicznemu panu."
Morfill, op. cit. 284.
Ze szkoły naszej uczeń to tylko o Reju pamięta, że był piewcą uroków niefrasobliwego hreczkosiejstwa. Ledwie, że który podręcznik wspomni mimochodem, że Rej napisał też "Postyllę". Wydana w 1556 r. rzecz ta miała charakter wybitnie antykatolicki i była typową dla nastrojów ówczesnej opinii publicznej.
Największy umysł tych czasów, wyklęty przez dwóch papieży Modrzewski widział jasno potrzebę całkowitego zerwania z Rzymem i podporządkowania Kościoła państwu w osobie króla. Ruch zmierzający do ustanowienia Kościoła narodowego w Polsce zatacza w połowie XVI w. coraz szersze kręgi, a równocześnie katolicyzm zmuszony jest do cofania się na całej linii.
Za swobodą prasy następuje wolność sumienia i całkowite równouprawnienie dysydentów, którzy szybko uzyskują większość w sejmie i senacie.
Zawieszone, a później zniesione zostają sądy duchowne i odtąd biskupi mogą jedynie szafować ekskomuniką w stosunku do odmawiających płacenia dziesięcin. Tak np. w jednym z diariuszy sejmowych czytamy, jak to właściciele Pozinina i Woli Słupiewskiej za zatrzymanie dziesięcin w kwocie 200 grzywien za lata 1561-63 zostali ekskomunikowani.
Zacięty opór kleru w przedmiocie dziesięcin zostaje jednak w końcu przełamany przez sejm, który doprowadza do ich zniesienia w całym kraju, co daje nuncjuszowi powód do biadań, że 1 200 proboszczów katolickich znalazło się bez zaopatrzenia.
Ludność usuwa ich wszędzie z zajmowanych dotąd parafij, w Wielkopolsce 240 kościołów katolickich przechodzi w ręce protestantów, w Małopolsce 400, na Litwie dysydenci posiadają 320 zborów.
Protestantyzm szerzył się "(...) nie pozostawiając nietkniętym najmniejszego nawet miasta lub grodu."
Sprawozdanie Spanocchi, sekretarza nuncjusza Bolognetto, u Ranke, The History of the Popes, App. nr 51, wyd. ang., Londyn, 1851.
Nuncjusze papiescy ślą do Rzymu alarmujące raporty, z których wynika, że los katolicyzmu w Polsce wisi na włosku. To były czasy gdy w senacie polskim było, prócz biskupów, zaledwie 7-miu katolików, to były czasy gdy w polskim sejmie nuncjusza papieskiego witano okrzykiem:" Salve, progenies viperarum" - witaj, rodzie żmijowy!
Paul Fox, op. cit.134, za Kubalą.
Proces cofania się katolicyzmu w Polsce zilustrować można następującym zestawieniem dat.
1460 - Rzym traci prawo mianowania biskupów
1505 - wyjęcie z pod jurysdykcji kościelnej spraw cywilnych
1539 - wolność prasy
1555 - sejm żąda zwołania soboru narodowego; zniesienie świętopietrza
1556 - wolność wyznania
1567 - zniesienie annatów
1573 - równouprawnienie wyznań
1577 - zniesienie sądownictwa duchownego
1579 - zniesienie dziesięcin kościelnych.
Ten proces likwidowania katolicyzmu szedł równolegle do ówczesnego ogólnego kierunku rozwojowego Polski, jaki w poszczególnych jego objawach zarysowaliśmy powyżej.
Po tej linii idąc Polska zdążała zwolna ale stale do ugruntowania potęgi politycznej, do stworzenia sobie trwałego dobrobytu gospodarczego i, mamy prawo tak sądzić, do odzyskania choć w części swej samodzielności kulturowej, utraconej przed wiekami.
Taki był stan rzeczy w Polsce pod koniec przełomowego wieku XVI. Gdy na Zachodzie rodził się nowy świat - dziecko zwycięskiej Reformacji - u nas szale jeszcze się ważyły.
Stan niepewności, potęgowany zbliżającym się wygaśnięciem zasłużonej dla państwa i tak bardzo mu właśnie wtedy potrzebnej dynastii stawiał naród wobec konieczności skupienia wszystkich sił i dokonania wyboru dalszej dziejowej drogi.
Chwila, jakich niewiele naród w historii swej przeżywa, a jakie decydują o jego losach na wieki całe.
IX. Przełom XVI w. - zwycięstwo katolicyzmu w Polsce
Ochłonąwszy po klęskach poniesionych na Zachodzie, w których stracił połowę Europy, katolicyzm zbiera się w sobie, odradza wewnętrznie, dynamizuje i postanawia odegrać się.
Na zakończonym właśnie soborze trydenckim (1543-1563) obmyślane zostały pieczołowicie plany strategiczne ofensywy mającej na elu odzyskanie utraconych obszarów i przywiedzenie zbuntowanych ludów z powrotem do stóp Stolicy Apostolskiej.
Nauczony gorzkim doświadczeniem Kościół uświadamia sobie, że złudną i zawodną jest rzeczą opieranie swego panowania na wpływach politycznych; - iż stokroć pewniejszym niż posiadanie bracchium sacculare środkiem utrzymania mas w uległości jest zawładnięcie umysłami tych mas, usadowienie się w mózgach i sercach, a wówczas kierowanie okiełznanymi w ten sposób duszami nie będzie sprawiało pasterzom większego kłopotu.
Dla dopięcia tych szeroko zakrojonych zamierzeń Kościół, nie zaniedbując swej politycznej strony swej działalności, przerzuca główną jej oś na dziedzinę wpływów kulturowych.
Postanawia: 1. - położyć szczególny nacisk na nie docenianą dotąd należycie akcję duszpasterstwa i w tym celu sobór trydencki nakazuje utworzenie w każdej diecezji po jednym seminarium duchownym dla wyszkolenia kadr niższego kleru; 2. - opanować system wychowawczy, przez zakładanie licznych, tanich i dostępnych dla każdego szkół, których skład nauczycielski i kierunek nauczania przesądzałby z góry światopogląd wychowanków; 3. - zwalczyć Reformację jej własną bronią, propagandą drukowaną, o skuteczności której katolicyzm przekonał się już na własnej skórze.
Tak przygotowane papiestwo rusza do natarcia. Rola oddziałów szturmowych powierzona zostaje zorganizowanym na wzór wojskowy jezuitom, którzy byli duszą soboru trydenckiego i pełni są bojowego zapału.
Rzym kieruje swój wzrok w pierwszym rzędzie na Polskę, kraj bogaty i rozległy, kluczową na Wschodzie Europy zajmujący pozycję. I nie tylko dlatego. Pomysłowi pomnożyciele schedy św. Piotra, beneficjusze fałszywego dekretu donacyjnego Konstantyna, fałszywych dekretów Izydoriańskich, nie omieszkali we właściwym czasie uzyskać dokument, ów tajemniczy "Dagome iudex", mocą którego nie umiejący go nawet przeczytać Mieszko I poddał Polskę pod opiekę Stolicy Świętej.
Na mocy tego dokumentu papieże uważali Polskę za swoje lenno i rościli początkowo pretensje do sprawowania w naszym kraju władzy politycznej. Z wielu względów Polska w inwentarzu watykańskim stanowiła pozycję szczególnie cenną.
I oto ten kraj, zarażony przez Reformację, poczyna targać narzucone sobie więzy, ośmiela się nawet wysyłać do Rzymu posłów z zuchwałym żądaniem by papieże zrezygnowali ze złotodajnego świętopietrza, z wtrącania się w wewnętrzne sprawy państwa w przedmiocie nominacji biskupów, a więc członków senatu, ażeby zgodzili się na nabożeństwa dla Polaków po polsku, - i inne herezje, zmierzające wprost do wyzwolenia się kraju z pod "opieki" Stolicy Apostolskiej i ustanowienia narodowego Kościoła polskiego z królem jako głową.
Wizja takiej możliwości płoszy sen z oczu papiezy, toteż ślą oni do Polski jednego za drugim swoich kardynałów, a niedługo zjawią się masowo jezuici i rozpoczną pacyfikację kraju, któremu się marzy samodzielność.
W pierwszym rzędzie należało usidlić chwiejnego i niezbyt pewnego króla, rozmyślającego o rozwodzie z bezpłodną Katarzyną Austriaczką i pójściu w śladu Henryka VIII angielskiego dla ratowania dynastii, co do której Rzym, pamiętający ciężką rękę Kazimierza Jagiellończyka, nie żywił nigdy zbytniej sympatii.
Zabiegi dookoła osoby ostatniego Jagiellończyka maluje następująco jeden z kronikarzy sejmu piotrkowskiego z r. 1565: " - To prawda, że dies noctesque, król przed księżą pokoju nie miał, jeden wyszedł drugi przyszedł, to Kardynał, to Biskupi, to Legat, to inni drobni."
Dyaryusz Sejmu Piotrkowskiego R.P.1565, wyd. Wł. hr. Krasiński, W-wa, 1868, 262.
Podobnie nie miał przez księżą pokoju i kraj cały, poddany intensywnej propagandzie nz rzecz papiestwa, prowadzonej pod bezpośrednim nadzorem nuncjuszów, których począwszy od r. 1555 Rzym trzyma w Polsce stale.
Katolicyzm wytężył wszystkie siły by walkę o Polskę wygrać i w końcu walkę tą wygrywa.
Podręczniki naszej historii są dziwnie skąpe w naświetleniu tego przełomowego w naszych dziejach momentu i tej walki jaka w XVI wieku toczyła się o oblicze duchowe narodu.
Zanotowano jedynie, iż "naród odrzucił nowinki" - nie dopuszczając nawet myśli, że mogło być inaczej. Nie trzeba ażeby uczeń w szkole wiedział, że Polska nie zawsze była taka arcykatolicka, że były czasy gdy z katolicyzmem w Polsce było całkiem krucho.
Wymaga odpowiedzi pytanie - dlaczego mimo to katolicyzm w Polsce się utrzymał i ostatecznie całkowite odniósł zwycięstwo.
Złożył się na to szereg przyczyn. Pierwszą z nich jest, że Reformacja w Polsce nie zapuściła korzeni zbyt głęboko, nie dlatego jednak, że napotkała na zaporę katolicyzmu, był on bowiem u nas zbyt słabym podówczas.
Przyjęcie Reformacji wymagało większego wysiłku duchowego, mogło nastąpić jako skutek głębszego przemyślenia zasadniczych zagadnień bytu i woli samodzielnego ich rozwiązania.
Do tego naród jeszcze nie dojrzał, w swym rozwoju duchowym nie doszedł do stadium, gdy umysł męski poszukuje i domaga się odpowiedzi na dręczącą zagadkę istnienia.
Kalectwo popełnione na duszy polskiej przed wiekami mściło się okrutnie.
Masom wystarczała łatwizna katolicyzmu, który żadnego wysiłku nie żądał, do niczego na serio nie zmuszał, z wszystkiego rozgrzeszał, pobłażliwie patrzał na wszelką słabość ludzką, dozwalał na godzenie swych szczytnych ideałów z nagminnym niestosowaniem ich w życiu.
Katolicyzm nęcił swym wykończeniem, gotowością form, przepychem i okazałością zewnętrzną. Przy tym wszystkim wymagał rzeczy wcale nie trudnej, bo tylko ślepej, bezkrytycznej wiary.
Nawykłą do wygodnego życia szlachtę odstraszała surowość protestantyzmu, jego rygoryzm i kult obowiązku oparty na zasadzie indywidualnej odpowiedzialności człowieka wobec Stwórcy, od której nie zwalniał, której nie ułatwiał żaden konfesjonał, żaden odpust czy pokuta.
Protestantyzm był, krótko mówiąc, trudniejszy.
Kto wie zresztą, jaki by obrót sprawy wzięły, gdyby stronnictwo reformy parło z całą bezwzględnością do wykorzystania posiadanej w sejmach przewagi i wykonania uchwały sejmu z roku 1563, żądającej zwołania soboru narodowego bez oglądania się na papieża, na co król Dojutrek nie mógł się zdecydować.
Widok tego co się działo na Zachodzie, obawa rozpętania wojny domowej w chwili gdy zbliżający się koniec dynastii napełniał umysły niepewnością i troską o przyszłość kraju, wszystkie te okoliczności działały hamująco.
Były one wielce na rękę Rzymowi, który nie omieszkał wyzyskać sytuacji w całej pełni.
Z jednej strony propaganda katolicka nie ustawała w malowaniu prezd oczyma Polaków grozy wszelkich klęsk i nieszczęść czekających kraj w razie oderwania się od Kościoła; obraz wstrząsanej walkami religijnymi Europy mógł działać tylko odstraszająco.
Z drugiej strony, dla dalekosiężnych planów Kościoła włączenia się na dobre w życie narodu polskiego spodziewany po wygaśnięciu Jagiellonów kryzys wewnętrzno-państwowy stanowił perspektywę nadzwyczaj korzystną.
Polityka papieska, która w każdym ustroju szuka dla siebie oparcia o czynnik decydujący, oceniła trafnie, że czynnikiem tym siłą rozwoju wypadków będzie w Polsce szlachta.
To też, odmiennie niż w innych krajach, Kościół w Polsce stawia na szlachtę. Poczyna jej schlebiać, popierać jej dążenia polityczne.
" - Pierwsi jezuici występują teraz z doktryną, że Kościół katolicki najlepszym swawoli szlachty jest stróżem, że złota wolność, a katolicyzm są to dwa jednoznaczne pojęcia."
Bobrzyński, Dzieje Polski w Zarysie, Kraków, 1890, t. II, 180
Zgodnie z tym z nowych "Kazań Sejmowych" Skargi (pierwsze ukazało się w 1600) jezuici usuwają głośne, a niewygodne wobec zmiany kursu kazanie o monarchii.
Bobrzyński, tamże.
Rozbudowana zostaje szeroko sieć kolegiów jezuickich i pokrywa cały kraj: mają je Wilno, Poznań, Kraków, Lwów, Ryga, Połock, Kijów, Warszawa, Toruń, Braunsberga, Nieśwież, Łuck, Kroże, Orsza, Przemyśl, Lublin, Sandomierz, Jarosław, Krosno, Rawa, Łomża.
Do końca Rzeczpospolitej namnożyło się takich kolegiów aż 163, a przy każdym z nich istniała szkoła.
Szujski, Dzieje Polski, Lwów, 1862-1866, t. III.
W ten sposób Kościół, realizując program ustalony na soborze trydenckim, opanował całkowicie system wychowawczy w Polsce, z rzesz wychowanków szkół jezuickich uczynił coś w rodzaju świeckiego zakonu rycerzy krzyża.
Ze szkół tych wychodził nie Polak, ale Polonus Defensor Mariae - ślepy janczar Watykanu.
Włączając się w duchowość narodu polskiego po koniec XVI w. katolicyzm znalazł sprzyjającą dla siebie konstelację warunków zastanych i dzięki temu wygrał.
W życiu Polski nastąpił przełom, oznaczający utrwalenie się systemu duchowego, który zaszczepiony został masie biologicznej polskiej w sposób sztuczny, a który to obcy system duchowy stanowił zaprzeczenie rodzimych, słowiańskich pierwiatków duszy polskiej.
Nie ma dla nich miejsca w kręgu wartości duchowych jakie pocznie odtąd kształcić zwycięski katolicyzm. Nowy system kulturowy wyłoni z siebie odpowiadającą mu Ideologię Grupy, a ta z kolei, rzeźbiąc za pomocą swych potężnych obrabiarek pojedyńcze dusze milionów członków grupy wytworzy typ człowieka, w którego polskim ciele tkwić będzie dusza już nie polska ale katolicka.
Na scenę dziejową wkroczy polakatolik, główny aktor rozpoczynającej się tragedii narodu.
X. Wykształcenie się polskiej ideologii grupy
Dzisiejszy charakter narodowy polski.
Gdybyśmy zadali dzisiejszemu Polakowi pytanie - co to jest polskość, - czym się charakteryzuje, wprawilibyśmy go w niemały kłopot.
Bez trudu moglibyśmy wykazać, że jakakolwiek cecha, przywiązywana do pojęcia polskości mieści się równie dobrze w pojęciu katolicyzmu.
Analizując dzisiejszą polskość nie znajdziemy w niej niczego, co by nie nosiło na sobie piętna katolicyzmu, nie wywodziło się zeń wprost lub pośrednio.
W wyniku przełomu jaki naród przeżył w XVI wieku nastąpiła gruntowna wymiana wartości duchowych na Polską Ideologię Grupy się składających. Z dawnych treści nie pozostało nic, ostała się jeno nazwa.
Podstawienie katolickich treści duchowych pod zewnętrzną szatę polskości udało się znakomicie, a dokonane zostało niepostrzeżenie dla tych, co padli ofiarą tego zabiegu tj. dla Polaków.
Katolicyzmowi udało się doskonale utożsamić z Polską Ideologia Grupy, o czym może nas przekonać pobieżne chociażby wejrzenie w jakąkolwiek dziedzinę życia duchowego skatoliczonego narodu.
System religijny istniejący w narodzie polskim, jego etyka, moralność, system wychowawczy, sposób bycia i życia, patrzenia na świat, wszystko co składa się na oblicze duchowe mieszkańców dorzecza Wisły, - jest katolickie.
Ujmuje to po swojemu ideolog katolicyzmu w Polsce, o. J. M. Bocheński: " - Kultura polska, ta wielka kultura, przez przyznawanie się do której definiujemy Polaka, jest do głębi kulturą katolicką. Jest odcieniem, wielkim i świeckim, ale zawsze odcieniem, kultury katolickiej. Nasz Kościół przenika wszystko niemal co wartościowe i wielkie w naszym piśmiennictwie, w naszej myśli, w naszym obyczaju i dziejach. Spróbujmy wykreślić z historii Polski wieki krwawych walk w obronie krzyża, pamięć Jadwigi, Skargi, Żółkiewskiego, Traugutta i tylu innych wielkich Polaków, którzy byli zarazem, myślą i czynem, wielkimi katolikami, godnymi, być może, policzenia w poczet świętych; spróbujmy zapomnieć o wielkich dziełach religijnych i religią katolicką przenikniętych największych naszych pisarzy, z Kochanowskim, Mickiewiczem, Sienkiewiczem na czele; usuńmy obraz Matki Boskiej Częstochowskiej czy Ostrobramskiej ze ścian naszych domów, a kościół parafialny ze wsi; przestańmy obchodzić Boże Narodzenie i Wielkanoc, przestańmy śpiewać kolędy i "Serdeczna Matko". Spróbujmy przeprowadzić w myśli taki eksperyment - a przekonamy się, że to, co pozostanie, nie będzie już Polską."
Nauka Chrystusowa, zeszyt 5, str.22 - 23, W. Br., 1941.
Istotnie. Tak jak w cierpiętniczych zawodzeniach "Serdeczna Matko" streszcza się los polakatolika, tak jak rozbrzmiewający pojękiwaniami kościół parafialny symbolizuje nędzę wsi polskiej, tak w katolicyźmie wyraża się bez reszty dzisiejsza polskość, nierozdzielnie z nim związana.
Ale, i to jest właśnie znamienne, - przedstawiciele Kościoła, tak skorzy do chlubienia się katolickością kultury polskiej, są jednocześnie dziwnie wstrzemięźliwi w wyciąganiu logicznych konsekwencji z tego faktu w kwestii polskiego charakteru narodowego.
Katolicyzm, który się tak chętnie utożsamia z polskością, nie chce się głośno przyznać do swego prawowitego dziecka, do tego co uchodzi za polski charakter narodowy, zwłaszcza jeśli chodzi o tzw. "wady" tego charakteru, ojcostwa których wypiera się z uporem. Nie zmienia to jednak postaci rzeczy.
To, cośmy w rozdz. III powiedzieli o Ideologi Grupy, jej elementach i mechanizmie działania, przypomnieć sobie musimy przy rozpatrywaniu szczegółowego wypadku, tj. Polskiej Ideologii Grupy.
Powiedzieliśmy, że w jednym i tym samym środowisku nie mogą współistnieć obok siebie dwie różne Ideologie Grupy, że w świecie idei nie istnieje stan zawieszenia broni i wzajemnej tolerancji, trwa natomiast ciągła walka o nieograniczone i niepodzielne władztwo ludzkich dusz i umysłów, kresem której to walki jest zwycięstwo jednej lub drugiej strony.
Podobnie było i w Polsce, gdzie katolicyzm nie zadowolił się uzyskaniem przewagi nad Reformacją. Przeciwnie, z tą chwilą w sferze życia duchowego narodu rozpoczął się proces, który nazwiemy: ciąg harmoniczny.
Rozpoczęło się równanie na zwycięski katolicyzm, który, zgodnie z prawami dynamiki systemów kulturowych, dąży, bez poważniejszych już przeszkód, do jak największego rozprzestrzenienia się, poprzez stopniowe przenikanie we wszystkie dziedziny duchowości narodu.
Przez ciąg harmoniczny należy rozumieć ewolucję dotkniętej katolicyzmem duszy narodowej w kierunku jej maksymalnego skatoliczenia, tj. osiągnięcia możliwie największej harmonii pomiędzy ideałami katolicyzmu, a sferą życia duchowego Polaków.
Kresem ciągu harmonicznego będzie optimum rozwoju katolickiego systemu kulturowego, jego pełnia. Zrealizowanie jej nastąpi w epoce saskiej. Potrzeba będzie na to dwóch wieków i w tym czasie wykrystalizowane zostanie ostatecznie to, co dziś uchodzi za polskość, to co się dziś nazywa polskim charakterem narodowym.
Przyjrzyjmy się temu tworowi.
Często usłyszeć można zdanie, że zasadniczą cechą charakteru polskiego jest indywidualizm, ba - nawet wybujały indywidualizm! Nic bardziej fałszywego.
Indywidualizm, to jest postawa duchowa człowieka, charakteryzująca się wolą narzucenia swego "ja" otoczeniu - nadania mu własnego piętna.
Indywidualizm oznacza czynne ustosunkowanie się do świata zewnętrznego, w którym człowiek, szukając wyładowania swej energii twórczej, pragnie zaznaczyć swoją osobowość i budując, tworząc, burząc nawet, trwały po sobie ślad zostawić.
Tak możemy mówić o indywidualizmie angielskim, co zrodził doskonały typ ludzki w postaci Anglika, który wszystkiemu co się znalazło w zasięgu jego osobowości, od światowego imperium poczynając a na "home" kończąc wycisnął swoje własne, oryginalne, angielskie piętno, i dał światu nieprześcigniony wzór człowieka, wzór indywidualisty, streszczający się w pojęciu dżentelmena.
Tak pojmowanego indywidualizmu ze świecą szukać w Polsce. Istotą wykształconego po XVI w. a do dziś nie zmienionego charakteru narodowego polskiego jest odwrotność indywidualizmu: personalizm.
Historycznie personalizm wywodzi się zasadniczych założeń katolicyzmu, z wtłaczanej w mózgi pokoleń nauki, że własna dusza jednostki jest dla niej wartością największą po Bogu, na obraz i podobieństwo którego została stworzona; z nauki, że wartość owa staje się tym cenniejsza, im bardziej upodabnia się do Boga; że upodabnia sie tym doskonalej, im szczelniej stosunek: człowiek - Bóg odizolowany jest od zgubnych dystrakcyj świata zewnętrznego, tych marności nad marnościami.
Stosunek ten, związany w duszy jednostki z chwilą jej narodzin, stanowi układ zamknięty, nie ma w nim miejsca na żadne inne wartości, poza nim znajdzie się to wszystko co jest na zewnątrz jednostki, a więc świat zewnętrzny, - czy tak daleki i abstrakcyjny jak ludzkość cała, czy tak bliski, konkretny, jak własne społeczeństwo.
Jak powiada Bertrand Russel: "W etyce chrześcijaństwa ważnym jest stosunek człowieka do Boga, a nie stosunek człowieka do drugiego człowieka". Jak już mówiliśmy, nadanie żywej treści katolickiemu stosunkowi: człowiek - Bóg, przez wplecenie w ten stosunek wolotwórczych emocyj jednostki, jej sentymentu miłości własnej, okazuje się w praktyce życiowej katolika rzeczą niemożliwą.
Ideał, choć odległy, pozostaje jednak ideałem, norma, choć nie przestrzegana, pozostaje nadal normą, skutek zaś jest ten, że nie będąc absorbowanym przez żadne inne ponadindywidualne, a ziemskie wartości, sentyment miłości własnej persony katolickiej nie wydobywa się poza ramy jej indywidualnego "ja", staje się źródłem jej egocentryzmu, jej personalizmu. Takie są skutki podniesienia negacji życia do godności światopoglądu i taka jest, w skrócie, genealogia personalizmu.
Personalizm jest to postawa duchowa jednostki, zwrócona ku jej własnemu "ja", które stanowi główną oś zainteresowań personalisty. Personalizm - to bierność wobec życia, tendencja odcięcia sie od świata zewnętrznego, zamknięcia się w ciasnej otoczce egoizmu.
Podczas gdy indywidualizm kieruje się zdobywczo na zewnątrz w świat rzeczy i ludzi, personalizm zwraca się do wewnątrz jednostki, której wystarcza zamknięty światek jej własnej duszyczki.
Potężny świat żywiołów zewnętrznych, wabiący indywidualistę urokiem przygód, walki, zdobywczego wysiłku i władztwa, ten świat dla zrezygnowanego w sobie personalisty przedstawia się jako zło konieczne, godne uwagi o tyle tylko, o ile to jest potrzebne dla zapewnienia sobie możliwie wygodnego trwania fizycznego.
Personalizm to wyraz wegetacji, to wola minimum egzystencji, tak typowa dla katolickiego pojmowania bytu. Stąd polakatolik jest typem życiowo biernym, stąd ten charakterystyczny dla niego wstręt do wysiłku, niezwiązanego bezpośrednio z zapewnieniem sobie i swoim najbliższym mniej lub bardziej wygodnej egzystencji.
Stąd w atmosferze tzw. polskości nie rodzą się i rodzić się nie mogą typy kapitanów przemysłu, pionierów postępu, rycerzy wielkiej przygody - nie mogą w środowisku polakatolików rodzić się jednostki, które gdzie indziej, u innych narodów, znaczą swym imieniem etapy rozwoju ludzkości.
Do tego trzeba posiadać szersze horyzonty, trzeba posiadać rządzę czynu, płonąć pragnieniem walki, odczuwać rozkosz tworzenia.
To wszystko obce jest polakatolikowi. Wyżywa się on w sposób zupełnie odmienny, poprzestając na wytworzeniu dookoła siebie ograniczonej otoczki własnej, ograniczonych interesów, nie wybiegających poza skalę zainteresowań i potrzeb izolowanej jednostki.
Postawa woli wegetacji jest powszechna, wspólna dla wszystkich warstw i klas, pod tym względem jesteśmy najbardziej jednolitym duchowo narodem w Europie.
Nie ma żadnych różnic, w sensie typu człowieka, pomiędzy dajmy na to naszym ministrem, a jego woźnym, profesorem uniwersytetu, a chłopkiem, robotnikiem, kupcem czy wojskowym.
Wszystkim im wspólna jest tęsknota do "spokojnego bytu" w zaciszu własnej otoki. Dla jednych będzie to domek z ogródkiem, dla drugich niechby marna byle stała posadka, dla innych taki czy inny przywilej prawny czy społeczny, jakaś synekura, zapewniająca niewielkie wprawdzie, ale stałe, i bez ryzyka, środki utrzymania.
O to tylko chodzi, o tym marzy w Polsce już uczeń na ławie szkolnej, z tą myślą idzie na uniwersytet, by po czterech latach pozowania na obiecującego intelektualistę wylądować na posadce za 120 zł na poczcie czy urzędzie skarbowym, i rozpocząć odsiadywanie na emeryturę.
Ten tzw. światopogląd emerytalny, na temat którego tyle słyszeliśmy utyskiwań w Polsce przedwrześniowej, to nic innego jak wola minimum egzystencji personalisty.
Personalista nie jest indywidualistą. Ani w filozofii, nauce, sztuce, ani w sposobie rządzenia się, w sposobie zbiorowego czy jednostkowego życia nie stworzył polakatolik nic oryginalnego, nic, co by z dumą można było nazwać naprawdę własnym, polskim.
Nawet w dziedzinie najbardziej swojskiej, z zamiłowaniem uprawianej ponoć od wieków, w rolnictwie, polakatolik nie może się wykazać niczym co by świadczyło o jego reklamowanym indywidualizmie.
Kraj, chlubiący się tradycjami kawalerii, nie zdobył się nawet na wyhodowanie własnej rasy końskiej. W stadninach naszych prym dzierżą angliki, araby czy kozaki - głucho zaś o koniu krajowym, chyba że ktoś zechce wskazać na istotnie reprezentatywny dla gospodarstwa polakatolika stwór, zwany szkapą lub chabetą. Tak zwany koń polski jest pojęciem muzealnym, sięgającym czasów gdy polakatolik nie zaczął jeszcze kaparzyć na ziemi naszej.
Jakąkolwiek dziedzinę naszego życia wziąć, wszędzie znajdziemy skarykaturowane wzory obce, wszędzie znajdziemy ubóstwo twórczości własnej.
" - Pawiem narodów byłaś i papugą" - mówi z bólem o swej ojczyźnie Słowacki, dostrzegając trafnie zjawisko, którego, jako polakatolik, wyjaśnić nie umiał. Nie pozwolił mu na to absolut świadomości narodowej.
Wola minimum egzystencji to tylko jedna strona medalu w charakterze personalisty. Drugą, a mianowicie postawę nadkonsumpcji, ukażemy na tle gospodarzenia polakatolika, o czym później. Zajmiemy się tu natomiast pochodnymi personalizmu, jak się objawiają w charakterze polakatolika.
Personalizm, stanowiący trzon polskiego charakteru narodowego, jest wyrazem instynktów wegetatywnych duszy ludzkiej, tak wybitnie faworyzowanych przez katolicki system kulturowy.
W kręgu tego systemu instynkty heroiczne człowieka nie mogły dojść do głosu, dlatego też polski charakter narodowy nie zawiera ich w postaci czystej. Głodzone, spychane na dno świadomości, instynkty te jednak zbyt są silne, by dały się zniszczyć zupełnie, one istnieją.
Nie będąc jednakowoż rozwijane i organizowane przez panujący wrogi system duchowy, instynkty zachowały się w duchowości polakatolika w postaci szczątkowej i zdeformowanej, - jako wtóre cechy polskiego charakteru narodowego.
Cechy powszechnie dostrzegane, nawet przez polakatolika, który jednak, nie będąc w stanie umiejscowić ich we własnym swoim personalizmie, przypisuje te "wady" najprzeróżniejszym wpływom zewnętrznym, a zwłaszcza "miazmatom niewoli".
Z pośród cech wtórych polskiego charakteru narodowego wymienimy tylko najbardziej rzucające się w oczy, i tak:
Dyletantyzm. - Właśnie polakatolikom połebkostwo, niechęć do trwałego wysiłku, zmienność i powierzchowność zainteresowań ma swe źródło w skaleczonym instynkcie twórczości.
Instynkt z istoty swej wycelowany jest na zewnątrz jednostki, w świat rzeczy i ludzi, to znaczy w to wszystko, od czego personalista odgradza się jak najszczelniej.
Pomiędzy duchowością zamkniętej w sobie persony, a światem zewnętrznym niema żadnego pomostu, żadnych pasów transmisyjnych dla przekazania człowieczej energii twórczej i wyładowania jej na zewnątrz w ramach jakiegoś planu.
Ujścia tej energii dać nie może personalizm zasadzający się na bezruchu wegetacji, to też instynkt twórczości, jeśli w ogóle dochodzi do głosu w polakatoliku, przejawia się w sposób luźny, niezorganizowany.
Zainteresowania personalisty wędrują od jednego obiektu do drugiego, w miarę tego jak w pozbawionej kierowniczego jakiegoś, a pozaegocentrycznego systemu duszy górę biorą raz te raz inne popędy i skłonności.
Na tym tle zrozumiałym się staje "polski" dyletantyzm, oraz owa wspomniana już poprzednio "improductivité" - fałszywie przypisywana charakterowi Słowian.
Megalomania. - Cecha tak bardzo "polska", tak bardzo rażąca w zestawieniu np. ze skromością brytyjczyka, cecha tragikomiczna, gdy się zważy istotną wartość tego wszystkiego z czym polakatolik zwykle wiąże swe wysokie o sobie mniemanie.
Nawet długoletni pobyt w warunkach najbardziej chyba sprzyjających do wyleczenia się z tej "wady"nie na wiele się przydaje, jak to widzimy w życiu emigracji naszej w Wielkiej Brytanii. Skoro zjawisko istnieje, muszą być jego przyczyny.
Naturze ludzkiej wrodzony jest m.in. instynkt dobrego samopoczucia. Jak sama nazwa wskazuje instynkt ten służy człowiekowi do utrzymania się w stanie dobrego samopoczucia. Stan dobrego samopoczucia jest nam niezbędny, o ile mamy mieć w sobie radość życia, o ile nie mamy postradać świadomości celu i sensu naszego tu na ziemi istnienia.
Jednostka, która tę świadomość traci, jest na prostej drodze do samobójstwa. Widzimy, jak wielkie ten nasz instynkt posiada znaczenia dla zachowania gatunku ludzkiego.
Dobre samopoczucie posiadamy wówczas gdy jesteśmy komuś, a jeszcze lepiej - czemuś potrzebni. Im bardziej to coś jest od nas większe, im silniej wiąże nas ze sobą uczuciowo, tym większe napełnia nas zadowolenie, a więc dobre samopoczucie, ze służenia tej umiłowanej przez nas a uznawanej za wielką wartości.
Warunkiem przeto dobrego samopoczucia jednostki, warunkiem jej zdrowia duchowego jest posiadanie przez nią pozytywnego, a mocnego sentymentu dla jakiejś wartości.
Mocne sentymenty mogą wzbudzać ku sobie tylko wielkie wartości, takie oczywiście, które mają zdolność apelowania do uczuć ludzkich. Nie są nimi, być nie mogą, jako dla sentymentów ludzkich nieatrakcyjne, wartości duchowe pielęgnowane w kręgu światopoglądowym katolickim.
W dusznej atmosferze wegetacji i personalizmu nie mogą istnieć warunki dla zrodzenia się potężnych sentymentów. Na wielkość uczuć nie ma miejsca tam gdzie wszystko jest znaczone piętnem przeciętności - idee, ludzie, ich dokonania, ich cnoty i ich zbrodnie nawet.
W atmosferze wegetacji nie dzieje się nic, co by porywało wyobraźnię, fascynowało ogromem zarówno dobra jak i zła, piękna czy brzydoty, co by było magnesem wyzwalającym ludzkie emocje, co by spalało energię człowieka, kazało mu wierzyć, że są rzeczy dla których warto jest żyć i dla których trzeba żyć.
Nie mogąc, jak również nie będąc zdolnym dostrzec wielkości dookoła siebie, personalistyczne indywiduum znajduje ją, znajduje to, co mu ma dać dobre samopoczucie - w sobie samym, zgodnie z właściwym sobie egocentryzmem.
Bo skoro się przyjmuje, że pępek świata mieści się w duszy jednostki, nic dziwnego, że ta dusza wyrasta w oczach własnych do rozmiarów niebywałych, tym łatwiej gdy nie ma żadnych innych bardziej atrakcyjnych wartości, które by można było przeciwstawić własnemu "ja".
Oczywista, że w ocenie przedmiotu swej miłości i uwielbienia tj. własnego "ja" personalista nie może być zbyt surowym. Stąd megalomania i wynikające z niej dalsze przymioty, tak często spotykane u polakatolika: samochwalstwo, dziecięca wprost wrażliwość na pochlebstwa, zamiłowanie do pozy, do tanich efektów, owo takie nagminne "zastaw się a postaw się".
Szukający na gwałt zaspokojenia dla siebie instynkt dobrego samopoczucia przejawia się w ten sposób w formach zgoła groteskowych.
Zmienność usposobienia. - Brak równowagi wewnętrznej, łatwe uleganie nastrojom chwili, pobudliwość i nerwowość - pospolite u polakatolików cechy, również biorą swój początek z niezaspokojenia instynktu dobrego samopoczucia.
W heroicznym systemie kulturowym służba na rzecz gorąco umiłowanych celów ponadindywidualnych, uczestniczenie w dokonaniach ogółu daje jednostce świadomość własnej wartości i płynące stąd zadowolenie z siebie. Coś z mocy, reprezentowanej przez gromadę, przez tego "Wielkiego Człowieka" udziela się jednostce, powoduje w niej zaufanie do samego siebie, pogodę ducha i optymizm człowieka świadomego swego miejsca w gromadzie i ścisłej z nią łączności.
Odmiennie przedstawia się sprawa w kręgu tzw. polskości. Panujący tu system duchowy stanowi zaprzeczenie tego wszystkiego co może hodować w duszy ludzkiej tęsknotę do patosu przeżyć zbiorowych, budzić w jednostce krzepiące poczucie przynależności do czegoś nieporównywanie większego niż ona sama.
Czynny udział w zbiorowym życiu oznaczałby wejście w świat zewnętrzny - perspektywa, przed którą wzdraga się dusza personalisty. Dla niego kontakt ze światem to jedynie mus i twarda konieczność.
Sensu swego istnienia persona szuka w sobie samej, z przeżyć centrujących się dookoła własnej osoby czerpie swe samopoczucie. Cokolwiek godzi we własne "ja" - a godzić może wszystko co się znajduje poza nim - zagraża tym samym samopoczuciu persony.
Świat poza nią niesie ze sobą wiele rzeczy, wobec których skonfrontowane, "ja" jednostki mogłoby tylko ucierpieć na samopoczuciu, a do tego instynktownie stara się ona nie dopuścić, odgradzając się od otoczenia. Czyni podobnie jak urzędas, który w każdym zbliżającym się do biurka interesancie z góry widzi natręta zakłócającego słodkie nieróbstwo "urzędowania" - stroszy się przeto i opancerza maską nieprzystępności.
Nie zawsze się to udaje, wyeliminować się z życia całkowicie nie można, stąd częsty u polakatolika stan podrażnienia, wybuchowość, zmienność usposobienia, nerwowość, wpadanie z jednej krańcowości w drugą, zależnie od tego, w jakim stopniu nienawistny korowód życiowych konieczności wdziera się w sferę pragnącej spokoju i nic tylko spokoju persony.
Powszechna u polakatolików zawiść wzajemna wynika z tego, iż każdy z nich jakikolwiek sukces drugiego odczuwa jako osobistą przykrość, godzącą we własne dobre samopoczucie.
Skłonność do wyuzdanej krytyki wszystkiego i wszystkich - zjawisko powszechne u nas - z tego samego płynie źródła, podobnie jak honorowość i obrażalstwo, przez pomniejszanie bowiem innych, a wynoszenie samego siebie polakatolik ratuje się odruchowo przed zatratą dobrego samopoczucia, którego w inny, bardziej zdrowy i męski sposób osiągnąć nie jest w stanie.
Smutny lecz prawdziwy obraz wynaturzenia jednego ze szlachetniejszych instynktów człowieka.
Buńczuczność i zawadiactwo. - Pochopność do waśni, do wywoływania zwad, pieniactwo, uderzyć musi każdego, kto obserwuje bliżej dzisiejszych Polaków w ich życiu zbiorowym.
Czy to będzie krwawa bijatyka parobków na weselu wiejskim, czy oklaskiwane przez starsze społeczeństwo wyczyny bohaterów burd akademickich, absurdalne wprost pieniaczenie się naszych chłopków, rujnujących się na procesy, których koszt nie stoi w żadnym stosunku do wartości przedmiotu sporu, zajadłe szkalowanie się pismaków odmiennej maści politycznej, czy też wreszcie wymiana siarczystych policzków pomiędzy ministrami, członkami tego samego rządu "zgody narodowej". - zjawisko jest jedno, choć rozmaicie się objawia.
Polega ono na wynaturzeniu wrodzonego człowiekowi instynktu walki. Instynkt ten należy do grupy instynktów heroicznych, a właściwą dla niego okazją do wyładowania się jest walka, podejmowana przez człowieka w imię jakichś szerszych, wzniosłych celów.
Okazji takich nie ma w Polsce, gdzie od stuleci atmosfera emocjonalna mas w ich życiu codziennym nie jest elektryzowana żadna ideą, która by była zdolną rozniecić zbiorowe namiętności, zmobilizować jedne siły społeczne przeciw drugim, dać upust ich energiom w walce o taką czy inną koncepcję życia.
W Polsce gdzie każde śmielsze poczynanie prędzej czy później grzęźnie w niemrawym kompromisie, czyli jak to się mówi - rozchodzi się po kościach, - nie ma w życiu pokojowym społeczeństwa idei wielkich, nie ma też walk o nie.
Czasy kiedy w duszach polskich kłębiły się namiętności, kiedy temperatura emocjonalna mas wznosiła się ponad zero, to były odległe od nas o kilka wieków czasy Reformacji.
Potem, martwą toń życia duchowego narodu "indywidualistów" burzą już tylko wybuchy powstań, wybuchy ślepe i przez tę właśnie martwotę zdeterminowane, o czym będziemy mówić osobno.
W środowisku personalistów konflikty jakie powstają, są jedynie wynikiem zderzenia się o siebie poszczególnych otok i ich interesów, i to przesądza charakter oraz natężenie tych krótkich spięć. W rozgrywkach osobistych, w małostkowych intrygach, w zwadach wszczynanych o byle głupstwo szuka polakatolik ujścia dla swego rozmieniania na drobne instynktu walki.
Mafijność. - Wśród instynktów heroicznych człowieka wymieniliśmy instynkt podporządkowania się czyli tzw. instynkt społeczny. Czyni on jednostkę zdolną do ochoczego poddania się kierownictwu, do daleko nieraz idących wyrzeczeń i ofiar na rzecz zbiorowości i jej celów, a mianowicie wówczas gdy cele te są wspólne dla wszystkich członków i przez każdego z nich mocno umiłowane.
Dzięki instynktowi podporządkowania się możliwe jest powstawanie społeczeństw, dzięki niemu historia ludzka jest w stanie rejestrować od czasu do czasu żywiołowe zjawiska potężnych, zdyscyplinowanych, zorganizowanych aktywności zbiorowych, jakie rozpoczynają każdą nową epokę dziejów.
Mniej manifestacyjnie, równie jednak silnie występuje ten instynkt w społeczeństwach starych, zdyscyplinowanych w wiekowej szkole budowania wielkości własnego narodu, jak np. w społeczeństwie angielskim.
W Polsce jest inaczej. W zbiorowisku indywiduów wegetujących osobno każde na własny rachunek, nie może wytworzyć się więź duchowa, która by łączyłaby ludzi w imię jakichś wartości nadrzędnych, wspólnie uznawanych.
Suma izolowanych komórek personalistycznych nie staje się zwartym organizmem przez sam fakt skupienia tych komórek razem w jednym miejscu. Nie jest przypadkiem, że na jałowym ugorze życia duchowego w Polsce od wieków nie rodzą się żadne idee o jakichś trwalszych następstwach społecznych. Ktokolwiek próbował głosić cokolwiek w Polsce, zna dobrze owo uczucie bezsilnego miotania się w próżni, zna dobrze gorzką świadomość, że nie ma do kogo apelować, obojętne z czym.
Żadna szersza idea nie znajdzie oddźwięku w społeczeństwie personalistów, instynkt podporządkowania się polakatolika, zakorkowany jak wszystkie inne instynkty twórcze, ma bardzo wąskie pole ujścia.
W Polsce jeśli ludzie się łączą, to w małe grupki i grupeczki, na podłożu wspólnoty interesów stanowych, towarzyskich, na zasadzie przynależności do takiej czy innej "familii", takiej czy innej "paczki".
Kółeczka wzajemnej adoracji, towarzystwa wzajemnego sobie świadczenia sobie usług, kliki, mafie i mafijki stanowią ulubioną formę społecznego wyżywania się polakatolika.
Uderzające, jak rzadko spotkać można wśród polakatolików przyjaźń opartą na przesłankach bezinteresownych, zrodzoną ze wspólnoty przekonań, a nie w cieniu wspólnie osuszanych butelek, na tle wspólnych przygód "kawalerskich", czy po prostu na tle wzajemnej użyteczności.
W ustach polakatolika przyjaciel, to niekoniecznie ktoś bliski duchowo, to najczęściej ktoś do kogo można się zwrócić po pożyczkę, po żyro na wekslu, po protekcję.
W Polsce w ocenie ludzi nie chodzi o to, co kto głosi i czyni, lecz kto gdzie do jakiej mafii przynależy. Polską przeciętną społeczną mniej interesuje oblicze ideowe, program danego ruchu, związku czy pisma, bardzo natomiast kto stoi za tym wszystkim.
Rozstrzygają kryteria mafijne, personalistycznej umysłowości jedynie dostępne. Stąd protekcjonizm, nepotyzm, serwilizm są w Polsce zjawiskami zupełnie naturalnymi, nieodłącznymi od ogólnego podłoża personalizmu, z którego wyrastają.
Na dnie tych mafijnych skłonności polakatolika kryje się zniekształcony, pozbawiony godniejszego ujścia instynkt podporządkowania się.
Zarysowaliśmy pokrótce istotę polskiego charakteru narodowego oraz jego cechy wtórne. Rozpoczęte przełomem kulturowym XVI w. wykształcanie się tego charakteru, idące równolegle do postępów ciągu harmonicznego, osiągnęło swą pełnię w epoce saskiej.
Od tego czasu, uformowany w swym zasadniczym trzonie "polski" - charakter narodowy trwa niezmiennie w całej swej krasie do dziś i znaczy swym piętnem oblicze duchowe każdej pojedynczej polskiej przeciętnej społecznej.
Niewątpliwie było by zbytnią jednostronnością widzieć w polakatoliku same tylko ujemne cechy ludzkie. Ma on i dodatnie, lecz jest ich tak mało i są one w natężeniu swym tak słabe, że nie one, ale te ujemne cechy, które wymieniliśmy, składają się na główną treść charakteru polakatolika, one wyznaczają profil duchowy polskiej przeciętnej społecznej.
Zdarza się czasem, że polska przeciętna społeczna, przyglądając się własnemu obliczu, dostrzega pewne w nim plamy.
Określa je jako "wady" charakteru narodowego. Pociesza się, że te "wady", to jedynie pozostałości zaborów, "miazmaty niewoli", "dary spod czapki Mahometa", itp., a które z biegiem czasu dadzą się wyplenić.
Złudzeń tych rozwiać nie zdoła żadna siła, dzięki bowiem absolutowi świadomości narodowej, polska przeciętna społeczna nie jest w stanie dostrzec, iż rzekome "wady" nie są żadnymi wadami, sztucznie z zewnątrz zaszczepionymi, lecz że wynikają logicznie z samej istoty spersonalizowanego przez kulturę katolicką charakteru narodowego, że stanowią jego zasadniczą treść, i że nie mogą być usunięte inaczej jak tylko i jedynie przez gruntowną rewizję wartości, na polskość dzisiejszą się składających.
XI. Pochodne polskiej ideologii grupy w gospodarstwie
Człowiek w życiu codziennym i odświętnym to tylko z własnej woli czyni, co mu nakazuje jego postawa duchowa. Polska Ideologia Grupy, determinując postawę duchową polskiej przeciętnej społecznej, przesądza tym samym sposób jej zachowania się w życiu.
Narastanie ciągu harmonicznego w sferze wewnętrznej, tj. katoliczenie postawy duchowej polskiej przeciętnej społecznej musiało z kolei znaleźć swe odbicie w sferze zewnętrznej, materialnej życia narodu, kształtowanej rękami polakatolika.
Materialne warunki swego bytowania począł polakatolik urządzać tak, jak to odpowiadało jego osobowości, istotę której, personalizm, już poznaliśmy. Przejawy tego uzewnętrzniania się osobowości polakatolika rozpatrzymy kolejno najpierw w dziedzinie gospodarstwa, a następnie w dziedzinie życia politycznego naszego narodu.
Polską przeciętną społeczną, widzianą jak się zachowuje w gospodarstwie nazwiemy, dla podkreślenia że chodzi nam na razie tylko o te stronę jego działalności, - polakatolikiem ekonomicznym.
Możemy z góry przewidzieć, jak do zagadnień gospodarczych ustosunkuje się jednostka, personalistyczny światopogląd, którą cechuje wola minimum egzystencji. Polakatolikowi ekonomicznemu obcą zgoła jest myśl o szerszej działalności gospodarczej, wychodzącej poza zaspokojenie jego jednostkowych potrzeb, nie żywi on ambicji kapitana przemysłu, kapitalisty w wielkim stylu, pioniera handlu na wielką skalę.
Polakatolik ekonomiczny dąży tylko do jednego, a mianowicie do ułożenia swych interesów gospodarczych tak, by stworzyły mu one otokę ekonomiczną, w zaciszu której, w odgrodzeniu się od zgiełku świata, mógłby żyć spokojnie, mając zapewnione minimum egzystencji.
W ten sposób gospodarstwo narodowe, zamiast tworzyć jedną wielką całość pulsującą rytmem zorganizowanej produkcji, wymiany i obiegu, dąży do rozpadnięcia się na tyle milionów drobniutkich organizmów, ile jest podmiotów gospodarzących, tj. polakatolików ekonomicznych.
Tę drobnicującą tendencję życia gospodarczego katolików można określić jako grawitację do bieguna tomistycznego - od imienia św. Tomasza z Akwinu, według którego człowiek powinien produkować tylko tyle, ile to jest konieczne dla zapewnienia sobie utrzymania.
W systemie samowystarczalnych, luźno ze sobą powiązanych otok ekonomicznych nie jest konieczne planowanie wyższego rzędu, nie jest potrzebna organizacja. Nie ma bodźców do ulepszania techniki produkcji, nie istnieją warunki postępu, następuje natomiast prymitywizacja życia gospodarczego.
W warunkach takich ostać się może, poza rzemiosłem, jedynie rolnictwo. Praca na roli, nie wymagająca ryzyka, techniki i organizacji w stopniu takim jak inne dziedziny gospodarstwa, odpowiada najlepiej woli minimum egzystencji polakatolika ekonomicznego, stąd tradycyjne u niego zamiłowanie do rolnictwa jako najbardziej sprzyjającego powstawaniu otok ekonomicznych.
Jednakże, jak każdy medal ma dwie strony, tak ta ucieczka od wytężonego wysiłku, to poszukiwanie spokojnej wegetacji pociąga za sobą skutki niezamierzone i niemiłe. Prymitywizacja środków i metod produkcji prowadzi nieuchronnie do tego, iż wyniki pracy stają się coraz niklejsze, co oznacza, że dla wytworzenia tej samej ilości dóbr potrzeba coraz większego nakładu coraz mniej wydajnej pracy.
Za tomy całe mówi zestawione przez Rutkowskiego porównanie wydajności rolnictwa polskiego kolejno w XVI, XVII, i XVIII wiekach: gdy lustracja dóbr królewskich z r. 1565 odlicza 1/5 plonu na wysiewek i utrzymanie służby folwarcznej, to lustracja o sto lat późniejsza, z r. 1665, taką samą część plonu odlicza już tylko na sam wysiewek. Po upływie jeszcze jednego stulecia, w roku 1765 lustratorzy muszą już odliczać na sam tylko wysiewek aż 1/3 plonu.
J. Rutkowski, Histoire Economique de la Pologne avant les Par tages, Paryż, 1927, 97.
Na tym właśnie polega paradoks losu polakatolika ekonomicznego, który, aby nie umrzeć z głodu, pracować musi tym ciężej im bardziej stara sie pracy uniknąć.
Ilustracją nowoczesną tego niech będzie uznojona nędza wsi naszej. Wcale nie skory do wysiłku chłopek polski w rzeczywistości zmuszony jest pracować ciężko, nawet bardzo ciężko, lecz wyniki jego prymitywnych zabiegów gospodarczych nie stoją w żadnym stosunku do nakładu pracy.
Obraz gospodarki personalisty nasuwa porównanie z doświadczeniami misia, który w swej wspinaczce do dziupli pełnej upragnionego miodu napotyka przeszkodę w postaci zawieszonej przez bartnika kłody. Im dalej odpychana, z tym większą siłą kłoda - konieczność pracy - wraca i bije boleśnie polakatolika.
Z postawą woli minimum egzystencji łączy się druga zasadnicza cecha polakatolika: postawa nadkonsumpcji.
Uderzająca na pierwszy rzut oka sprzeczność tych dwóch cech jest tylko pozorna, w rzeczywistości bowiem wiążą się one ściśle ze sobą i wzajemnie się warunkują.
Każdy człowiek, niezależnie od swych zdolności i chęci do wytwarzania dóbr, posiada zdolność do odczuwania potrzeb i pragnienie ich zaspokojenia. Chęć konsumowania dóbr istnieje zupełnie niezależnie od chęci ich wytwarzania i jest nieograniczona podobnie jak wyobraźnia ludzka.
Wola minimum egzystencji w polakatoliku ekonomicznym sprawia, iż jego chęć do wysiłku, do wytwarzania dóbr jest mocno ograniczona, potrzeby natomiast, zdolność ich odczuwania i pragnienie zaspokojenia pozostają niezmienione.
Nie umiejąc dostarczyć pokrycia dla swych potrzeb normalną drogą własnej działalności gospodarczej, polakatolik ekonomiczny stara się zaspokoić w sposób inny, drogą zabiegów pozagospodarczych.
Tę dążność polakatolika ekonomicznego do konsumowania więcej niż wynosi wartość jego zapracowań nazywamy postawą nadkonsumpcji.
Postawa nadkonsumpcji jest w Polsce powszechna i wspólna dla wszystkich warstw, klas i stanów. Z niej się wywodzi owo tak typowe dla polakatolika życie ponad stan względnie pragnienie takiego życia.
Bo możliwości realizacji postawy nadkonsumpcji nie są dla wszystkich pragnących tego jednakowe. Mianowicie skoro postawa nadkonsumpcji oznacza dążenie do spożywania więcej niż się wytwarza, to jasnym jest, że w społeczeństwie którego wszyscy członkowie taką dążność posiadają, nie wszyscy będą w możności jej zaspokojenia, gdyż sumie apetytów nie odpowiada suma stojących do dyspozycji dóbr.
W konsekwencji ktoś będzie konsumował kosztem kogoś, oczywiście mocniejszy kosztem słabszego, a znajdzie to swój wyraz w zarysowaniu się głębokich różnic w układzie społeczno-politycznym kraju.
Realizacja postawy nadkonsumpcji przez elementy społeczne mogące sobie na to pozwolić prowadzić będzie do wytworzenia się Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji, tj. zróżnicowania społeczeństwa na podmiot nadkonsumpcji i na przedmiot nadkonsumpcji.
Ewolucja życia wewnętrznego Polski od przełomu XVI w. po tej właśnie szła linii: podmiotem konsumpcji stała się z biegiem czasu szlachta wraz z duchowieństwem, przedmiotem - coraz bardziej wyzyskiwane wieś i miasto.
Prawda, że różnice społeczne w Polsce istniały, i to duże, i przed wiekiem XVI, jednakże, jak to staraliśmy się wykazać poprzednio, różnice te nie naruszały zbytnio panującej wówczas równowagi stanów, która zapewniała równomierne a żywe tętno ogólnego rozwoju gospodarczego kraju.
Obraz ten zmienił się zasadniczo, gdy w życie Polski włączył się katolicyzm. Jednym ze skutków włączenia nię katolicyzmu w życie jakiegokolwiek kraju jest petryfikacja warunków zastanych w chwili włączenia, zahamowanie tendencji rozwojowych, a następnie pogłębianie się różnic społecznych, co w końcu prowadzi do zwichnięcia równowagi społecznej.
Bo, chociaż szerząca się w miarę postępów katolicyzmu postawa nadkonsumpcji występuje wszędzie, bez względu na klasę, warstwę czy stan, to jednak możliwość zaspokojenia jej, poprzez stworzenie Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji staje się udziałem tylko uprzywilejowanej części społeczeństwa, zdolnej narzucić swoją wolę reszcie.
Tu, w katolickiej postawie nadkonsumpcji tkwi wyjaśnienie karykaturalnej hypertrofii roli szlachty w życiu polskim po XVI w., jej nieskrępowanej żadnymi skrupułami zachłanności w ograniczeniu praw chłopa i mieszczanina. Niezdolne się obronić, wieś i miasto szybko padły ofiarą nieokiełznanych apetytów szlachty, niszczejąc w kleszczach stworzonego przez tę ostatnią Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji.
Utrzymuje się nieraz, że swój smutny los zgotowały sobie miasta same przez dobrowolne niebranie udziału w życiu publicznym kraju, przez stronienie od sejmów i przez niedość stanowcze bronienie swych praw politycznych.
Trzeba mieć jednak na uwadze, że miasta same ani nie mogły przeszkodzić przesuwaniu się punktu ciężkości życia politycznego z sejmów na sejmiki szlacheckie, ani tym bardziej mieć jakieś szanse przeprowadzenia swych postulatów na tychże sejmikach.
Nie mogły zapobiec ani usunięciu swych przedstawicieli z sejmów i sejmików, ani też wszelkim dalszym ograniczeniom prawnym i faktycznym które nie omieszkały odbić się niekorzystnie na możliwościach rozwojowych miast.
Pozbawienie mieszczan prawa posiadania ziemi poza murami miejskimi, restrykcje w dziedzinie sądownictwa, przywileje celne szlachty, która w początkach okresu stanowiła zaledwie 5% , przy końcu zaś nie więcej jak 12% ogółu ludności, to wszystko nie mogło jednak sprowadzić na miasta takiej katastrofy, o rozmiarach której przekonamy się poniżej.
Miasto to przede wszystkim przemysł i handel, to kapitał, produkcja, technika, organizacja, rynek zbytu, - elementy, które zniknąć musiały z chwilą, gdy gospodarstwo narodowe poczęło się rozpadać na luźne otoki ekonomiczne jakimi były poszczególne dwory i dworki szlacheckie.
Elementy te stały się zbędne w gospodarstwie, które, zawrócone z drogi uprzemysłowienia, a nawet wczesnego kapitalizmu początków XVI w., ugrzęzło na przeciąg stuleci w prymitywizmie ustroju rolniczego opartego na ekstensywnych metodach pracy.
W systemie samowystarczalnych, nie powiązanych ze sobą niczym jak tylko więzami natury pozagospodarczej otok ekonomicznych, miasta, ogniska dalekosiężnych interesów gospodarczych straciły rację bytu.
Chłop, sprowadzony coraz bardziej do poziomu bydlęcia roboczego, nie miał w mieście nic do sprzedania i nic do kupienia. Dwór szlachecki, w zasadzie samowystarczalny, czego nie mógł wytworzyć sam, sprowadzał wprost z zagranicy, zapewniwszy sobie przywilej bezcłowego importu.
Nieskomplikowane interesy szlacheckiej otoki ekonomicznej załatwiał żyd, faktor dworski. Dla chłopa tj. dla 90% ludności niepotrzebne i niedostępne, dla dworu niekonieczne, miasta nie miały po co istnieć w państwie.
Toteż po upływie dwóch stuleci gospodarzenia polakatolika ekonomicznego z kwitnących niegdyś miast polskich pozostały jeno ruiny, tak w znaczeniu przenośnym jak i dosłownym.
Kraków, Poznań, obliczane w XVI w. każde na 20 000, - spadają w XVIII w., pierwsze do 9 000, drugie do 5 000 mieszkańców.
Co do Krakowa: Kutrzeba, Charakterystyka Państwowości Polskiej, Kraków, 1916, oraz: Coxe W., Travels into Poland, Londyn, 1792, t. i, 163.
Co do Poznania: Ninian Hill, Poland and the Polish Question, Londyn, 1915.
Są też obliczenia szacujące ludność Krakowa w XVI w. jeszcze wyżej. - "Wszakże w ludności Krakowa do 80 000 dusz wtedy wynoszącey w XVI wieku, do 33 osób samey Czeladzi Nożowników było, którego kunsztu teraz ledwie trzy osoby tutay się znajduje." - mówi Bandtkie.
Grodno, miasto sejmowe, drugie co do znaczenia na Litwie po Wilnie, liczy w 1779 zaledwie 4 000 mieszkańców i "robi wrażenie miasta w wielkim upadku."
Coxe, op. cit., 275.
Kurczenie się poszczególnych ośrodków miejskich ilustruje następujące zestawienie:
miasto ilość domów 16 wiek ilość domów 18 wiek
Łomża 540 197
Ostrów Maz. 447 93
Stanisławów Maz. 416 121
Warka 347 70
Cyfry wyjęte z pracy piszącego na pocz. XIX w. Surowieckiego, który własnymi oczyma patrzał na te nędzne resztki jakie pozostały z ludnych niegdyś i gwarnych miast polskich. Pisze on: "? Brzeście Kujawskie liczyło rzemieślników wszelkiego gatunku 115 i piekarek z przekupniami 108, dziś liczy tylko 91 domów. - Słupca samych podatkujących rzemieślników miała 47. Pyzdry prócz 33 rzemieślników, liczyły takich rzemieślników 182. Dziś pierwsze utrzymuje się biednie z samej roli; drugie do połowy upadło. - Garwolin liczył domów na stronie Królewskiej 260, rzemieślników 192... Dziś nędzna mieścina bez przemysłu."
Surowiecki, op. cit., 176 i nast.
Badania przeprowadzone przez Surowieckiego w 11-stu miastach wykazują, że w r. 1811 posiadały one zaledwie jedną trzecią swego stanu ludności z XVI wieku. Autor wspomina, że za jego czasów odkopano w Łomży i w Bydgoszczy, na kilka łokci pod ziemią, ślady pięknych bruków i mury domów i sklepów - świadectwa dawnej świetności.
W r. 1779 miasto wojewódzkie, siedziba sejmików, Bielsk, w oczach cudzoziemca "- jest mało co większy od nędznej wsi, jakkolwiek w opisach geograficznych Polski zwany jest dużym miastem."
Coxe, op. cit., t.i, 266.
O zwiedzanych przez siebie innych miastach zauważa tenże podróżnik: "- Wiele z tych miast sprowadzonych zostało obecnie do tak marnego stanu, iż zaledwie zasługują na miano wsi."
Coxe, tamże, 259.
Cały kraj przedstawiał się jako wielkie cmentarzysko, od którego wiało grozą ruin i opuszczenia. Na przestrzeni od Warszawy do Grodna Coxe notuje: "- w wielu okolicach zauważyłem pola zarastające lasem, młode pędy drzew krzewiące się bujnie w miejsce zaniedbanych upraw. Jak mi powiedziano, dzieje się tak z większością ziem Polski; liczne ślady dawnych osiedli a nawet pozostałości brukowanych ulic odkryć można w samym środku lasu."
Coxe, tamże, 265.
Niektórzy nasi historycy, w bezradności swej wytłumaczenia katastrofy, usiłują zwalić winę na wojny kozackie i szwedzkie, które miały rzekomo tak kraj zniszczyć, iż z upadku już się podnieść nie mógł. Jest to omijanie sedna rzeczy. Wojny te jedynie przyspieszyły runięcie gmachu narodowego i tak już będącego w stanie rozbiórki, nieuniknionej z chwilą gdy w miejsce dawnych właścicieli przyszedł nowy, polakatolik, i przyniósł ze sobą nowe, swoje gusta.
Należy mieć na uwadze, że bardziej jeszcze od Polski pustoszone były w okresie wojen szwedzkich Prusy. Mimo to, gdy Polska staczała się na dno upadku, mały ten kraj potrafi wystawić 200 000 wojska i oprzeć się zwycięsko, w wojnie siedmioletniej, połączonym siłom Austrii, Rosji, Szwecji i Saksonii. O tym trzeba pamiętać, gdy się usiłuje przypisać ruinę miast polskich czynnikom czysto zewnętrznym.
Zdają się to rozumieć nowsi badacze, tak np. Rutkowski pisze: "- Jeśli upadek miast tłumaczy się dostatecznie przez najazdy nieprzyjacielskie i towarzyszące im rabunki, to powolność z jaką odbywa się odbudowa życia miejskiego musi mieć inne jeszcze przyczyny. Lecz zagadnienie to jest dotychczas bardzo mało wyjaśnione."
Rutkowski, op. cit., 159 - 160.
Na to by mogło być wyjaśnione trzeba, by mózgi uczonych naszych otrząsnęły się z czadu rozmaitych "Duchów Dziejów Polski" w stylu Chołoniewskiego, czy innych podobnych bzdur.
Wyniszczenie wsi. - W miarę jak polakatolik ekonomiczny zamieniał kraj cały w jedną wielką wieś, coraz straszniejszą się stawała dola chłopa. Stabilizacja gospodarstwa na szczeblu rolnictwa, przy postępującej jego prymitywizacji, prowadziła do stopniowego lecz stałego kurczenia się ogólnej sumy dochodu społecznego.
Nie kurczyły się natomiast, odwrotnie, rosły, apetyty szlachty, która zapewniwszy sobie hegemonię polityczną, nie omieszkała zdyskontować tego w dziedzinie ekonomicznej. Wzrost udziału szlachty w konsumpcji kurczącego się dochodu społecznego powodował, że dla chłopa pozostawało coraz mniej, coraz bardziej musiał on zaciskać pasa, a równocześnie pracować coraz więcej dla pana. Pańszczyzna w Polsce wzrasta niepomiernie, i w wielu okolicach dochodzi do 6 dni w tygodniu.
Pozostawiając różańcowym poetom kwilenie o wsi wesołej - wsi spokojnej, stwierdzić trzeba, że nędza chłopa w dawnej Rzeczpospolitej nie miała sobie równej.
Pańszczyzna istniała i w innych krajach, nigdzie jednak nie była tak straszną jak w Polsce. Nawet w ówczesnej Rosji miał się chłop lepiej niż w Polsce, co stwierdza zwiedzający oba kraje cytowany już historyk Coxe.
Pod koniec XVIII w. jeden ze zwolenników reform włościańskich naliczył w ustawodawstwie Rzeczpospolitej ponad sto postanowień wymierzonych przeciwko wsi.
Coxe, op. cit.
Podczas gdy Żyd przez ochrzczenie się otrzymywał szlachectwo z samego prawa, chłop nie mógł uzyskać klejnotu inaczej jak płacąc zań krwią na polu bitwy. W praktyce zaszczyt umierania za Rzeczpospolitą w wyjątkowych tylko wypadkach otwierał chłopu drogę do stania się obywatelem pierwszej klasy.
Nasze podręczniki historii, podkreślając bitność piechoty łanowej, nie podają, poza kilku wypadkami, liczniejszych przykładów nobilitowania chłopów. Przywileje stanu żołnierskiego dla żołnierza - chłopa również nie istniały.
- Sobieski przyprowadził był pod Wiedeń także i oddziały piesze. Kontrast pomiędzy zagłodzoną, okrytą łachmanami piechotą polską a okazale prezentującą się jazdą polską wprawił w zdumienie Austriaków. Chcąc zatrzeć przykre wrażenie król, wskazując na jeden szczególnie nędznie wyglądający oddział swego wojska, zawołał?: ''Spójrzcie na tych dzielnych chłopców! Należą oni do niezwyciężonego pułku co przysiągł nie nosić, mundurów innych jak tylko zdobyte na wrogu." - u J. B. Morton, Sobieski, King of Poland, Londyn, 1932.
Zarówno ze źródeł krajowych jak i zagranicznych można by dostarczyć mnóstwo dowodów na to, iż nędza wsi polskiej w dobie przedrozbiorowej była potworna i w porównaniu do innych krajów, chociażby sąsiednich, rekordową. Było by to jednak rzeczą zbędną.
Na podkreślenie zasługuje jednak natomiast co innego, a mianowicie zupełny brak w dziejach skatoliczonego narodu jakichkolwiek prób chłopa wydobycia się z matni.
Poza ruchawką Kostki Napierskiego, wywołaną z zewnątrz przez dywersantów Chmielnickiego, - ani jednego buntu, ani jednego powstania chłopskiego na większą skalę!
Zwykło się u nas uważać mużyka rosyjskiego za uosobienie niewolniczej uległości i poddania się losowi. Jednakże historia Rosji zna potężny ruch Pugaczowa, ma legendę Stieńki Razina i zna ni mniej ni więcej tylko 556 buntów chłopskich zanotowanych przez oficjalną statystykę za panowania Mikołaja I tylko! -
Alexinsky, Modern Russia, Londyn, 1913.
W zamiłowanej w "wolności" i "indywidualistycznej" Polsce było inaczej. Wiekowe oddziaływanie światopoglądu katolickiego odebrało chłopu jakąkolwiek chęć do zrzucenia jarzma, na straży społecznego wyzysku postawiło cały autorytet Kościoła i przezeń tłumaczonych praw boskich.
Usypiany w atmosferze katolicyzmu chłop polski znosił swój los z tępą rezygnacją i pokorą, niezdolny do niczego więcej jak tylko do wyjękiwania swej niedoli przed głuchym i niemym ołtarzem kościoła wiejskiego.
Pauperyzacja. - Ubożenie miast i wsi, a wiec przedmiotów nadkonsumpcji, pociągnęło za sobą skutek wtórny ubożenie pasożytującej na nich szlachty. Do jakiego stopnia dochodziło pasożytnictwo dworu szlacheckiego, przekonać się można na przykładzie dziedziny krajowego przemysłu solnego.
Saliny polskie obarczone były obowiązkiem sprzedawania szlachcie trzy razy w roku soli tzw. suchedniowej po cenie zniżonej 12 zł za bałwan wtedy, gdy koszta produkcji jednego bałwana soli wynosiły 56 zł. Za Stanisława Augusta same tylko kopalnie Wielickie musiały oddawać mniej więcej połowę swej produkcji z tak ogromną stratą.
Łabęcki, op. cit.
W tych warunkach nie opłacało się produkować nic i nikomu. Bieda stawała się powszechną, cały kraj zamierał z wolna w uścisku pauperyzacji. Słowami Surowieckiego: "- Polska, ten kraj hojnie uposażony we wszystkie potrzeby wygodnego życia, obfitujący dostatkiem w najważniejsze źródła bogactw natury; ten kraj, którego klima, posada, charakter mieszkańców, zgoła wszystko zdaje się uprzątać wszelkie zawady do szczęścia i zbytku, przez kilka wieków, aż do czasów naszych, niszczał widocznie, nikczemniał i chylił się do swego upadku. W każdej jego części widać było jakieś odrętwienie, przy którem wysychały najobfitsze źródła dostatków i potrzeb... Pola, okryte niegdyś bujnem żniwem zamieniały się w ponure lasy, kwitnące łąki w zaraźliwe bagna, a miejsca wesołych ongi miast i wiosek, zarastały coraz więcej cierniem i brzydkim chwastem. Biedny rolnik w uratowanych sieliszczach, grzebiąc leniwo ziemię, na to tylko zdawał się pamiętać, aby nikczemnym jej płodem przewlec na moment strapione życie."
Surowiecki, op. cit, 29.
Ubóstwo, martwota i bezruch stały się dominującym tłem epoki saskiej. W r. 1778 cudzoziemiec, jadąc głównym traktem z Krakowa do Warszawy, zapisuje, że na przestrzeni tej, przeszło 400 km, napotkał zaledwie dwa powozy i około tuzina furmanek chłopskich.
Budżet Polski, państwa zajmującego trzecie co do obszaru, a piąte co do ludności miejsce w Europie, wyrażał się w r. 1768, po stronie dochodów, mizerną sumką 14 396 873 zł - mniejszą 13 razy od budżetu Rosji z tych czasów.
Coxe, op. cit., 115 - 116.
Kres demograficzny. - Równie katastrofalnie jak w gospodarstwie, zaznaczyły się pochodne Polskiej Ideologii Grupy w dziedzinie demografii. Jako przewlekłej, przez szereg pokoleń trwającej nędzy ekonomicznej, wystąpiły karlenie fizyczne ludności i zahamowanie przyrostu naturalnego.
Niszczące działanie skrajnej nędzy materialnej objawia się w demografii kraju w sposób dwojaki, a mianowicie nie tylko spada liczba urodzeń, lecz równocześnie wzrasta śmiertelność wsród osobników już urodzonych, usuwająca automatycznie zbędną nadwyżkę, dla której nie ma warunków przetrwania.
Tak było w Polsce przez przeciąg długich lat sasczyzny. Rozmiar spustoszeń, jakich ofiarą padł potencjał biologiczny narodu w tym okresie, nie można określić inaczej jak katastrofą narodową.
Około r. 1600 ludność Polski wynosiła, okrągło licząc, 10 milionów.
G.N. Clark, The Seventeenth Century, Oxford, 19 29, 8 - oblicza ludność Polski około r. l600, wraz z hołdowniczymi Prusami, na 11 milionów. Fr. Bujak, op. cit. - przyjmuje cyfrę 10 milionów.
Normalnym tokiem rozwoju cyfra ta winna była zwiększyć się wydatnie po upływie dwóch stuleci. Zamiast tego mieliśmy w r. 1772 tylko 11,5 - 12 milionów ludności, czyli zaledwie o 12 % więcej niż przed dwoma wiekami.
Znaczy to, że na przestrzeni dwóch stuleci przyrost naturalny w Polsce prawie że nie istniał. To co polakatolik swym gospodarzeniem produkował, wystarczyło zaledwie by "przewlec na moment strapione życie" bieżącego pokolenia, o odkładaniu dla następnych nie było mowy.
Stale wiszące nad głowami widmo głodu było doskonałym regulatorem, zabezpieczającym stałą równowagę pomiędzy istniejącym w kraju zapasem dóbr, a ilością konsumentów. Nadwyżki ludnościowe, dla których nie starczało środków utrzymania, po prostu wymierały.
W ten sposób utrzymująca się na poziomie minimum egzystencji równowaga ekonomiczna wyznaczała kres demograficzny, powyżej którego, pod grozą śmierci głodowej, ludność wzrastać nie mogła.
Naród, powalony na Madejowe łoże nędzy ekonomicznej, skazany był przez wieki na ucinanie swego żywego ciała, niechcącego, mimo wszystko, przestać róść.
Wojna, w wyniku której ginie w sposób gwałtowny część ludności kraju, opłakiwana jest jako nieszczęście narodowe; to zaś, że naród może w ciągu długich lat pokoju utracić ze swej substancji tysiąckroć więcej, wyniszczany systematycznie przez nędzę, to mało kogo wzrusza.
Wojna przynajmniej, z jej patosem, może wyzwolić w człowieku to, co w nim jest energią twórczą, może dać rozkosze zwycięstwa, może być dla narodu drogą do rozwoju,; ciche, powolne konanie pokoleń zamęczanych w szponach nędzy, bez najmniejszego celu i pożytku, - to chyba szczyt pohańbienia człowieka, to zbrodnia wołająca o najcięższą karę na sprawców.
Kres demograficzny, wyrażający się przymusową stabilizacją ludności na poziomie dyktowanym nędzą materialną, to tylko jeden z listków chwały polakatolika ekonomicznego.
W miarę staczania się gospodarstwa narodowego po pochyłej linii ideałów ekonomicznych personalizmu katolickiego, wystąpił inny jeszcze objaw: zażydzenie masy biologicznej.
W systemie izolowanych otok ekonomicznych musiał istnieć czynnik, który by zapełniał lukę jaką stwarzała agospodarcza postawa polakatolika pomiędzy jego potrzebami, a jego zdolnością zaspakajania ich.
Dysproporcja pomiędzy chęcią konsumowania dóbr a niechęcią zdobycia ich własnym wysiłkiem podmiotów gospodarczych wołała o kogoś, ktoby ofiarował swe usługi w dostarczaniu pożądanych dóbr, ktoby załatwiał za brzydzącego się tym parać konsumenta konieczne czynności handlu, kredytu i pośrednictwa.
Do tej roli nadawali się świetnie Żydzi, toteż żydowski pośrednik stał się nieodzownym instrumentem gospodarki polakatolika ekonomicznego, zapewniającym sprawne funkcjonowanie Systemu Realizacji Nadkonsumpcji.
Żydowskie kahały spełniały w katolickim społeczeństwie rolę banków, w których szlachta i duchowieństwo lokowały zamienione na brzęczącą gotówkę owoce Systemu Realizacji Nadkonsumpcji. Tak np. synagoga w Lesznie w latach 1723-1762 jest bankierem 53-ch rozmaitych instytucyj kościelnych, zakonów itp., a suma złożonych przez nie w tym okresie depozytów, za oprocentowaniem nieraz do 7 %, przekracza 145 000 złp.
Rutkowski, op. cit., 210.
Jedynie Żyd z jego zdolnością przystosowania się do każdych warunków mógł się utrzymać i stać się niezbędnym w systemie, w którym miejsce zdrowej kalkulacji gospodarczej zajął wyzysk i żerowanie na motywach pozagospodarczych.
Indolencja polakatolika ekonomicznego, idąca w parze z chęcią używania, była magnesem ściągającym masy żydostwa do kraju, wydanego na łup eksploatacji.
Liczba Żydów w Polsce, poczynając od XVI w., rośnie jak na drożdżach, im bardziej kraj katoliczeje, tym bardziej postępuje zażydzanie biologiczne narodu. Ilość Żydów w Polsce do końca XVI w. jest nieznaczna i nie przekracza 1% ogółu ludności. W ciągu następnych dwóch wieków wzrasta nieproporcjonalnie szybko i w okresie rozbiorów sięga do 1 miliona, to jest prawie 10% ludności Rzeczpospolitej.
T. Czacki, Rosprawa o Żydach, Wilno, 1807, - autor szacuje ich liczbę po r. 1772 na ok. 900 000.
Oprócz ekonomicznych, w zażydzeniu biologicznym narodu polskiego odgrywały rolę także i inne przyczyny. Temat to długi i obszerny, który czeka jeszcze na należyte opracowanie.
XII. Pochodne polskiej ideologii grupy w polityce
W rozdziale poprzednim scharakteryzowaliśmy pochodne Polskiej Ideologii Grupy w dziedzinie gospodarstwa, tak jak się ono przeobrażało w myśl ideałów ekonomicznych polakatolika.
Spójrzmy teraz na tego twórcę naszej historii, jak się upamiętnił w dziedzinie polityki, jako polakatolik polityczny.
Dostało mu się w spadku po przodkach, bardziej dbałych o ziemskie niż o niebieskie królestwo, dziedzictwo bogate. Państwo od morza do morza, drugie terytorialnie w Europie, o rozległych zasięgach politycznych i kulturowych, Polska w XVI w. zdawała się wskrzeszać cząstkę możliwości jakie w zaraniu jej dziejów pogrzebane zostały pod gruzami Sławii.
Przy przewadze kulturowej dominującego elementu polskiego, stopienie w jedną z nim bryłę podatnych mas ruskich i białoruskich wraz z domieszką litewską, zupełnie realne drogą kontynuowania tak szczęśliwie rozpoczętego federalizmu; utrwalenie konsolidacji wewnętrznej przez zerwanie z Rzymem; uzyskanie, po rozwiązaniu problemu wschodniego, wolnej ręki na zachodzie i na Bałtyku, - wszystko to w XVI w. przedstawiało się jako zgoła realne możliwości, wołające o mężów stanu co by je zamieniali w rzeczywistość.
Zamiast mężów stanu zjawił się, masowo przez Polską Ideologię Grupy produkowany polakatolik polityczny.
Nie wykorzystał ani jednej, zaprzepaścił wszystkie możliwości dziejowe jakimi los Polsce się uśmiechał.
Nie pomoże tu dowodzenie, że na problemy z przed trzech stuleci nie można patrzeć oczami XX wieku, bo i nie trzeba. Myślenie kategoriami państwowej i narodowej racji stanu nie było bynajmniej obce europejczykowi zaawansowanej epoki nowożytnej, o czym świadczy ówczesny rozwój polityczny Zachodu, gdzie świadomość narodu, państwa i jego celów była już wyraźnie skrystalizowana.
W Polsce w tym czasie, w miejsce jej własnej, narodowej, wylęgnie się podrzucona sprytnie katolicka racja stanu i powiedzie naród w ślepy zaułek przedmurza chrześcijaństwa.
Zanik zmysłu politycznego u Polaków oceniała należycie zagranica. Gdy w 1674 Sobieski, z gorliwością godną lepszej sprawy, usiłuje propagować na Zachodzie pomysł ogólno-europejskiej krucjaty przeciwko Turcji. -"chrześcijańskie dwory wysłuchiwały ze zdumieniem posłów polskich, wywodzących z naiwnym zapałem, iż niebezpieczeństwo grożące Europie obchodzi wszystkich. Z drwiącym uśmiechem spoglądano na polskich panów, jak na jakiś cudaczny anachronizm."
Morton, op. cit.
Ta Europa cokolwiek inaczej rozumiała swoje własne interesy. Podczas gdy Sobieski śpieszy ratować Austrię, Francja zawiera z Portą sojusz, uderza na cesarskie Niderlandy, a równocześnie francuscy inżynierowie pomagają niewiernym Turkom w obleganiu chrześcijańskiego Wiednia.
Ze stanowiska polskiej racji stanu wydaje się niepojętym maniacki upór, z jakim Sobieski przez cały czas swego panowania - w 1674, 1683, 1686, 1691, wbrew najoczywistszym interesom narodu pcha go do roli murzyna Watykanu i nie tylko Watykanu, organizuje coraz to nowe wyprawy przeciwko Turcji, ze strony której nic Polsce nie groziło.
Historycy nasi usiłują tłumaczyć, że chodziło Sobieskiemu o Kamieniec. Wszakże kilkakrotnie, zarówno przez posłów specjalnych, jak i przy sposobności rokowań pokojowych Turcja ofiarowała Polsce, w zamian za odstąpienie od nieszczęsnej Ligi antytureckiej, nie tylko Kamieniec wraz z Podolem, ale i pokój wieczysty.
Morton, op. cit., Szujski, op. cit., por. także Piwarski. K., Między Francją a Austrią Kraków, 1933.
Na próżno jednak. Takie propozycje przywożąc do Warszawy, posłowie tureccy wracali z niczym. To co zdrowo myślącemu człowiekowi nie może się pomieścić w głowie, staje się od razu jasne, gdy uprzytomnimy sobie, że na tronie polskim siedział już niePolak, ale polakatolik: w r. 1684 nuncjusz papieski słyszy z ust króla Polski wyznanie, że jakkolwiek pragnąłby odzyskać Kamieniec, to jednak " - będzie działał zgodnie z interesami Chrześcijaństwa raczej, niż z dobrem Polski."
Morton, str. 238.
Jedynie w kraju polakatolików mógł panować i stać się bohaterem narodowym tego rodzaju monarcha. Zdegenerowanie zmysłu politycznego było zupełne i powszechne.
Czegoż innego można się było spodziewać od ciemnego tłumu wychowanków szkół jezuickich, w których umysły przyszłych sterników państwa ćwiczyły się w rozwiązywaniu takich problemów jak: "Czy świat został stworzony na wiosnę, czy w jesieni?" - "Kto był Melchizedech?" - "Czy manna na puszczy smakowała równie dobrze grzesznym jak i cnotliwym Izraelitom?"
Nisbet Bain, op. cit., 146.
Jeszcze za Zygmunta III - katolika polskie myślenie polityczne zdoła czasem przejawić się na trenie parlamentu: w głosowaniu nad udzieleniem poparcia inscenizowanej przez jezuitów aferze Dymitra Samozwańca padł w senacie Rzeczpospolitej jeden tylko głos za, - a był to głos arcybiskupa.
Przebłysk rozumu politycznego widzimy jeszcze za Jana Kazimierza Kardynała, w postaci umowy hadziackiej, który to akt przynosi polskiej myśli państwowej stokroć więcej zaszczytu, niż tuziny kleconek w stylu konstytucji trzeciomajowej.
Wystarczyła jednakowoż jedna bulla papieska by unię hadziacką obrócić w niwecz, a polakatolikowi przypomnieć o jego właściwej roli pachołka Watykanu.
Sporadyczne odruchy samozachowawcze narodu nie mogły wpłynąć na bieg wypadków w kraju, gdzie od przełomowego w. XVI nie polska, nie narodowa, ale katolicka racja stanu miała pierwszeństwo.
Było by zbytnim upraszczaniem sprawy gdybyśmy chcieli przypisywać li tylko machinacjom papieskim takie szczegóły z naszej historii jak odrzucenie, za Batorego, wielce korzystnej dla Polski propozycji Anglii zawarcia traktatu handlowego dlatego, że nie odpowiadało to interesom Rzymu. Albo utracenie za Jana Kardynała umowy zborowskiej, po której przyszło Beresteczko, ta niepowetowana klęska państwowości polskiej na wschodzie.
Rzeczy te były prostą konsekwencją tego, że masy szlacheckie, ówczesny naród stanowiące, wychowane w duchu skatoliczałej Ideoligii Grupy, czuły, myślały, a zatem i postępowały po katolicku. Świadomość najprostszych obowiązków wobec państwa i narodu nie mogła być i nie była dostępną mózgom członków Wielkiej Parafii Nadwiślańskiej w jaką zamienili Polskę jezuici.
Z zanikiem zmysłu państwowego szła w parze atomizacja życia politycznego. Skoro umysłom obce było zrozumienie istoty państwa i jego potrzeb, nie istniała tym samym żadna więź, żadna idea, która by, apelując do rozumu i uczuć obywateli kazała im się łączyć w jeden wielki, świadomy swoich celów organizm polityczny.
Śladu jakiejś misji narodowej, jakichś dążeń ogólnych z wyobrażeniem państwa się wiążących - próżno by szukać na całej przestrzeni trzech wieków, kiedy to u steru nawy państwowej stał polakatolik polityczny.
Podobnie jak w gospodarstwie, tak i w polityce organizm społeczny rozpadał się na tyle atomów, ile było polakatolików politycznych. Personalista w każdym calu, polakatolik polityczny patrzał na zagadnienia publiczne nie inaczej jak tylko przez wąskie okienko swej egoistycznej otoki, ślepy i głuchy na wszystko co wymagało podporządkowania się dobru ogółu.
To co w języku naszych bieda-historyków nazywa się szlacheckim sobiepaństwem i prywatą, było w rzeczywistości prawidłowym ustosunkowaniem się katolickiej persony do zagadnień takich jak państwo, naród, interes publiczny.
Jest rzeczą śmieszną upatrywanie przyczyn słabości politycznej dawnej Polski w "liberum veto". Jeśli w okresie 1652-1772 na 55 sejmów zerwano 45, to nie dlatego, iż wadliwy ustrój parlamentarny wydawał Rzeczpospolitą na łaskę i niełaskę jednego warchoła, lecz dlatego, że całej reszcie aktorów sejmowej tragifarsy było zgoła obce pojęcie konieczności państwowych, czy poczucie odpowiedzialności za losy państwa.
Sprawne działanie legislatury państwowej przedstawiało się oczom polakatolika politycznego jako niemiła perspektywa świadczeń na rzecz państwa, ograniczeń złotej wolności gnicia w błogim bezruchu personalistycznej otoki.
W braku "liberum veto" polakatolik polityczny wynalazłby tysiąc i jeden innych równie skutecznych sposobów bronienia jej, swej otoki, przed zakusami państwa. Z drugiej strony to osławione "liberum veto" nie przeszkadzało wcale gdy chodziło o interes inny niż państwa polskiego.
W r. 1658 jeden z posłów, socynianin Szwański, usiłował na próżno zerwać sejm przed uchwaleniem ustawy o wypędzeniu swych współwyznawców z Polski. Na próżno - sejm Rzplitej z przykładną jednomyślnością uchwalił ustawę, dając tym samym wyraz prawdziwym uczuciom patriotyzmu katolickiego.
Współdziałający gorliwie z tym państwowotwórczym akcie król Jan Kardynał otrzymał w nagrodę od papieża tytuł "rex Orthodoxus".
Krasiński V., Historical Sketch ot the Rise, Progres, and Decline of the Reformation in Poland, Londyn, 1838-1840.
Chodząc posłusznie razem w jarzmie katolicyzmu, ciemne masy szlacheckie nie miały żadnego wspólnego języka jeśli chodziło o sprawy własnego narodu. Wobec najbardziej palących zagadnień polityki wewnętrznej czy zagranicznej rząd, organ woli państwowej w każdym zdrowym ustroju, nie mógł reprezentować żadnej myśli politycznej, żadnego programu, bo go nigdzie nie było.
Polakatolik wyżywał się politycznie w zaściankowych sporach, jakie toczyły między sobą poszczególne "familie", partie, mafie, mniejsze i większe królewięta. Ten stan rzeczy stwarzał idealne pole do działania dla płatnych agentów obcych interesów. Protekcjonizm i korupcja były już tylko nieodzownym dopełnieniem tego obrazu kompletnej atomizacji politycznej społeczeństwa polakatolików.
Tam gdzie niema wspólnych dążeń, gdzie nie istnieje żadna wola zbiorowa, zbędnym się staje organ, którego zadaniem jest wykonywanie tej woli, to jest władza państwowa.
Rzeszom polakatolików wegetujących izolowanie w zaciszu pojedynczych otok władza państwowa, tym bardziej władza silna, nie tylko nie była potrzebna, ale wprost niemiła i niepożądana.
Silna władza państwowa mogłaby zmusić suwerennego na swym podwórku obywatela do wyjścia z otoki, mogłaby żądać ofiar, pracy i wysiłku na rzecz państwa, słowem tego wszystkiego, przed czym wzdragało się całe jestestwo polakatolika.
Dla niego państwo istniało tylko po to, by mu zapewniało spokojne trawienie owoców Systemu Realizacji Nadkonsumpcji. Żadnych ambicyj dla urzeczywistnienia których silne państwo jest niezbędnym instrumentem, polakatolik polityczny nie żywił, bo pragnień takich pobudzić w nim nie mogła atmosfera Ideologii Grupy, tchnąca kwietyzmem i pogardą dla spraw tego świata.
Prawe dziecię takiego systemu duchowego, polakatolik urządził swą Rzeczpospolitą tak, że stała się ona zaledwie bladym cieniem organizacji państwowej.
Król był malowany, ustawodawstwo nie działało, władza wykonawcza tak dobrze jak nie istniała, sądownictwo przekupne i bez egzekutywy stało się pośmiewiskiem w oczach wszystkich, skarb stale świecił pustkami, a zaniedbane wojsko tak pod względem liczebności jak zaopatrzenia i wyszkolenia było karykaturą siły zbrojnej narodu.
Armia państwa, mającego już za sobą bolesną nauczkę pierwszego rozbioru, liczyła w roku 1778, według etatu, 19 775. Lecz i ta cyfra wydawała się za dużą ówczesnym włodarzom państwa o obszarze 520 000 km kw., faktyczny bowiem stan wojska wynosił 18 425 głów, w tym prawie jedna trzecia oficerów.
Coxe, t.i. Korzon, Wewnętrzne Dzieje Polski za Stanisława Augusta, Kraków, W-wa, 1897st.iii, - na stronie 209 powiada: . " bo na strojnych oficerach nigdy nie zbywało w Polsce, nawet podczas pierwszego rozbioru, kiedy ich liczono podobno 1 271 na 3 298 żołnierzy w całym wojsku litewskim"
Zestawmy to z cyfrą 31 137 ówczesnego kleru, a wyzbędziemy się wszelkich wątpliwości, dokąd się kierowały zainteresowania polakatolika, któremu gmach państwowy trzeszczał nad głową.
Coxe, za Buschingiera, podaje stan kleru, męskiego i źeńskiego, po pierwszym rozbiorze, na 31, 137. Staszyc - na 40,000 Korzon, op. cit., str.320 i nast. naliczył duchowieństwa chrześcijańskiego obojga płci na r.1791 - na 50 000.
W rzeczpospolitej personalistów potrzeba było dopiero nacisku obcego ambasadora, by zmusić duchowieństwo do wpłacenia do skarbu państwa tytułem tzw. "subsidium charitativum" 600 000 złp, sumki niewiarygodnie małej skoro się zważy, że dochody jednego tylko biskupa krakowskiego wynosiły przed rokiem 1772 jeden milion dwieście tysięcy złp, to jest dwa razy tyle.
Korzon, tamże, 159. K. Rudnicki, Biskup Kajetan Sołtyk, Kraków, W-wa, 1906, str. 27.
Dla własnego państwa mający węża w kieszeni, polakatolik umiał być hojnym gdy chodziło o królestwo niebieskie. Za Sobieskiego wielki kanclerz litewski Pac wznosi klasztor Kamedułom za dwa miliony złp, zaś nieco później krakowska uciemnia wydaje na kanonizację Jana Kantego jeden milion złp.
A. G. Rappoport, A Short History of Poland, Londyn, 1915. N.Bain, op. cit.
Zainteresowania polakatolika szły mimo i w poprzek celów państwa, na jego sile i zdolności do wypełniania swych zadań nikomu naprawdę nie zależało.
W tych warunkach silna władza państwowa była nie tylko czymś nieosiągalnym, ale wprost nie mającym racji bytu w tej rzeczywistości, jaką sobie i, co tysiąckroć ważniejsze, narodowi, zgotował polakatolik epoki saskiej.
Im bardziej ta rzeczywistość zbliżała się do ideałów palaktolika politycznego, tym gruntowniejszym stawał się rozkład wszystkich bez wyjątku dziedzin administracji, pozbawionej zarówno środków do należytego działania, jak i celu swego istnienia.
Atrofia państwa postępowała szybko i niepowstrzymanie na oczach pełnego dumy i zadowolenia z własnego dzieła polakatolika.
XIII. Katolicka harmonia socjalna
Spełnienie się katolicyzmu w Polsce
Dokonaliśmy krótkiego przeglądu rozwoju wewnętrznego Polski od chwili kiedy jedyną siłą motoryczną jej dziejów począł być katolicki system kulturowy.
Widzieliśmy jak żywy okaz tego systemu, polakatolik, stawszy się jedynym władcą państwa, pokierował jego losami w myśl ideałów, których był wiernym wyrazicielem i piastunem.
Okres stopniowej realizacji tych ideałów w życiu Polski, rozpoczęty z końcem w. XVI, to okres narastania ciągu harmonicznego, którym to terminem określiliśmy proces równania na katolicyzm wszelkich przejawów życia narodowego, zarówno w sferze wewnętrznej, duchowej, jak i zewnętrznej, materialnej.
Momentem początkowym ciągu harmonicznego było zwycięstwo katolicyzmu w Polsce i przedzierzgnięcie się go następnie w szatę Polskiej Ideologii Grupy. Za tym poszło katoliczenie polskiego charakteru narodowego i wykształcenie się typu polskiej przeciętnej społecznej tj. polakatolika.
Z chwilą narodzin tego ostatniego ciąg harmoniczny, zasadniczo zakończony w sferze wewnętrznej, duchowej, przechodzi na sferę zewnętrzną, materialną życia narodu.
Na mocy prawa rozwoju kultur, katolicki system kulturowy, w naszym wypadku Polska Ideologia Grupy, dąży do swego spełnienia się, to znaczy do wytworzenia odpowiedniej sobie cywilizacji.
Spełnienie się kultury - dzieło wieków - następuje wówczas, gdy treści duchowe na dany typ kulturowy się składające osiągną pełny, nie wymagający już żadnych poprawek wyraz w cywilizacji materialnej środowiska, w którym istnieją.
Staczanie się cywilizacyjne Polski w wiekach XVII, XVIII to nic innego jak dostosowywanie materialnych warunków bytu narodu do szukających swego uzewnętrznienia treści duchowych Polskiej Ideologii Grupy, tych treści, jakie wyznaczały profil duchowy polskiej przeciętnej społecznej.
Polakatolik znalazłszy się w roli dziedzica potężnego państwa i jego dziejowych zadań, czuł się nieswojo wobec tego dziedzictwa, przytłaczało go ono swym ogromem, nie odpowiadało wcale tym ideałom życiowym do jakich tęskniła ślimacza dusza pragnącego ucieczki od życia personalisty.
Z tej dręczącej sytuacji wyjście dla polakatolika było tylko jedno, a mianowicie zredukowanie wspaniałej schedy przodków do wymiarów, które by były w zgodzie z potrzebami i gustami nowego gospodarza.
Innymi słowy ciąg harmoniczny przerzucony został z kolei na dziedzinę materialną bytu narodu: na gospodarstwo, politykę i, w dalszym następstwie, na demografię. Proces dostrajania otaczającej polakatolika rzeczywistości materialnej do wzorca jaki w swej duszy on wypieścił, proces, rozpoczęty w XVI w. a trwający nieprzerwanie przez dwa następne stulecia, osiągnął szczytowy punkt swego nasilenia w epoce saskiej.
Obraz tej epoki przedstawia się nam jako kompletna harmonia pomiędzy stworzoną rękami polakatolika cywilizacją, a naczelnymi ideałami kultury katolickiej. W epoce saskiej katolicyzm w Polsce święci największy swój triumf. Skatoliczenie narodu było dogłębne, wszechstronne i powszechne, ciąg harmoniczny dobiegł swego kresu.
Na określenie tego ostatniego stadium ciągu harmonicznego używać będziemy terminu Katolicka Harmonia Socjalna.
Przez katolicką harmonię socjalną rozumieć przeto należy pełne urzeczywistnienie się katolicyzmu w Polsce w epoce saskiej, kiedy to skatoliczone zostało wszystko co skatoliczyć było można.
Polakatolik był już typem skończonym, duchowo dojrzałym, podobnie skończonym w najdrobniejszym szczególe było jego dzieło - degradacja narodu, dalsze pogłębianie której nie było już możliwe, groziłoby bowiem samemu istnieniu fizycznemu jej sprawców.
Katolicka Harmonia Socjalna charakteryzuje się ustabilizowaniem się życia narodowego na poziomie wegetacji, którego polakatolik z jego wolą minimum egzystencji podnieść nie usiłował, obniżyć zaś jeszcze bardziej nie mógł, a to pod groźbą fizycznej śmierci.
Gospodarstwo w swym upadku zatrzymało się w punkcie, którego przekroczenie mogło spowodować zwichnięcie Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji przez zagładę przedmiotu nadkonsumpcji tj. wsi i miasta.
Statyczny charakter gospodarstwa, unieruchomionego na poziomie minimum egzystencji, oznaczał ustabilizowanie się wytwórczości kraju w granicach zakreślonych potrzebami bieżącego pokolenia, i tylko jego.
Co palakatolik wytworzył to i sam zjadł. W gospodarce ekstensywnej, stojącej pod znakiem "jakoś to będzie" nie było warunków dla akumulacji kapitałów czy gromadzenia nadwyżek produkcyjnych. Jako skutek nie zamierzony, tym nie mniej nieunikniony - usztywnienia ekonomiki narodu, przyszło zahamowanie przyrostu naturalnego i stabilizacja ludności na poziomie odpowiadającym zdolności gospodarstwa na wyżywienie jej.
W Katolickiej Harmonii Socjalnej brakowi tendencji rozwojowych w gospodarstwie odpowiadało zahamowanie dynamiki biologicznej narodu, który jak w każdej innej dziedzinie, tak i w demografii zostaje w ciągu dwu wieków zdystansowany przez sąsiadów, pierwotnie znacznie odeń słabszych.
W harmonii z ogólnym zastojem pozostawało życie polityczne epoki saskiej, tej epoki bezdziejów. Ich martwej ciszy nie mącą echa wypadków, od których rozbrzmiewa cała Europa współczesna, uwikłana w wir toczących się przemian.
W Polsce jest głucho, nie dzieje się nic. To co podręczniki historii mają do powiedzenia o okresie sasczyzny, mieści się w kilku wierszach ogólnikowych biadań nad niepojętym upadkiem świetnego ongiś narodu.
Nieobecność dążeń zbiorowych, zanik zmysłu politycznego, zanik władzy rządowej i całkowity paraliż państwa składały się na stan sklerozy otocznej w jakiej znieruchomiał organizm narodowy, rozczłonkowany na luźne, niezwiązane niczym otoki indywidualne person, cieszących się wolnością błogiej wegetacji.
Potargawszy wszelkie więzy łączące go z własnym państwem, polakatolik kształtował swe opinie polityczne według tego, czy mu bydło z majątku zabrały wojska austriackie, pruskie czy moskiewskie, buszujące bezkarnie po bezbronnym kraju.
Jak długo nie dotykało go to bezpośrednio, był polakatolikowi obojętnym widok posterunków kozackich na rogatkach stolicy. To były czasy gdy król pruski mógł sobie pozwalać na porywanie ludzi wprost z ulic samej Warszawy, bez obawy reakcji nieistniejącej opinii publicznej lub dotkniętego zupełną atrofią państwa. Za Augusta III już nawet na wysyłanie posłów za granicę nie może się ono zdobyć. Zasada "Polska nierządem stoi" nie miała wcale w ustach współczesnych posmaku gorzkiej ironii, bynajmniej. Powiedzenie to odzwierciedlało wiernie panujące powszechnie przekonanie, iż bezsiła państwa niezdolnego nikomu zagrozić jest rękojmią pozostawienia go w spokoju przez rywalizujących między sobą sąsiadów.
Polakatolik polityczny, nie chcąc i dzięki absolutowi świadomości narodowej nie mogąc uznać własnego upodlenia za takie, w ten sposób przystrajał je w swych ślepych oczach w pozory swoistej racji stanu. Było mu dobrze z tą fikcją, dawała mu ona spokój duchowy, pozwalała patrzeć na świat beztrosko z poza skorupy zaśmierdziałej w bezruchu własnej otoki personalistycznej.
Zawiódłby się, kto by w stanie umysłów epoki saskiej szukać chciał odbicia ówczesnego nieszczęścia Polski. Nic podobnego nie znalazłby. Twórca Katolickiej Harmonii Socjalnej spoglądał z zadowoleniem, ba, z dumą nawet, na rzeczywistość, którą sam stworzył.
Błogostan duchowy, powszechna niefrasobliwość umysłów potęgowały grozę upadku, na określenie którego powie historyk, że było tak źle, iż gorzej być nie mogło.
Znamienna jest zbieżność niektórych dat w dziejach ginącego państwa: rok 1717, to data sejmu niemego, początek końca Rzeczpospolitej, która się oddała w opiekę obcego mocarstwa; to równocześnie data koronacji Królowej Korony Polskiej w Częstochowie\ldots
Pozyskawszy opiekę potęg ziemskich i niebieskich, polakatolik zbył się wszelkich kłopotów, rozwiązał po swojemu zagadnienie własnego bezpieczeństwa.
Reasumując nasze rozważania nad przebiegiem ciągu harmonicznego w jego dążeniu ku Katolickiej Harmonii Socjalnej, możemy uszeregować poszczególne ogniwa tego ciągu w sposób następujący.
A. W Sferze Wewnętrznej
1 Polska Ideologia Grupy (Katolicyzm)
2 charakter narodowy polski
3 polska przeciętna społeczna (z jej cechami:
  • personalizmem, wolą minimum egzystencji
  • i postawą nadkonsumpcji)
B. W Sferze Zewnętrznej I. w polityce
4 otoka polityczna
5 zanik zmysłu politycznego
6 zanik dążeń zbiorowych
7 atomizacja społeczeństwa
8 paraliż władzy rządowej
9 rozkład państwa
II. W gospodarstwie
10 otoka ekonomiczna
11 zanik techniki i organizacji
12 prymitywizacja gospodarki
13 System Realizacji Postawy Nadkonsumpcji (podmiot: szlachta, przedmiot: wieś i miasto)
14 wyniszczenie miast i wsi
15 pauperyzacja
III. W demografii
16 zahamowanie przyrostu naturalnego
17 kres demograficzny
18 zażydzenie masy biologicznej
KATOLICKA HARMONIA SOCJALNA
- jako ostatnie ogniwo ciągu harmonicznego, jako ukoronowanie rozpoczętego przed wiekami dzieła skatoliczenia Polski. Dzieło to zostało dokonane w epoce saskiej, w epoce, w której rytm cywilizacji kraju zharmonizował się wreszcie najdokładniej z rytmem życia duchowego jej twórcy - polakatolika.
Podszyta pod polskość wegetacja duchowa znalazła się w swoim żywiole, pławiła się po uszy w nędzy materialnej.
Stwierdzamy: system duchowy, panujący w Polsce, determinuje rozwój narodu i państwa po linii degradacji, kresem której jest Katolicka Harmonia Socjalna.
Oczywistym wynikiem jest wyniszczenie masy biologicznej polskiej, nędza ekonomiczna i upadek polityczny.
Tę przeciwstawność i sprzeczność systemu duchowego panującego w Polsce z najżywotniejszymi interesami narodu nazywamy Pierwszą Antymonią Dziejów Polski.
XIV. Ciąg reformistyczny
Sielanka epoki saskiej nie mogła trwać wiecznie. Na jego nieszczęście kraina polakatolika nie była wyspą zagubioną gdzieś w przestworzach oceanu, na której bezpieczny, mógłby on śnić spokojnie złoty sen bezdziejów.
Zły los skazał naszego bohatera na sąsiedztwo ludów, całkiem odmienne mających wyobrażenie o tym, jak żywot ludzki winien wygładać. Tuż za granicami państwa rozpoczynał się świat inny, życie tętniło innym, stokroć bardziej wytężonym rytmem i coraz bezwzględniej dawało znać o swej wyższości, poczynało mącić polakatolikowi słodką drzemkę trawienia.
Jako wynik różnic w rozwoju wewnętrznym zarysowały się nożyce potencjałów zewnętrznych Polski i jej sąsiadów, których wyższość w każdej dostrzegalnej zmysłami dziedzinie stawała się widoczną dla najtępszych nawet umysłow. W miarę uświadamiania sobie własnej niższości poczynało się budzić u aktywniejszych jednostek uczucie zagrożenia.
Uczucie tym przykrzejsze, iż przychodziło w momencie gdy nic już, zdawałoby się, nie powinno było brakować polakatolikowi do jego szczęścia.
Wszak osiągnął już wszystko do czego świadomie i podświadomie dążył. Urządził swe życie tak jak tego pragnął, miał więc we własnym mniemaniu pełne prawo do pogody ducha i zadowolenia jakie odczuwa twórca na widok swego dzieła.
Aż tu nagle w ową harmonię spełnionych ideałów wdziera się przykry dysonans odkrycia, iż jednak ta błoga rzeczywistość ustępuje i to pod wieloma względami temu, czym rozporządzają pogardzani, trudzący się nie wiedzieć po co i na co sąsiedzi.
Widmo niemiłych następstw - nożyce potencjałów zewnętrznych - raz uświadomione, wywołują w duszy polakatolika efekt w postaci odruchu spłoszonej błogości.
Ostatnie złudzenia co do zbawienności maksymy "Polska nierządem stoi" prysły, gdy w upojną ciszę Katolickiej Harmonii Socjalnej uderzył grom pierwszego rozbioru.
Skończył się złoty wiek, ugodzony boleśnie w swej otoce polakatolik ocknął się i, acz niechętnie, zmusza się do reakcji.
W zespole sił kształtujących polską rzeczywistość pojawił się czynnik nowy: odruch spłoszonej błogości, niosąc ze sobą szereg odchyleń i zahamowań w głównym kierunku rozwojowym narodu, w kierunku wyznaczonym dotąd przez ciąg harmoniczny.
Pod wpływem smutnych doświadczeń politycznych poczęło kiełkować wśród myślącej mniejszości przekonanie, iż w istniejący, słuszny w zasadzie tryb życia narodu wkradły się gdzieś jakieś niedomagania, które powodują słabość państwa. Należy zatem je wykryć i usunąć, - a wszystko będzię znów dobrze.
Zagadnienie własnej niższości, od pierwszej chwili jego postawienia, zarysowało się jako problem błędów i wad, kryjących się gdzieś w sferze zewnętrznej życia narodu, w strukturze państwowej. Za tą łatwizną myślową przemawiało wszystko co się znalazło w polu widzenia ogarniętego odruchem spłoszonej błogości reformatora, szukającego błędu wokół siebie.
Poszukiwania nie były zbyt trudne. - Jakże nie ma być źle - rozumowano wśród spłoszonych patriotów - skoro liberum veto, skoro wojska jak na śmiech, skoro skarb świeci pustkami.? Do czynu zatem, usuńmy błąd w ustawodastwie państwa, naprawmy braki w jego armii, w skarbie, załatajmy tu, zatkajmy dziurę tam, - a wszystko będzie znów dobrze.
Całe zagadnienie, należy tu jeszcze raz podkreślić, sprowadzało się do kwestii doraźnych zabiegów w zewnętrznej, materialnej sferze narodowego bytu, to jest takm gdzie oczywistość braków i niedomagań narzucała się sama.
Zaniepokojona wyobraźnia dalej nie sięgała.
Nie mogło zrodzić się podejrzenie, czy aby ta, mizernie się przedstawiająca sfera zewnętrzna bytu narodu nie jest przypadkiem wiernym odbiciem jego życia duchowego.
Przypuszczenie takie mogłoby się nasunąć jednostce, zdolnej do obiektywnej oceny tego życia duchowego, umysłowi, urobionemu poza zasięgiem Polskiej Ideologii Grupy.
Umysłów takich w epoce saskiej nie było.
Przez domieszkę odruchu spłoszonej błogości postawa duchowa naszych reformatorów w niczym nie traciła cech produktu Polskiej Ideologii Grupy, redukował się przeto do zera dystans duchowy niezbędny do przyjrzenia się istotnemu motorowi polskiej rzeczywistości.
Stosunek polskiej przeciętnej społecznej do jej duchowej rodzicy, do Polskiej Ideologii Grupy mógł być tylko afirmatywny, taki, jaki każdy człowiek zajmuje wobec własnych przekonań, wobec własnego "ja".
Naładowana treściami systemu duchowego, w obrębie którego została wychowana, polska przeciętna społeczna zdolna była osądzać ten system tylko jego kryteriami, a więc zawsze dodatnio. Poza to błędne koło absolutu świadomości narodowej nie mogła się wydostać żadna myśl krytyczna.
Absolut świadomości narodowej wykluczał możliwość znalezienia błędu w życiu duchowym narodu, że zaś, jak mówiło przykre doświadczenie, błąd gdzieś tkwić musiał, uchwycono się fikcji istnienia jego w sferze materialnej.
Tak, pod wpływem odruchu spłoszonej błogości, powstała fikcja "błędów i wad" dostrzeżonych przez polakatolika w zewnętrznej sferze bytowania. Umiejscowiwszy w ten sposób źródło zła, podejmują reformatorzy szereg poczynań zaradczych, w złudnej nadziei zamknięcia nożyc potencjałow zewnętrznych, tej naturalnej, prawidłowej, a bezbłędnej konsekwencji ciągu harmonicznego.
W życiu Polski obserwować będziemy odtąd stałe zjawisko dążeń reformistycznych, zjawisko występujące w różnych formach, zawsze jednak i nieodmiennie ograniczające się do dziedziny zewnętrznej tego życia. Zjawisko to nazwiemy ciągiem reformistycznym.
Jakkolwiek odosobnione ślady istnienia w narodzie odruchu spłoszonej błogości znaleźć można znacznie wcześniej, to jednak masowy, że tak powiemy, jego przejaw, w postaci ciągu reformistycznego występuje dopiero po pierwszym rozbiorze i osiąga swe nasilenie w okresie sejmu czteroletniego.
Masowość odruchu spłoszonej błogości nie oznaczała bynajmniej jego powszechności. Olbrzymia większość szlachty nie odczuwała żadnej potrzeby zmian w tradycyjnym porządku rzeczy. Większa jednakowoż aktywność spłoszonej, bardziej ruchliwej mniejszości sprawiała, że na zastygłej powierzchni życia polskiego poczęły występować bańki reform.
Zaczęto od szkolnictwa, ku czemu nadarzała się doskonała sposobność, gdy w r. 1773, pod naciskiem opinii świata, papież uznał się zmuszonym do zniesienia znienawidzonego przez ludy Towarzystwa Jezusowego.
W dziedzinie oświaty, wydanej przed wiekami na łup jezuitów, Polska w epoce saskiej była pustynią intelektualną, królestwem Baków odcinającym sie ponuro od krajów ościennych, nie wyłączając Rosji gdzie już za Piotra W. polskość przestała być synonimem wyższości kulturowej.
Kontakty intelektualne z Zachodem, żywe niegdyś, przybrały formę pielgrzymek do miejsc świętych, uniwersytet krakowski, zajęty kanonizacją Kantego, ani słyszeć nie chciał o Koperniku i jego teorii, uznanej już wszędzie indziej w całym cywilizowanym świecie. Greki jako języka schizmy uciemnia krakowska nie uczyła, za zbędną również uważała naukę historii, wziętej w wyłączny monopol przez biskupów, praca naukowa profesorów sprowadzała się do układania kabał i almanachów.
Gdy tak wyglądała nauka uniwersytecka, można się domyślić jaki był poziom szkół niższego stopnia.
Zniesienie jezuitów otwierało nie tylko możliwość usunięcia ich od wpływu na nauczanie, dawało nadto do dyspozycji państwa ich skonfiskowane olbrzymie dobra, które postanowiono przeznaczyć na cele oświaty narodowej.
Majątek pojezuicki, obliczany na 32 miliony złp, mógł zapewnić państwu środki materialne jakimi ono na cele szkolnictwa nigdy dotąd nie rozporządzało.
Rzeczywistość jednakowoż wyglądała w ten sposób, iż majątek ten, powierzony w zarząd komisyj rozdawniczych, które miały wypuszczać dobra w dzierżawę, - rozpłynął się w łajdackich rękach Ponińskiego i biskupa Massalskiego, dwóch pierwszych prezesów sławionej przez naszych biada-historyków Komisji Edukacji Narodowej.
Wł. Smoleński, Dzieje Narodu Polskiego, wyd. VI, W-wa, 1921, na str, 309 powiada krótko: "Komisje rozdawnicze rozkradły dobra pojezuickie."
Jeśli zaś chodzi o sam system nauczania to o jakiejś poważniejszej reformie mowy być nie mogło, gdyż szkolnictwo jak było tak i pozostało domeną kleru rzymskiego.
Osławiona gramatyka łacińska Alvara była nadal za czasów Komisji Edukacyjnej w użyciu powszechnym, o popularności tego podręcznika świadczą liczne jego wydania, tak np. był on drukowany w Kaliszu w latach 1768, 1770, 1773 i 1777.
W r. 1782 w wydziałach szkolnych krakowskim, warszawskim, poznańskim i łęczyńskim na ogólną liczbę 105 objętych spisem nauczycieli, wliczając w to również metrów do tańca, języków itp. - księży było 77, czyli 73 %. Jeśli odliczymy metrów, otrzymamy w składzie tzw. profesorów 82% księży.
Komisja Edulcacji Narodowej, Raporty Generalnych Wizytatorów z lat 1774 - 1782, wydał T.Wierzbowski, W-wa, l907. Ciekawe są szczegóły dotyczące stanu szkolnictwa ówczesnego w samej Warszawie. Według raportu wizytatora pensyj warszawskich było w stolicy w styczniu 1778 r. 15-cie pensyj i szkół prywatnych, a liczba młodzieży uczącej się w tych zakładach wynosiła 110, czyli średnio 7.3 ucznia na zakład. Warszawa liczyła w tym czasie około 80, 000 mieszkańców. Na 14-cie nazwisk właści cieli wzgl. dyrektorów tych pensyj i szkół znajdujemy zaledwie dwa nazwiska polskie, reszta to takie jak: de la Casa, Hocheymer, le Port, Poutz, Daybell, Filicule, de Jardin, Szprung, itd.
Wystarczy wskazać, że stanowisko prezesa Komisji Edukacyjnej, a więc urząd ministra oświaty został konstytucyjnie, w ustawie trzeciomajowej zastrzeżony prymasowi Polski.
Personel nauczycielski szkół jezuickich, po ich zamknięciu, przeszedł na służbę Komisji Edukacyjnej i wszystko pozostało po dawnemu, z tą tylko zmianą, że zamiast pognębionych jezuitów rej w oświacie poczęli wodzić ich rywale, bardziej postępowi pijarzy.
W czasie gdy Rewolucja we Francji słała na szafot tysiące funkcjonariuszów Watykanu, Polska swoją "rewolucję" duchową rozpoczynała od uczepienia się drugiego końca tej samej sutanny. Nil obstat - zawyrokował Rzym i papież Pius VI posłał grzecznym rewolucjonistom z królem Stasiem na czele, swoje ojcowskie błogosławieństwo.
W dziedzinie polityki ciąg reformistyczny wystąpił pod hasłem naprawy ustroju państwowego.
Uświadomiono sobie, że coś musi być zrobione jeśli państwo ma nadal istnieć. Bezprzykładna niemoc rządu i słabość wojska, dwie najbadziej widoczne "wady" polakatolickiej państwowości wołały głośno o reformy i wskazywały gdzie leży główna przyczyna nożyc potencjałów zewnętrznych.
Na wzmocnienie przeto władzy państwowej i powiększenie armii skierowały się wysiłki reformatorów.
Sprawa postawiona na płaszczyźnie fikcji błędów i wad przedstawiała się raczej prosto: ileż nam potrzeba wojska - zapytano się - by usunąć zagrożenie z zewnątrz? - 50 tysięcy? - sto tysięcy? - Powiedzmy sto tysięcy; podnieśmy zatem armię do tej cyfry, a straszak zagrożenia z zewnątrz zniknie.
Rada zdawała się zbawienną, pozostawało jedynie praktyczne jej zastosowanie i naprawienie "błędu" w obronności państwa.
W praktyce okazało się to nie tak proste.
By stworzyć silną armię, trzeba było mieć zasobny skarb. Ażeby skarb był zasobny, trzeba było, by obywatele mieli z czego i chcieli płacić podatki.
Polakatolik zaś podatków płacić nie chciał. W wykonaniu uchwał sejmu czteroletniego 1800 komisarzy zostało rozesłanych w maju 1789 po całym kraju, dla zbadania ksiąg gruntowych i oszacowania majątków według zeznań właścicieli, którzy składali je pod przysięgą.
Miało to być podstawą do ściągnięcia "Ofiary wieczyste Prowincjów obojga narodów na powiększenie sił krajowych", podatku na uchwaloną przez sejm stutysięczną armię.
Spodziewano się, że podatek ten, łącznie z innymi, przyniesie skarbowi 36 milionów złp. Suma jaką faktycznie zebrano - 9 milionów - rozwiała wszelkie marzenia o stutysięcznej armii.
Apel do patriotyzmu szlachty zawiódł sromotnie. Zdarzały się, owszem, sporadyczne wypadki bezinteresownej i dobrowolnej ofiarności. Ogół jednak społeczeństwa pozostał głuchym na potrzeby państwa i od świadczeń uchylał się.
Do daniny wieczystej obowiązani byli ci właściciele ziemscy, którzy wysiewali ponad 10 korcy zboża rocznie. Ale np. "... w powiecie Ostrołęckim w parafii ostrołęckiej na 300 posiadaczy gruntowych płaci ofiarę 10, a inni zaprzysięgli, że nie wysiewają więcej niż 10 korcy; - w powiecie różańskim... na 265 szlachty wymienionej w protokole płaci 53, reszta wolna na podstawie złożonej przysięgi."
R. Rybarski, Skarbowość Polski w Dobie Rozbiorów, Kraków, 1937, str.322.
To samo było z innymi podatkami. - "... zdarzało się, że chłop wolał mieszkać w jednej chałupie z żonatym synem, że dziedzice rozbierali stare budynki, że mieszczanie rozwalali swe domy po miasteczkach przed lustracją dymów i stawiali je na nowo po lustracji, żeby uniknąć podymnego..."
T. Korzon, op.cit., str. 209,
Obywatele płacić nie chcieli. Słusznie zresztą mogli wskazać na brak w tym względzie dobrego przykładu u góry.
Mianowicie, gdy na skutek utraty ziem po r. 1772 dochody państwowe znacznie się skurczyły, uposażenie króla nie uległo żadnej obniżce i wynosiło nadal siedem milionów.
Tyle przed rozbiorem przynosiły przeciętnie królewszczyzny i soliny, zwłaszcza wielickie, które to ostatnie źródło po r. 1772 odpadło. Dla pokrycia strat króla, który o ograniczeniu swych wydatków ani słyszeć nie chciał, przyznano mu odszkodowanie w kwocie 2 666 666 złp, ze skarbu koronnego tylko. Tak w r. 1775, po odjęciu tej sumy od 11 628 461 złp wynoszącego budżetu Korony, pozostało na wydatki rządu, na wojsko, administrację zaledwie 8 961 795 złp, - "suma tak mała, że zgoła wydaje się nie odpowiadać, w żadnym wypadku, potrzebom dla których się ją przeznacza." - komentuje współczesny obcy pisarz.
Coxe, op. cit. str.116
Król jednak tonący w długach, zrezygnować ze swych siedmiu milionów nie myślał, król polakatolików, jeśli chodziło o stosunek do państwa, okazał się godnym swych obywateli, - a obywatele króla.
W tych warunkach, już nie mówiąc o stu tysiącach, wystawienie nawet dozwolonej przez traktat gwarancyjny z 1717 r. 30?to tysięcznej armii było zadaniem do końca niemal Rzeczpospolitej nierozwiązalnym.
Opłakany stan obronności kraju nie był wynikiem żadnego błędu, dającego się, jak sądzili reformatorzy, naprawić drogą mechanicznych zabiegów; był prawidłowym skutkiem rozwoju wewnętrznego narodu, nieodłącznym od przyczyn jego ogólnej degradacji.
Przyczyny te zakreśliły podobnież granice, do jakich dotrzeć mogły zasięgi ciągu reformistycznego w dziedzinie ustrojowej.
Tam gdzie trzeba było radykalnych cięć, gdzie trzeba było by gęsto spadały głowy, zawszonej kukły na tronie nie wyłączając - tam spłoszony polakatolik ratował ojczyznę mdłym plasterkiem konstytucji 3-ciomajowej.
Owoc czteroletniego gadulstwa, lęku przed własnym cieniem i kurczowego trzymania się tradycji, reforma 3-ego maja poza liberum veto i wybieralnością tronu nie zmieniła zasadniczo niczego w dławiącym kraj Systemie Realizacji Postaw Nadkonsumpcji szlacheckiej.
"Szanując pamięć przodków naszych, jako fundatorów rządu wolnego, stanowi szlacheckiemu wszystkie swobody, wolności, prerogatywy, pierwszeństwa w życiu prywatnym i publicznym najuroczyściej zapewniamy; szczególniej zaś prawa, statuta i przywileje temu stanowi od Kazimierza Wielkiego, Ludwika Węgierskiego, Władysława Jagiełły i Witolda brata jego, Wielkiego Książęcia Litewskiego; niemniej od Władysława i Kazimierza Jagiellończyków, od Jana Alberta, Aleksandra i Zygmunta I braci, od Zygmunta Augusta ostatniego z linii Jagiellońskiej sprawiedliwie i prawnie nadane, utwierdzamy, zapewniamy, i za niewzruszone uznajemy."
W tym duchu utrzymany jest cały rozdział II konstytucji, przez wszystkie niemal postanowienia, której przebiła troska o interesy szlachty, strach przed narażeniem się jej.
Mieszczaństwu, i tylko z miast królewskich, rzucono ochłap praw obywatelskich, chłop zaś nie dostał nic, chłop czekać musiał na wyzwolenie dopiero przez zaborców.
Gdy despota Fryderyk II pruski jeszcze w 1749 ustanawia karę 6 lat twierdzy za bicie chłopa, to pobłogosławieni przez Ojca Świętego demokraci polscy z roku 1791 przeszli do porządku nad barbarzyńską samowolą szlachcica wobec niewolników w sukmanach. Obawa naruszenia tradycji była zbyt silną.
Bieda-historycy nasi zachłystują się w pochwałach trzeciomajowej "łagodnej rewolucji", że to, odmiennie niż u innych narodów, nie kosztowała ani jednej kropli krwi. Tyle też była warta.
Swoistymi drogami poszedł ciąg reformistyczny w dziedzinie gospodarstwa.
Dostrzeżono nagą prawdę, iż słabość ekonomiczna Rzeczypospolitej i nędza jej ludności ma swe źródło w zupełnym niemal braku przemysłu. Rzucano więc hasło uprzemysłowienia kraju. Powstał pęd do zakładania fabryk, moda na " industrię" zapanowała zwłaszcza wśród bywałej za granicami magnaterii.
I oto w czasie gdy kraj potrzebował armat i jeszcze raz armat - Radziwiłłowie zakładają fabryki luster, Potoccy - kapeluszy, Czartoryscy - porcelany, Ogiński - kobierców, Bieliński - szkieł kolorowych, Stanisław Poniatowski, podskarbi wielki litewski - jedwabiu.
Prześcignął wszystkich Tyzenhauz, zakładając koło Grodna 23 fabryki, zatrudniające 3 000 robotników. Przedmiotem produkcji były m.in. takie konieczności chwili jak złotogłów, koronki, pończochy jedwabne, karoce, karty do gry.
Ten ostatni artykuł wytwórczości krajowej, wyrabiany również w Warszawie, miał chyba największy zbyt: rocznie sprzedawano w Koronie samej od 65 000 do 85 000 talij kart.
Rybarski, op. cit., str.206.
Magnackie fabryki, wytwór mody, fantazji wielkopańskiej i dylentanctwa, bankrutowały równie szybko jak powstawały. Pańszcyźniany, siłą do pracy przymuszany chłop-robotnik nie miał zadnego interesu w dźwiganiu tego rodzaju przemysłu i pracował opieszale.
Zarówno wykwalifikowanych majstrów jak i surowce dla produkcji przedmiotów zbytku sprowadzano z zagranicy, co przyczyniło się do powiększania i tak stale ujemnego bilansu handlu zagranicznego. W r. 1776 handel zagraniczny Polski przedstawiał się następująco:
Przywóz - 48 640 679 złp
Wywóz - 22 096 360 złp
Za lata 1778 - 1780 nadwyżka importu nad eksportem wyniosła 40 milionów złp.
Jekel, op. cit., str.85,87.
I znów gdy dla porównania cofniemy się w czasy gospodarki przedkatolickiej, w wiek XVI, znajdziemy że Polska wówczas miewała i bilans handlowy z grubymi nadwyżkami, i dochody skarbowe trzykrotnie wyższe od tych jakie widzimy w wieku XVIII.
Ign, Baranowski, Przemysł Polski XVI. w., W-wa, 1919.,Bujak, op. cit
Było by rzeczą zrozumiałą gdyby tak wielkie salda ujemne handlu zagraniczneczo w "okresie reform" tłumaczyły się inwestycjami. Tak jednak nie było. Import był w lwiej części importem konsupcyjnym.
W lata tuż przed sejmem czteroletnim, gdy budżet państwa nie przekraczał 20 milionów, sprowadzano do kraju win zagranicznych i likierów za 15 milionów, a jedwabi i artykułów zbytku za 19 milionów złp rocznie!
W okresie największego nasilenia ciągu reformistycznego, w obliczu wciąż wiszącej groźby nowego rozbioru, społeczeństwo polakatolików sprowadzało rocznie z zagranicy 4 580 000 butelek win i miodów!
Rybarski, op. cit., str. 66, 113, 114.
Cyfry te stanowią ilustrację do tego cośmy na innym miejscu powiedzieli o postawie nadkonsumpcji poslkiej przeciętnej społecznej.
Uwzglednienie tej postawy i jej roli w psychice polakatolika pozwoli nam na zrozumienie tragifarsy jedwabno-koronkarskich metod uprzemysłowienia kraju bezbronnych utracjuszy, na których bogate lecz niewykorzystane ziemie zewsząd chciwym spogładali okiem uzbrojeni w stal i żelazo sąsiedzi.
Ciąg reformistyczny w gospodarstwie skazany był na jałowość, podobnie jak próby uzdrawiania innych dziedzin życia narodowego, próby, wymierzone w leczenie skutków, a nie przyczyn choroby.
XV. Jałowość ciągu reformistycznego
Niepowodzenie prób ratowania padającej Rzeczpospolitej to jest bezowocność ciągu reformistycznego wystąpi wyraźniej gdy rozpatrywać będziemy w łączności z tłem zasadniczym obrazu dziejowego Polski - z ciągiem harmonicznym. Ciąg reformistyczny nie był niczym innym jak zjawiskiem wtórnym ciągu harmonicznego, zawdzięczał swe powstanie temu ostatniemu i w oderwaniu odeń samoistnego bytu nie miał. Ciąg reformistyczny powstał jako reakcja przeciwko skutkom ciągu harmonicznego w sferze zewnętrznej, - i tylko w tej sferze.
Przypomnijmy sobie łańcuch ogniw ciągu harmonicznego jak się wywodzi z polskiej Ideologii Grupy i, ogarnąwszy sferę wewnętrzną, duchową, przechodzi na sferę zewnętrzną bytu narodowego: politykę itd, by dojść do swego kresu tj. do Katolickiej Harmonii Socjalnej.
Tu kończy się ciąg harmoniczny, równocześnie jednak, jako druga strona medalu osiągniętej Katolickiej Harmonii Socjalnej ukazują się nożyce potencjałów zewnętrznych.
Wywołują one odruch spłoszonej błogości, i tak dochodzi do powstania ciągu reformistycznego.
W ten sposób tam, gdzie kończy się ciąg harmoniczny, tam bierze swój początek ciąg reformistyczny.
Lecz, gdy pierwszy zdąża od Polskiej Ideologii Grupy ku Katolickiej Harmonii Socjalnej, - drugi tj. ciąg reformistyczny ma kierunek odwrotny, od Katolickiej Harmonii Socjalnej wstecz.
Mówimy: wstecz, a nie: do Polskiej Ideologii Grupy, gdyż do niej ciąg reformistyczny nie dociera. Polem działania ciągu reformistycznego jest tylko i wyłącznie sfera zewnętrzna ciągu harmonicznego, a mianowicie dostrzeżone w niej "błędy" i "wady".
Jest ich pełno dookoła, wystarczy palcem wskazać na chybił trafił, by ujawnić katastrofalny stan gospodarstwa, nędzę ogólną, słabość rządu, bezbronność państwa itp. elementy otaczającej reformatora rzeczywistości materialnej.
Spłoszony umysł przypisuje ów stan rzeczy temu, iż podczas powstawania tej rzeczywistości tj. w trakcie realizowania przez polską przeciętną społeczną jej ideałów życiowych musiały gdzieś zakręcić się jakieś błędy i wady.
W pogoni za nimi ciąg reformistyczny może wybrać jako przedmiot swych zabiegów zaradczych bądź stagnację ludnościową, bądź upadek miast, zanik władzy państwowej czy prywatę obywateli i jej objawy w życiu publicznym może przetrząsać wszystkie po kolei ogniwa ciągu harmonicznego w jego sferze zewnętrznej, górnej granicy, której przekroczyć nigdy się nie odważy. Dzięki absolutowi świadomości narodowej w umyśle reformatora nie może powstać skojarzenie obrazu opłakanej rzeczywistości materialnej z jej motorem wewnętrznym, z Polską Ideologią Grupy.
Nie może być dostrzeżony związek przyczynowo skutkowy pomiędzy rezultatami życiowymi polakatolika, a jego umiłowanymi ideałami, tak właśnie żyć każącymi, a w Polskiej Ideologii Grupy zakotwiczonymi. Tam, w sferę wewnętrzną, w duchowość narodu krytyka sięgać nie śmie, tam wszystko jest w porządku, tam żadnego błędu być nie może.
W ten sposób ukryty za murem absolutu świadomości narodowej istotny sprawca degradacji narodu, typ kulturowy, pozostaje poza zasięgiem jakichkolwiek rewizji.
Ciąg reformistyczny, ograniczony tylko do zewnętrznej sfery życia polskiego, skazany jest na bezproduktywne marnotrawienie dużych nieraz energii na zapobieganie coraz to gdzieindziej występującym objawom zewnętrznym choroby, wewnętrznego ogniska, której wykryć nie jest w stanie.
Nurtem głównym życia polskiego jest ciąg harmoniczny. Nie ma znaczenia, że na powierzchni tego nurtu, jego głębi nie sięgając, pojawia się prąd nowy o kierunku odwrotnym: ciąg reformistyczny.
Walka, jaka się rozegra między tymi dwoma przeciwnymi prądami ograniczy się tylko do powierzchni głównego nurtu, na której mogą powstać pewne spiętrzenia, wiry, dużo piany, - popod tym wszystkim jednak nurt główny jak płynął tak i nadal popłynie swoim łożyskiem.
Nic więcej ponad pewną sumę zaburzeń i zmąceń w czystym przebiegu ciągu harmonicznego ciąg reformistyczny dokonać nie jest w stanie, i na tym polega jego jałowość.
Jakkolwiek w całokształcie rozwoju wewnętrznego Polski zjawisko ciągu reformistycznego nie ma większego znaczenia, to jednak w świadomości polskiej przeciętnej społecznej bezpłodne walki pomiędzy obu ciągami wyrastają do homeryckich rozmiarów.
Polska przecietna społeczna, zależnie od tego jak silnym jest u niej odruch spłoszonej błogości, przechodzi do szeregów ciągu reformistycznego, bądź też nadal tkwi w upojnym dosycie duchowym ciągu harmonicznego.
Rozróżnienie to wystarcza by pomiędzy dwoma przeciwnymi obozami legła przepaść różnic co najmniej - w pojęciu stron - światopoglądowych. Znaną jest rzeczą, iż niewiele potrzeba, by gromady osobników tego samego w zasadzie pokroju duchowego śmiertelnie poróżnić ze sobą "ideowo".
Socjologia zna takie wypadki jak zawzięta, z pokolenia na pokolenie przechodząca wrogość pomiędzy mieszkańcami dwóch sąsiednich wiosek na tym tle, że w jednej z nich przyjął się zwyczaj czyszczenia butów do połysku, podczas gdy szanujących się gospodarzy w drugiej wsi obowiązywał kanon noszenia obuwia nieświecącego się, w tej wsi błyszczące cholewy butów były dowodem złego smaku i czymś nieprzystojnym.
Wracając do naszego wypadku - osobnik z ciągu reformistycznego jest takim samym polakatolikiem, jak jego bracia z ciągu harmonicznego, tyle tylko, że w odróżnieniu od nich jest spłoszony, nie podziela panującego wśród większości błogostanu duchowego, lecz przeciwnie, wołaniem o reformy zakłóca spokój gromady.
Ściąga przez to na siebie powszechną niechęć, a gdy mimo to nie ustaje w swych zapędach reformatorskich, zostaje napiętnowany mianem parszywej owcy, wywrotowca, zdrajcy ojczyzny, itd. Tak było z ciągiem reformistycznym w I-szej , tak będzie, jak później zobaczymy, z jego drugim wydaniem w II-giej Rzeczypospolitej.
W szeregach ciągu harmonicznego znajdą się zawsze, przeważające liczbą, inertne masy kołtuństwa, zawsze gotowe do wrzasków: Bóg i Ojczyzna, - w obronie uświęconego tradycją porządku rzeczy.
Będzie to zawsze i nieodmiennie stronnictwo "narodowe" z pod znaku zakrystii. Mniejszość z ciągu reformistycznego, ci gwałciciele tradycji, prawa i wolności, czy się nazwą stronnictwem patriotycznym, zwiazkiem naprawy Rzeczpospolitej czy sanacją, natrafią zawsze w swych jałowych próbach ratowania państwa na zwarty opór większości, opór stawiany właśnie w imię najszczytniejszych haseł narodowych i przy akompaniamencie wrzaskliwej tromtadracji bogo-ojczyźnianej.
Było rzeczą zupełnie prawidłową, że konstytucja 3-go maja, ten największy wyczyn ciągu reformistycznego I-szej Rzeczypospolitej, miała za soba drobny zaledwie odłam ówczesnego społeczeństwa.
Olbrzymia większość narodu była przeciwna konstytucji, którą mniejszość podstępem zdołała przemycić w sejmie głosami zaledwie 92-ch czy 96?ściu posłów na 509 uprawnionych do głosowania.
W r. 1790 na 55 sejmików aż 50 opowiedziało się za utrzymaniem elekcyjności tronu, a przeciw jego dziedziczności, przeciw jednej z zasadniczych reform trzeciomajowych.
O. Górka, w Polska Walcząca Nr. 18, 1943.
Te same sejmiki, w odpowiedzi na projekty zeświecczenia oświaty, zażądały jeszcze większego jej sklerykalizowania!
Wskazuje to dostatecznie jasno na nikłość sił ciągu reformistycznego w porównaniu z wszechwładnym ciągiem harmonicznym.
Targowica nie była jakimś odosobnionym wyskokiem garstki warchołów, miała za sobą 90 % narodu, a jej przywódcy, hetmani Branicki i Rzewuski, generał artylerii koronnej Szczęsny Potocki, obywatele ogólnie znani i poważani, byli dobrymi synami ojczyzny zarówno w przekonaniu własnym jak i stojących za nimi w obronie prawa i tradycji mas szlacheckich. Szlachetnym oburzeniem i siłą przekonania w słuszności bronionej sprawy przemawiał do tych mas akt konfederacji targowickiej:
"My tedy Senatorowie, Ministrowie Rzeczypospolitej, Urzędnicy Koronni, tudzież Urzędnicy, Dygnitarze, i Rycerstwo Koronne, widząc, iż już dla nas nie masz Rzeczypospolitey, iż Seym dzisiejszy, na Nadziel tylko sześć zwołany, przywłaszczywszy sobie władzę Prawodawczą nazawsze, a już przeszło przez lat pułczwarta ciągle ją ze wzgardą Praw uzurpując, połamał Prawa Kardynalne, zniósł wszystkie wolności Szlacheckie, a na dniu trzecim Maia Ru 1791 w Rewolucyą i Spisek przemieniwszy się, nową Formę Rządu, za pomocą Mieszczan, Ułanów, Żołnierzy narzuconą, Sukcessyią Tronu postanowił, Królowi od przysięgi na Pacta Conveta wykonaney, uwolnić się dozwolił, władzę Królów rozszerzył, Rzeczpospolitą w Monarchią zamienił, wolę Narodu w Instrukcyiach Woiewódzkich daną, za nic poczytał, karę Nieprzyjaciołom Oyczyzny wymierzoną na tych, coby przeciw tym bezprawiom użalać się śmieli, rozciągnął, Woysko Narodowe do przycięgi, na bronienie ustanowioney Niewoli przymusił...
...Konfederujemy się i wiążemy się, węzłem nierozerwalnym Konfederacyi wolney, przy wierze Świętey Katolickiey Rzymskiey ...przy całości Praw Szlacheckich, przy zachowaniu potęgi Narodewey, ...a przeciwko Sukcessyi Tronu, ...przeciwko oderwaniu naymnieyszey cząstki Kraju, lub jego dependencyi, przeciwko Konstytucyi 3-go Maia..."
Zbiur Wszystkich Druków Konfederacyi Targowickiey y Wileńskiey, Warszawa, 1792, cz. I.
Piękne zaiste wyznanie wiary "narodowców".
Owe przez reformatorów za nic poczytane instrukcje sejmików żądały właśnie m.in. przywrócenia jezuitów, żądały oddania szkolnictwa publicznego ... zakonom!
Bobrzyński, op, cit., wyd. 5-te, Jerozolima, 1944, str. 259.
Tego właśnie chciał naród. Nikt chyba nie cieszył się wówczas taką w kraju popularnością jak marszałek Targowicy, Szczęsny i, dziedzic olbrzymiej fortuny, gorący patriota, który w r. 1784 ofiarował Rzeczpospolitej pułk 400 ludzi własnym wystawiony kosztem.
Oficjalna nazwa obozu Targowicy - "stronnictwo narodowe" - nie była frazesem tylko. Ciąg reformistyczny, godząc w wolność szlacheckich otok, zmobilizował przeciwko sobie cały ówczesny naród i w walce z ciągiem harmonicznym przegrać musiał.
Nawet, gdyby zaborcy dali trzeciomajowym rewolucjonistom czas na realizację ich haseł, które mimo całej ich kompromisowości i umiarkowania nie mogły zbudzić w personalistycznej duszy polskiej przeciętnej społecznej reakcji innej niż targowicka.
Pamiętać trzeba, iż po pierwszym rozbiorze Polska wciąż jeszcze liczyła 9 milionów mieszkańców, rozciągała się od Dniestru po Dźwinę, od Dniepru po Odrę niemal, zachowała Kraków, Wilno, Gdańsk, i miała do drugiego rozbioru 21 lat, nie mówiąc o wcale korzystnej sytuacji międzynarodowej. Na tym tle tym jaskrawiej występuje tragizm beznadziejnych prób ratowania odrętwiałego w katolickim personalizmie narodu, który ratować się nie umiał i nie chciał.
Przyznaje to Bobrzyński, gdy mówi: "Nawet w granicach, zakreślonych traktatem gwarancyjnym z 1775, nawet z tak słabą organizacją, jak Rada Nieustająca, w przeciągu lat kilkunastu do czego innego byłby naród doszedł, gdyby z pierwszego rozbioru był wyciągnął wielką dla siebie naukę, gdyby wszystkimi siłami do podźwignięcia się zmierzał. Objaw ten z bólem musi zapisać historia. Pierwszy rozbiór, dokonany w tak smutnych okolicznościach, ani pod względem moralnym, ani pod względem politycznym nie wstrząsnął silnie narodem."
Bobrzyński, tamże, str. 253.
Zreasumujmy. - Polska Ideologia Grupy wyznacza rozwój wewnętrzny Polski po linii ciągu harmonicznego ku Katolickiej Harmonii Socjalnej tj. po linii upadku. Wszystkie próby nawrotu, pomimo wielkich nieraz poświęceń i ofiar ze strony szlachetnych jednostek czy zespołów takich jednostek skazane są na bezowocność, a to dlatego, że wysiłki reformistyczne, pozostawiają nietkniętym istotny motor sprawczy polskiej rzeczywistości: Polską Ideologię Grupy.
Pozostaje ona poza zasięgiem wszelkich zmian jako nienaruszalne "tabu".
Nienaruszalność tego tabu została zabezpieczona przez absolut świadomości narodowej, zakotwiczony w sercach i mózgach milionów przez tęż samą Polską Ideologię Grupy.
Jałowość ciągu reformistycznego stanowi II-gą Antynomię Dziejów Polski.
XVI. Rytm buntu pokoleń
Dokonaliśmy już sformułowań I i II Antynomii Dziejów Polski.
Istotę I-szej Antynomii stanowi zasada sprzeczności pomiędzy najżywotniejszymi interesami narodu a narzuconą mu kulturą. Konsekwencje tego potwornego stanu rzeczy widzimy w wiekowym, nieubłagalnie wciąż postępującym wyniszczeniem narodu.
Jałowymi były, są i pozostaną wszelkie próby powstrzymania degradacji Polski tak długo, jak długo trwać będzie nietkniętym jej obecny system kulturowy.
Na tym polega II-ga Antynomia Dziejów Polski, a potwierdzeniem tej tezy, logocznie wynikającej z I-szej Antynomii, jest żałosny los wszystkich dotychczasowych wysiłków odrodzeńczych, zawsze i nieodmiennie kończących się niepowodzeniem.
Zgrozą przejmuje gdy się ogarnie myślą dzieje powolnego konania narodu, usidłanego w matni wrogiego mu systemu duchowego, niewidzialnego sprawcy klęsk i nieszczęść jakie od przełomu wieku XVI są udziałem Polski. System duchowy, polskością się mieniący, utwierdza w człowieku to wszystko, co jest w nim wegetacją, co przekreśla rozwój i postęp, a rodzi bezruch i kwietyzm.
Brzemienny w następstwa fakt ugruntowania się tego systemu w narodzie naszym przed trzema wiekami tłumaczy aż nazbyt boleśnie, dlaczego odtąd pojęcie: Wielkość oddala się w tempie przyśpieszonym od pojęcia: Polska - dlaczego z wyobrażeniem naszej ojczyzny lączą się odtąd stale i nieodstępnie asocjacje małości i biedy wszelakiej.
Byłoby objawem każącym czarno patrzeć w przyszłość wyniszczałego narodu gdyby znosił on swą niezasłużoną dolę z rezygnacją, bez żadnych odruchów sprzeciwu.
Tak jednak nie było. Naród polski nie jest stworzony do nędzy w jaką wtrąciła go wegetatywna kultura katolicka. W wiekach najgłębszego upadku w naszych dziejach widzimy raz po raz występujące zjawiska rozpaczliwego szamotania się żywiołu polskiego, który nie chce się pogodzić ze swym straszliwym losem.
Przełom kulturowy jaki Polska przeżyła pod koniec XVI w. oznaczał, że odtąd w duchowości Polaka plenić się mogły bujnie wszelkie ujemne, kwietystyczne cechy gatunku ludzkiego. Zwycięstwo systemu wegetacji oznaczało równocześnie zakorkowanie pierwiastków heroicznych, wrodzonych duszy słowiańskiej, które odtąd nie mogą znaleźć dla siebie wyrazu w Polskiej Ideologii Grupy.
Siły twórcze biosu polskiego, pozbawione naturalnego ujścia w ramach wrogiej im nadbudowy duchowej, zduszone, zepchnięte w podziemia świadomości, zachowały się tam, pomimo wszystko niezniszczalne.
Prężnością swą wywierają one stały nacisk na wzbraniającą im upustu pokrywę panującego systemu duchowego. W pewnym momentach ciśnienie to staje się tak silne, iż mimo usypiajacego działania panujacej Ideologii Grupy rodzi się w masach podświadomie odczuwane pragnienie jakiegoś czynu, rodzi się tęsknota do zerwania z szarzyzną wlokącej się leniwo rzeczywistości.
Na skutek niemożnosci zaspokojenia tych podświadomych pragnień w warunkach polskiego życia powstaje w narodzie stan duchowego napięcia, którego odprężenie nie może nastąpić inaczej jak przez gwałtowne wyładowanie się nagromadzonych energii.
W ten sposób dochodzimy do genezy naszych powstań narodowych, - tej serii tragicznych, z góry skazanych na niepowodzenie, a mimo to nieuniknionych wybuchów sił jakie wzbierały w narodzie.
Powstania te wybuchały zupełnie niezależnie od tego czy odpowiadało to polskiej racji stanu, czy nie - ślepe uczucie nie rozsądek, znamionowały porywy, co tak fatalnie zaciążyły swymi następstwami na życiu narodu w okresie zaborów. Trudno doszukać się jakiegoś rozumu politycznego, jakiejś jednolitej myśli przewodniej w konfederacji barskiej, tym pierwszym z kolejnych wybuchów.
Sami przewódcy czteroletniej, niszczącej kraj ruchawki nie umieli uzgodnić między sobą ani celów ani taktyki swego postępowania. Bezplanowość, chwiejność, nieliczenie się z sytuacją międzynarodową, granicząca nieraz z utopią naiwność metod, środków, a przy tym wszystkim doraźność i karygodny brak przygotowania, - są to cechy, które w mniejszym czy większym stopniu składają się na charakterystykę wszystkich bez wyjątku naszych porywów wyzwoleńczych.
W słowie poryw streszcza się cała istota zjawisk, znaczonych w naszej historii datami 1768, 1794, 1830, 1863, 1905 - beznadziejnych, bo ślepych borykań się żywiołu polskiego z jego strasznym losem.
Tragizm tych dat potęgował fakt, że eksplozjom energii narodowej, zapobiec którym nic nie było w stanie, nie towarzyszył pierwszy warunek powodzenia jakiejkolwiek akcji, to jest trzeźwa myśl i świadoma rzeczywistości wola kierownicza. Powstania polskie miały w sobie bardzo wiele z żywiołowości, bardzo mało natomiast z tego, co cechować winno planową akcję narodu, który przystepuje do realizacji wytkniętego sobie celu.
Irracjonalny charakter powstań polskich wystąpi tym wyraźniej gdy zwrócimy uwagę na regularność z jaką następowały po sobie.
Oto powstarzają się one w odstępach mniej więcej trzydziestoletnich. Trzydzieści lat to jest okres potrzebny na dorośnięcie jednego pokolenia. Szczytowe natężenie swej energii życiowej osiąga człowiek około trzydziestki, kiedy pełni sił fizycznych towarzyszy niezgaszony jeszcze zapał młodzieńczy i niepohamowana dojrzałą rozwagą chęć czynu.
Na ten właśnie "wiek męski wiek klęski" pokoleń przypadają eksplozje naszych powstań narodowych.
Zasób energii narodu, wyładowany w jednym pokoleniu, regeneruje się w następnym po latach 30?stu, gdyż żywotność nowego pokolenia osiąga swe naksimum, stanowiąc materiał palny dla nowej eksplozji.
O pierwszym wybuchu z 1768, przerywającym długi letarg czasów saskich, zadecydować mógł przypadek; następne powtarzają się z regularnością rytmu.
Jest to rytm buntu pokoleń, buntu przeciwko nędzy ich istnienia.
W każdej generacji dochodzi do momentu, gdy niestosunek potencjału nurtującej podświadomość mas energii do możliwości absorbcyjnych polskiego życia staje się tak wielki, iż musi nastąpić wybuch.
Logika tych periodycznych wyładowań się jest ślepa: obojetne, czy z punktu widzenia polskiej racji stanu przedsięwzięcie tak ważkie jak zbrojne powstanie jest celowe; obojętne, czy koniunktura międzynarodowa, sytuacja wewnętrzna kraju, stopień gotowości organizacyjnej itp. względy przemawiają przeciwko akcji, czy za nią.Wystarcza, iż od ostatniego puszczenia krwi upłynęło lat trzydzieści - i to jest jedyną racją dla nowego wybuchu.
I znów wyzwolone gwałtownie siły narodu marnują się bezużytecznie w szarpaninie poomacku, ostrze buntu zwraca się naoślep przeciwko wszystkiemu tylko nie przeciw temu, co unicestwia w zarodku wszelkie szanse odwrócenia losu: nie przeciw panującemu systemowi duchowemu.
Hekatomby krwi i ogrom zniszczeń materialnych za każdym razem idą na marne. Żeby istotne źródło nieszczęść narodu, to jest narzucona mu kultura i jej paraliżujące właściwości mogły być dostrzeżone, potrzeba, by na obecnym pustkowiu Polski wyrósł kwiat nowej kultury. Takiej, w której tłumione dotąd bohaterskie pierwiastki biosu polskiego znalazły swój pełny i niczym nie krępowany wyraz.
Trudno jest przewidzieć dzisiaj moment następnego z kolei wybuchu, jako że kataklizmy pierwszej i drigiej wojny światowej przerwały dotychczasową regularność rytmu buntu pokoleń.
Jedno jednakże można już dziś powiedzieć o następnym wybuchu, który przyjdzie: nie będzie on już ślepym. Zbliża się czas, gdy w oczach wszystkich Polaków zdemaskowany wreszcie zostanie prawdziwy sprawca wiekowej degradacji Polski. Przeciwko niemu zwróci się cała furia zimnej, zorganizowanej nienawiści oszukiwanego tak długo narodu, który tym razem będzie wiedział, jak i przeciwko komu użyć swych sił.
Panowanie małości w sercach i duszach polskich kończy się już nieodwołalnie. Nowemu pokoleniu, które rodzi się w mękach tej wojny przypadnie w udziale szczęście niezmierne i trud wiekopomny dokonania Polskiej Rewolucji Ducha.
Świadomy siebie naród porwie na strzępy matnię duchową w jaką go usidłano przed wiekami.
XVII. Upadek państwa w świadomości polakatolika
Jak już widzieliśmy, ciąg harmoniczny osiągnął swój szczyt w Katolickiej Harmonii Socjalnej, pełnemu urzeczywistnieniu się której nie był w stanie przeszkodzić ciąg reformistyczny, mógł je co najwyżej opóźnić Spełnienie się Katolickiej Harmonii Socjalnej, równoznaczne z całkowitym rozpadem państwa, miało ten skutek, że wśród prężnych organizmów państwowych Rosji, Prus a także i Austrii Rzeczpospolita polakatolików świeciła bialą plamą pustki.
Na terytorium określanym Polska nie było żadnej siły zdolnej do przeciwstawienia się naporowi sasiednich potencjałów politycznych - była próżnia, i w próżnię tę prędzej czy póżniej wtargnąć musiały żywioły narodowe obce. Sfera tarć międzypaństwowych nie znosi próżni, podobnie jak jej nie znosi przyroda.
Upadek Rzeczpospolitej w XVIII w. był zjawiskiem dziejowym nieuniknionym w konstelacji międzynarodowej takiej jaka wówczas istniała w tej częsci Europy.
Inaczej patrzył na swój własny dramat polakatolik. Jego sąd nie mógł wybiegać poza granice zakreslone przez absolut świadomości narodowej.
Nawet wstrząs tak potężny jak utrata włsnego państwa nie zdołał rozluźnić obręczy duchowej w jaką Polska Ideologia Grupy zakuła świadomość polskiej przeciętnej społecznej.
W świadomości polakatolika, urobionej przez Polską Ideologię Grupy i jej treściami przesyconej, nie mogło być miejsca na jakąkolwiek krytykę tejże Ideologii. Umysł polskiej przeciętnej społecznej został skutecznie zabezpieczony przed wykryciem prawdy, że pomiędzy duchowością narodu, a jego katastrofalnie zakończonym bytem politycznym istnieje prosty związek przyczynowy.
Zasady na jakich swe życie Rzeczopospolita opierała, czczone i szanonawane, nie podlegały żadnemu kwestionowaniu, nagi jednakże fakt jej upadku domagał się jakiegoś wytłumaczenia.
Wykluczywszy z góry możliwość znalezienia winy w sobie samym, polakatolik zwalił całą odpowiedzialność za swój własny upadek na innych, a mianowicie na perfidnych sąsiadów, na ich zaborczość.
Teza o zaborczości sąsiadów, tak wygodna, brzmiąca jak absolutorium, udzielone co prawda swemu sobie, przyjęła się szybko i łatwo w umysłach pokoleń. Pomimo prób podważania jej ze strony Szkoły Krakowskiej, stanowi po dziś dzień aksjomat polskiego myślenia historycznego.
Powiedzieliśmy, że stosunek wyzutych z ojcowizny synów do cieni marnotrawnych ojców nie mógł być inny jak tylko pozytywny. Głosy potępienia jeśli sie zdarzyły, dotyczyły jedynie poszczególnych wąskich wycinków życia dawnej Rzeczpospolitej. Osądy krytyczne, niezdolne do ogarnięcia całości, miały charakter klasowych, stanowych czy wprost osobistych rozgrywek i wzajemnych wypominań mądrych po szkodzie. Sporadyczna ta krytyka, płytka i pozbawiona szerszych horyzontów, nie wywarła żadnego wpływu na ustalenie się zasadniczej postawy emocjonalno-myslowej pokoleń porozbiorowych w stosunku do puścizny przodków, przyjetej bez zastrzeżeń, z całym dobrodzejstwem inwentarza.
Postawą tą było idealizowanie przeszłości, jej apoteoza, doprowadzona do absurdu w postaci mesjanizmu. Nędzne łachmany upadłej Rzeczpospolitej były w oczach zamroczonych mesjanizmem szatą o nieskalanej czystości: polska - Chrystus narodów upadła dlatego, że w rozwoju swym wyprzedziła o wieki całe barbarzyńskich sąsiadów!
Owo wyprzedzenie rozwojowe Polski polegać miało na tym, iż ona jedyna wśród sąsiednich dzikich despotyj umiała zrealizować w swym życiu wzniosłe ideały wolności i chrystianizmu.
To nic, że dobrodziejstwo tej mocno problematycznej wolności niedostępne było dla 90 % obywateli państwa, to nic, że cierpieli oni straszny ucisk socjalny, ekonomiczny, a także, w znacznym odłamie ludności, wyznaniowy.
Polakatolicka wolność była wolnością szlachecką, przywilejem podmiotu nadkonsumpcji, a wszak ta warstwa jedynie, szlachta, była Polskiej Ideologii Grupy piastunem. Ta warstwa była głównym Katolickiej Harmonii Socjalnej beneficjariuszem, a następnie, przez usta Mickiewicza i jemu podobnych, chwalcą i rzecznikiem.
Trudno jest wyobrazić sobie ogrom szkód jakie w życiu duchowym pokoleń porozbiorowych poczynił dur mesjanistyczny. Gloryfikacja przeszłości, ozdobienie jej nimbem doskonałości i koroną męczeństwa wytworzyło w narodzie tego rodzaju atmosferę emocjonalną, w której wszelka próba podważenia w imię prawdy historycznej tak wyidealizowanego obrazu dawnej Rzeczpospolitej równała sie bluźnierstwu niemal.
Klęska utraty państwowości nie stała sie dla narodu bodźcem do gruntownego zrewidowania pojęć o sobie i o swym życiu. Gorzkie doświadczenie rozbiorów nie wzbudziło w umysłach palącej wątpliwości, czy aby to w samym założeniu swym nie jest dotknięte śmiertelną niemocą.
Wprost przeciwna reakcja mesjanizmu stanowiła klasyczny przykład zamroczenia instynktu samozachowawczego, objawu tak charakterystycznego dla wszystkich spychanych z areny dziejowej narodów, plemion czy szczepów, które, zagrożone w swym istnieniu, tępione przez zdobywców, z uporem tonącego jedyną deskę ratunku widziały w kurczowym trzymaniu się tradycji.
Dzięki mesjanizmowi przekazanie kompleksu tradycji epoki saskiej na umysłowość okresu porozbiorowego dokonało się gładko, ukołysany w swym sumieniu, zwolniony od odpowiedzialności za swój własny los naród patrzał na swoje żebracze istnienie jak na przywilej i zaszczyt jakiegoś patologicznie pojętego posłannictwa dziejowego.
Towiański tylko w oczach cudzoziemców był szarlatanem lub pomyleńcem. Mickiewicz stał się najpopularniejszym z wieszczów - właśnie on - dlatego, że w samą porę przynosił zachwianym w samopoczuciu duszom pokarm jakiego łaknęły. Na podatną glebę padała nauka:
-"Zaprawdę powiadam Wam, iż cała Europa musi się nauczyć od was, kogo nazywać mądrym. Bo teraz urzędy w Europie hańbą są, a nauka Europy głupstwem jest. - Zaprawdę powiadam Wam: nie wy macie uczyć się cywilizacji od cudzoziemców, ale macie uczyć ich prawdziwej cywilizacji Chrześcijańskiej."
A.Mickiewicz, Księgi Pielgrzymstwa Polskiego, Paryż, 1832.
Największemu z wieszczów chórem wtórowali inni. Jedynie Słowacki zdawał się czasami odnosić krytycznie do tego rodzaju zbiorowej halucynacji. Ale i jego twórczość, gubiąca się w mgławicach fantazji, nie mogła się w niczym przyczynić do otrzeźwienia narodu.
Nie doszło też do żadnych przewartościowań w dziedzinie, w której z natury rzeczy intelekt ma większą stosunkowo swobodę poruszania się, a mniej jest obarczony balastem tradycji: w filozofii.
I tu również wystąpił proces ten sam, proces petryfikacji Polskiej Ideologii Grupy, ten sam mesjanizm, który bynajmniej nie ograniczył się tylko do literatury pięknej.
Głównym zadaniem naszych myślicieli doby porozbiorowej stało się dorobienie matafizycznych podstaw do koncepcji mesjanizmu. Dokonali tego Trentowski, Libelt, Cieszkowski w ten sposób, że nie siląc się na originalność i samodzielność, powiązali dorobek filozoficzny obcy z nauką prawd objawionych katolicyzmu.
Cieszkowski ochrzcił Hegla, podstawiwszy po prostu pod trzy elementy naturalistycznej filozofii tegoż - trzy osoby Trójcy św.. Tak powstało dzieło o wymownym tytule: "Ojcze Nasz", jedna z czołowych pozycji w filozofii polakatolika.
Filozofowie wspomniani odegrali niepoślednią rolę w utrzymaniu tego odgrodzonego od rzeczywistości rezerwatu kulturowego jakim było po rozbiorach i później życie duchowe narodu.
Tylko w atmosferze tego rezerwatu było możliwym opublikowanie w XX w. traktatu historiozoficznego, którego kwintesensję stanowi stwierdzenie, że: "W rozwoju swym wyprzedziła Polska pod bardzo wielu względami o wiele lat, nieraz o całe stulecia, współczesną sobie Europę. - Zginęła, gdyż była tworem politycznym doskonalszym i wyżej rozwiniętym od swego środowiska."
A. Chołoniewski, Duch Dziejów Polski, Kraków, 1918, str.107, 126.
Gwoli ścisłości można by tu dodać, że w owym wyprzedzaniu, o wieki całe, Europy, rzeczpospolita polakatolicka nie była sama. Równie rączo brały udział w wyścigu inne kraje katolickie, jak Neapol, o którym już wspomnieliśmy, jak Hiszpania, o którą jeszcze potrącimy, i parę innych jeszcze. I wszystkie one, te kraje katolickie, tak się w zapale wyprzedzania zagalopowały, że aż na drugim końcu wyprzedzanej Europy się znalazły!
Niezmiernie charakterystyczne sa drogi, a raczej manowce jakimi poszła polska myśl badawcza w dziedzinie historii ojczystej.
Zdawać by się mogło, iż fakt upadku państwa skłoni naukowców naszych do gruntownego zbadania zjawiska i wyświetlenia jego przyczyn, a to zarówno w imię prawdy naukowej jak i przede wszystkim ku przestrodze przyszłych pokoleń.
Rzecz prosta, historycy nasi musieli zająć jakieś stanowisko wobec narodowej katastrofy. Pod względem ilości wydrukowanych tomów wyniki dociekań przedstawiają się pokaźnie, inaczej jednak ma się rzecz jeśli chodzi o treść, a zwłaszcza o wnioski.
Mimo posiadania półtorawiekowej prawie perspektywy czasu nauka polska do dziś nie zdobyła się na ustalenie jakiejś wytrzymującej próbę logiki teorii przyczyn upadku państwa polskiego w XVIII w.
Zawiódłby się, ktoby na podstawie lektury dowolnej ilości opracowań naszej historii chciał wyrobić sobie jasny, a na wypowiedziach autorytetów oparty sąd w tej tak żywotnej dla każdego Polaka kwestii.
Podobnie jak w innych dziedzinach myśli polskiej, tak i w nauce historii wycisnął swe piętno absolut świadomości narodowej, z pod którego kaptura nie zdołały się wyswobodzić nawet najtężniejsze umysły badawcze.
Naukę historii polskiej cechuje zastanawiający brak syntezy, niechęć do ogarnięcia całości zjawiska, chaotyczność i ułamkowość, gubienie się w szczegółach, tak chakakterystyczne dla tłumnej zwłaszcza w ostatnich czasach falangi przyczynkowiczów, wydeptujących utarte ścieżki starszych mistrzów.
Zobaczymy do jakich wniosków doszły autorytety naszej nauki historii.
Pierwszym historykiem, który stworzył mogący uchodzić za naukowy pogląd na dzieje Polski i przyczyny jej upadku był Lelewel (1786 - 1861).
Według niego Polska upadła dlatego, że, sprzeniewierzywszy się ideałom najszerzej pojętej wolności czyli gminowładztwa, stała się ofiarą samowoli magnackiej, z czego nie omieszkali skorzystać niegodziwi sąsiedzi.
Ich też, ich zaborczość, obciąża Lelewel główną odpowiedzialnością za smutny koniec I-szej Rzeczpospolitej.
Trochę głębiej i dalej spojrzał na rzecz Kalinka. Dojrzał on i warcholstwo, i prywatę, i nierozum polityczny i powszechny upadek moralny, któremu zasadniczą przypisał winę. Lecz, jako ksiądz katolicki, Kalinka nie był w stanie pójść jeszcze dalej i zadać sobie pytanie - skąd się wzięła w Polsce owa gangrena moralna co naród przeżarła - gdzie tkwiło jej źródło.
Dla Szujskiego kozłem ofiarnym stali się jezuici, jako główni sprawcy choroby wewnętrznej i rozkładu państwa. Praźródła upadku moralnego, któremu przypisywał upadek polityczny, Szujski nie dojrzał.
Korzon znów, choć nie zamykał oczu na żadną z "wad" wewnętrzno-ustrojowych, nie zdołał się powstrzymać od powtarzania gotowej już formułki o zaborczości sąsiadów. Mówi wprawdzie Korzon i o "instynkcie samobójczym", od wieków pchającym naród do zguby, - cóż kiedy istota tego pędu ku śmierci pozostaje i dla tego uczonego zakrytą.
Charakterystyczne są perypetie myślowe Bobrzyńskiego, najwybitniejszego z przedstawicieli "pesymistycznej" Szkoły Krakowskiej. Odrzucił on z całą stanowczością lichy komunał o przemocy zewnętrznej i śmiało stwierdził:
- "Myśmy, kiedy nas rozbierali sąsiedzi, ani dostatkiem, ani inteligencją nie byli niestosunkowo słabsi, każdego nawet, jeśli nie w jednym to w drugim przewyższaliśmy kierunku, a jednak myśmy jedni, i to bez walki, bez walki prawdziwej, na jaką by nas stać było, upadli."
Bobrzyński, op. cit., str. 298.
Przystępując samodzielnie do rozwikłania nierozwiązanej dotąd - jak sam stwierdza - zagadki dziejów Polski, znajduje wytłumaczenie tej zagadki w braku silnego rządu. Także i w tym, że, odmiennie niż innym szczęśliwym narodom, srogi los poskąpił Polsce mądrych królów. Także i tym, że nie mieliśmy prawdziwie wielkich mężów stanu:
- "Nie należy oskarżać historyka, który w ciągu dwóch ostatnich wieków istnienia Rzplitej nie może znaleźć w dziejach jej ani jednego prawdziwie wielkiego i rozumnego czynu, ani jednej prawdziwie wielkiej, historycznej postaci. Jeden taki człowiek, jeden czyn płodny w następstwa byłby nas dźwignął i uratował, bo zagłada nasza polityczna była rzeczą tak anormalną."
Bobrzyński, tamże, str. 304.
Tak więc i Bobrzyński, choć zrywał z jedną fikcją, to po to tylko, by wpaść w drugą, przez siebie stworzoną.
W oczach Smoleńskiego znowuż zaborczość sąsiadów i tylko ona wszystkiemu była winna. Smolka położył nacis na brak silnej władzy i na wybujały indywidualizm, nasz stary znajomy. Liberum veto zresztą i anarchia, mniej lub więcej uwypuklone, wchodzą do repertuaru przyczyn upadku Polski u kazdego z historyków naszych, jako zjawiska, z którymi przy rozpatrywaniu ustroju dawnej Rzeczpospolitej z góry należy się pogodzić.
Balcer dostrzegał, że nie można zacieśniać źródła zła do samych tylko form ustrojowych Polski przedrozbiorowej, które, jak wykazywał, nie należały do najgorszych. Z drugiej strony nie przemawiała mu bardzo do przekonania płycizna tezy o zaborczości sąsiadów, mimo że pod koniec swego życia zdawał się jednak ku niej skłaniać. Wydaje się, jakgdyby Balcer intuicyjnie odczuwał, gdzie leży istota zagadnienia, nie mając równocześnie odwagi na jasne sformułowanie bolesnej prawdy.
Żadnych natomiast wątpliwości nie miał profesor doktor Anatol Lewicki, orzekając: - "Tak więc w upadku oświaty należy upatrywać ostateczną przyczynę rozstroju wewnetrznego i upadku Rzplitej polskiej."
Anatol Lewicki, Zarys Historyi Polskiej, W-wa, wyd. l0?te, bez daty, str. 347.
Krótko i węzłowato.
Temu wyrokowi przeciwstawić można opinię innego znów profesora, Wacława Sobieskiego, według którego: - "Główna choroba Polski tkwiła w braku mieszczaństwa." ?
Skoro juz jesteśmy przy historykach nowszych, nie sposób pominąć Konopczyńskiego. Uczony ten zdaje się rozumieć rolę charakteru narodowego w dziejach Polski; podkreśla ujemne jego cechy, a mianowicie lenistwo myśli i woli. Odpowiedzialnymi za te cechy charakteru narodowego czyni pan profesor... warunki geograficzne, na jakie niedobry los skazał naszych przodków hreczkosiejów. Posłuchajmy tylko, a uważnie:
- "Na podkładzie sielskiego, ziemiańskiego żywota w przestworzach wschodnich, przy ekstensywnej gospodarce, wsród bezmiaru pól, gajów, łąk i wód rozwinęła się iście polska beztroskliwość i obojętność na wszystko, co nie zagraża wprost naszemu domowemu szczęściu... rozwinęło się lenistwo i niedbalstwo... Z lenistwem rąk roboczych szło w parze lenistwo myśli i woli."
Tak oto wygłada najnowsza zdobycz nauki historii ojczystej. Wydrukowane to zostało w dziele pod tytułem: Dzieje Polski Nowożytnej, - w Warszawie, w roku Pańskim 1936, w tomie II, na stronach 276 - 277. Wertowanie dzieł innych, a mnogich uczonych naszych mogło by nam odkryć jeszcze takich parę perełek rozumowania jak ta, którą przed chwilą wyłuskaliśmy.
Naogół jednak, biorąc do ręki jakikolwiek nieznany nam jeszcze podręcznik historii polskiej, możemy z góry być pewni, że problem katastrofy państwowosci polskiej w XVIII w., jesli wogóle będzie postawiony, to nie inaczej jak według znanego nam wzoru.
Kwestią sporną, a do dzisiaj w nauce polskiej nierozstrzygniętą jest - czy w owym schemacie przyczym upadku Polski wysunąć na miejsce pierwsze słabość rządu - czy też zaborczość sąsiadów.
Jak to szczerze, a ku zbudowaniu rodaków stwierdza prof. Tadeusz Brzeski, kwestia ta, dzieląca dotąd szeregi uczonych naszych na dwa przeciwległe obozy, - "w ogóle nie może być definitywnie rozstrzygnięta."
Tadeusz Brzeski, w Bellona, zeszyt l0, - X, 19 43, Londyn,
Z zestawienia poglądów naszych uczonych na przyczyny upadku I-szej Rzeczypospolitej wynika, iz polska myśl badawcza w tej dziedzinie tkwi dziś dokładnie tam, gdzie ugrzęzła sto lat temu - w ślepym zaułku fikcji błędów i wad, upatrywanych w zewnętrznych warunkach zycia narodu.
Na temat tych błędów i wad zebraliśmy spory wachlarz, bynajmniej nie kompletny, sądów naszych uczonych. Jeśli chodzi o ocenę, który z tego repertuaru sądów jest najbliższy sedna sprawy, to stwierdzić trzeba, że wartość wzystkich tych wypowiedzi jest absolutnie jednakowa.
Gdy wskazują na zaborczość sąsiadów, czy na anarchię wewnętrzną, na brak mieszczaństwa, upadek oświaty, czy jeszcze co innego, wszyscy nasi historycy mają jednakową rację o tyle, że racji nie ma z nich żaden.
Dla lepszego uzmysłowienia sobie tej prawdy wstawmy sie na chwilę w położenie polskiej przecietnej społecznej, zaglądnijmy pod pokrywę czaszki historyka, który przystępuje do badania przyczyn upadku dawnej Polski.
W mózgu naszego badacza ten fakt historyczny wywołuje pewne skojarzenia; skojarzenia te mogą iść w różnych kierunkach, ale nie pójdą nigdy w jednym - nie pójdą nigdy w kierunku Polskiej Ideologii Grupy. Tę ewentualność wyklucza absolut świadomości narodowej.
Polakatolik, który całe swe wyposażenie duchowe otrzymał od Polskiej Ideologii Grupy, nie może zdobyć sie na krytyczne wejrzenie w to, co stanowi jego świat pojęć, uczuć i wyobrażeń.
Gdy zaczyna wartościować, czyni to za pomocą kryteriów, które uważa za własne, indywidualne, a które w rzeczywistości zostały mu zaszczepione przez Polską Ideologię Grupy. Jasne, że tymi kryteriami operując, umysł nie może zająć innego stanowiska wobec kultury, której jest dzieckiem, jak tylko afirmatywne.
Dlatego w umyśle polkatolickiego historyka nie może powstać skojarzenie zła tj. upadku państwa, z niewątpliwym, miłowanym i czczonym dobrem, jakim w jego, historyka, oczach jest kultura narodu. Co najwyżej polakatolik może dostrzec czasem tu i tam pewne plamy na charakterze narodowym, nigdy jednak nie odważy się na zakwestionowanie kultury narodowej jako całości, nigdy nie sięgnie badawczym okiem do jej fundamentów.
Przypuszczenie, że zło kryć się może w "błędnie obranym, trawiącym nas kierunku cywilizacji" - jest przypuszczeniem tak potwornym, tak przerażającym, że natychmiast cofa się przed nim umysł tej nawet miary co Bobrzyński.
Z chwilą zatem gdy myśl badawcza odwraca się jak od nietykalnego tabu od naczelnych zasad życia upadłego narodu, z tą chwilą jedyna droga do poznania prawdy o polskich rozbiorach zostaje zamknięta.
Z tą chwilą skojarzenia, o których mówimy, zwrócić się muszą gdzie indziej: w plątaninę przyczyn zewnętrznych, i tu właśnie zaczynają się kluczenia, zwroty i koziołki myślowe naszego historyka.
Wyłączył on z góry możliwość istnienia źródła zła w sferze duchowej, wewnętrznej życia narodu. Skoro jednak obraz zewnętrzny tego życia przedstawia się nad wyraz opłakanie, to widocznie dlatego - rozumuje polakatolik - że w trakcie urządzania zewnętrznych form swego bytu naród popełnił jakieś błędy.
Innymi słowy - nie w zasadach, lecz w ich wykonaniu tkwić muszą gdzieś błędy i wady. Dalejże - szukać tych błędów! Nic łatwiejszego.
W każdej dostrzegalnej zmysłami dziedzinie życia narodowego aż roi się od nich, aż roi się od błędów i wad. A więc liberum veto, a więc anarchia, brak równowagi stanów, ciemnota szlachty, i tak dalej, co kto woli.
Komu nie wystarczają same błędy i wady, może sięgnąć po zbieg niekorzystnych okoliczności i odkryć bystrze złe położenie geograficzne, złych, zaborczych sąsiadów, nieurodzaj na mądre króle; może wpaść na genialny pomysł zwalenia winy na zdradliwe pola, gaje, łąki i wody nasze kresowe.
Będzie miał akurat tyle samo racji co inny uczony, który upadek państwa przypisze wybujałemu indywidualizmowi obywateli, albo jezuitom co to wzniosłe i piękne zasady źle wykonywali, albo - co jeszcze możemy usłyszeć - temu, że handel pieprzem i jajami opanowali byli w Polsce Żydzi.
Raz pchnięta na ścieżki bez wyjścia, polska myśl historyczna błąka się bezkarnie po labiryncie błędów i wad, w złudnej nadziei znalezienia prawdy tam, gdzie jej nie ma i być nie może.
Gdy taki jest stan nauki historii polskiej, to czyż można się dziwić, że w głowie zwykłej polskiej przeciętnej społecznej panuje zupełny chaos poglądów na sprawy polskie, przeszłe i teraźniejsze.
Zapytajmy tzw. inteligentna naszego, co on sądzi o przyczynach upadku I? szej Rzeczpospolitej. To co usłyszymy, urągać będzie zdrowemu rozsądkowi, będzie wiernym powtórzeniem steku naiwności i nonsensów, zaczerpniętych z podręcznika historii ojczystej.
Czas najwyższy by rupiecie pojęciowe, ładowane w głowy pokoleń, znalazły się wreszcie tam, gdzie co rychlej znaleźć się powinny - na śmietniku historii.
XVIII. Niewola - rozerwanie katolickiej harmonii socjalnej
Zahamowanie działania Polskiej Ideologii Grupy w sferze zewnętrznej
Rozwój ekonomiczny
Wyzwolenie Lawiny Demograficznej
Opowiedzieliśmy jak, mając byt niepodległy, naród staczał się po równi pochyłej upadku, aż osiągnął jego dno w Katolickiej Harmonii Socjalnej i zastygł w jej bezruchu.
Osiągnięta została całkowita harmonia pomiędzy skatoliczałą do głębi duchowością narodu, a sferą jego życia zewnętrznego. Jego puls ledwo, że dawał znać o sobie ściszonym rytmem minimum egzystencji. I oto nagle w ten zgodny rytm duchowej i meterialnej wegetacji wdarł się brutalny zgrzyt rozbiorów.
Gdy sfera wewnętrzna, duchowa pozostała tym czym była sfera zewnętrzna, materialna bytu narodowego, na skutek włączenia jej przemocą w orbity obcych oddziaływań, poczęła ulegać przeobrażeniom.
W życiu polskim zaczęło się coś dziać, niestety, dziać się zaczęło z woli obcej. Panem polskiej ziemi przestał być polakatolik, jej bogactwami, jej zasobami rzeczowymi i ludzkimi dysponować począł zaborca.
W stosunku do odsuniętego na bok właściciela nowy zarządca reprezentował nie tylko przemoc fizyczną, ale również i obce, a zgoła odmienne koncepcje bytu materialnego. W sferze materialnej narodu poczęły się dziać rzeczy nie mające uzasadnienia w Polskiej Ideologii Grupy, noszące wyraźne piętno obcego pochodzenia duchowego.
W ten sposób nastąpiło rozerwnie Katolickiej Harmonii Socjalnej, jako skutek, z jednej strony, zahamowania przemożnego dotąd wpływu Polskiej Ideologii Grupy na kształtowanie się rzeczywistości materialnej narodu, oraz, z drugiej strony, poddania jej ingerencji obcej.
W ślad za obaleniem zastanego stanu rzeczy w dziedzinie politycznej, wola zaborcy poczęła wyciskać swe piętno na życiu gospodarczym kraju. Stało ono dotąd pod znakiem otoki ekonomicznej i Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji, tych zasadniczych elementów struktury społeczno-gospodarczej państwa polakatolików.
Nowe, obce siły, decydujące o toku stawania się na ziemiach polskich, niosły zagładę zarówno otoce ekonomicznej jak i pozbawionemu oparcia politycznego Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji szlachty.
Na skutek runięcia tego systemu powstały warunki dla odżycia ekonomicznego wsi i miast - i na tym polega doniosłe znaczenie zaborów dla gospodarstwa narodowego, które odtąd, wyrwane siłą z odrętwienia Katolickiej Harmonii Socjalnej, nabierać poczyna rumieńców życia.
Rozwój gospodarczy ziem polskich, wagi którego nie może umniejszyć okoliczność, że nastąpił w okresie niewoli, wywołał z kolei dobroczynne skutkiw demografii narodu. By się o tym przekonać, rzućmy wpierw okiem na dzieje gospodarcze każdego z trzech zaborów.
Zabór pruski - Na tej części dawnej Rzeczypospolitej likwidacja otoki ekonomicznej i Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji dokonała się najszybciej, a to dzięki druzgoczącej wyższości systemu polityczno-gospodarczego, który ziemie te wchłonął, jak też i temu, że sam proces wchłonięcia przeprowadzony został najbardziej bezwzględnie, planowo i konsekwentnie.
Rząd pruski już w 1823 przystąpił do stopniowego uwłaszczania chłopa, ze szlachtą poradził sobie w ten sposób, że hojną ręką sypał kredyty dla własności ziemskiej.
Lekkomyślna szlachta poszła na lep masowo i, dając upust swej postawie nadkonsumpcji, zadłużyła się po uszy. Piła, zgrywała się w karty, w hulankach szukała ukojenia po stracie ojczyzny.
W ciągu zaledwie 11-tu lat od trzeciego rozbioru szlagony wielkopolskie potrafiły się zadłużyć w bankach pruskich na ogromną sumę 40 000 000 fr.
Lewicki, op. cit., t. II, w oprac. J. Friedberga, Londyn, 1944.
W krótkim czasie ogromna większość majątków szlacheckich w ten sposób zadłużonych stała się własnością rządu pruskiego, szlachta zaś, puszczona z torbami, musiała jąć się pracy w handlu, przemyśle, administracji, zasilając szeregi szybko rosnącego stanu trzeciego. Ziemia poszlachecka przeszła w drodze parcelacji w ręce chłopa.
Gdy znikła otoka ekonomiczna dworu szlacheckiego, tym samym nie miał co robić instrument Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji - pośrednik żydowski.
Liczba Żydów w dzielnicy pruskiej maleje z roku na rok, w okresie 1871 - 1905 spada ze 116 075 na 69 785 i w roku 1910 wynosi tylko1,5% ogółu ludności. Handel, przmysł, bankowość przechodzą w ręce polskie.
Do powstania wielkiego przemysłu nie doszło, ponieważ ziemie te, zwłaszcza poznańskie, z góry zostały przeznaczone do roli śpichlerza Niemiec.
Rozwój szedł w kierunku rolnictwa, opartego na zdrowej ekonomicznie własności chłopskiej. Rolnik poznański postawiony został wobec konieczności podciągnięcia się do wysokiego poziomu gospodarki rolnej niemieckiej, a to pod grozą wyrugowania z ziemi na rzecz sprawniejszego gospodarczo osadnika z Zachodu.
Walka o ziemię rozgrywała się zasadniczo na płaszczyźnie rywalizacji gospodarczej, i w walce tej, zmuszony do wytężonej pracy chłop polski wykazał swe walory, które w maraźmie wegetacyjnym dawnej Rzeczypospolitej nie mogły się ujawnić i marniały niewykorzystane.
O rozkwicie gospodarczym dzielnicy pruskiej może nam dać pojęcie następujące zestawienie dochodu rocznego rolnictwa w Poznańskim.
Rok 1897 1901 1911 1912
Dochód w mld mk. 12,8 15,3 21,6 24,0
Gdy produkcja zbóż chlebowych na głowę ludności wynosiła w Poznańskim 586 kg, odpowiednie cyfry dla Kongresówki i Galicji wynosiły 223 kg i 160 kg.
Kempner, op. cit.
Zabór pruski z jego dobrobytem i kwitnącym stanem gospodarstwa, z jego oświeconą ludnością, wychowaną w twardej szkole pracy, pruskiego porządku i obowiązkowości, stanowił nadzwyczaj cenną pozycję w bilansie otwarcia gospodarki II-giej Rzeczypospolitej, w której w roku 1918 rządy obejmował na nowo dawny gospodarz.
Zabór rosyjski - Obejmował on, w granicach Królestwa Kongresowego, największy szmat etnograficznej Polski, to też losy tego zaboru miały istotne znaczenia dla przyszłości dążącego do wyzwolenia narodu.
Dzieje gospodarcze tej dzielnicy stanowią najbardziej typowy obraz przeobrażeń jakie w miarę rozrywania Katolickiej Harmonii Socjalnej zachodzić poczęły na ziemiach polskich w okresie niewoli. Typowy dlatego, iż na terenie Kongresówki wystąpiły szczególnie jaskrawo różnice tempa rozwojowego tych działów gospodarstwa, które, jak rolnictwo, pozostały nadal domeną autochtonów, a przemysłu, gdzie organizatorami byli obcy.
Przetrwawszy kryzys finansowy i gospodarczy pierwszych lat swego istnienia, Królestwo wkracza na drogę rozwoju z której, pomimo późniejszych wstrząsów w postaci powstań, już nie zejdzie
Kraik mniejszy od Rzeczypospolitej sejmu czteroletniego dwukrotnie przeszło co do ludności a czterokrotnie co do obszaru, jest w stanie ponosić obciążenia podatkowe o niedosiężnej za czasów polskich wysokości. Wpływy skarbowe Królestwa wynosiły mianowicie:
Korzon, t. III, str. 305, Według Korzona złp. z 1823 r. wart był 0.74 złotego pol. z 1791.
b) Dunham, The History of Poland, Londyn, 1831, za Rodeckim.
c) St. Smolka, Polityka Lubeckiego, Kraków, 1907, str. 460.
Rok 1823 1827 1831 (prelim.)
Wpływy skarbowe w złp 69 136 977 71 988 102 80 371 486
Było to za rządów Lubeckiego, który, że miał twardą rękę i głowę męża stanu, był niecierpiany przez rodaków. Umiał on wykorzystać możliwości jakie stwarzała dla kraju rosyjska polityka protekcjonizmu celnego.
Rosję stać było na wojnę celną z Prusami, na co dawna słaba Rzeczpospolita pozwolić sobie nie mogła, ani nie widziała potrzeby. Ochrona celna od Zachodu, perspektywa rynków rosyjskich na Wschodzie oraz mądra polityka gospodarcza Lubeckiego stworzyły dla przemysłu krajowego warunki rozwoju, jakich dotąd nie miał.
Królestwo, dzięki taniości robotnika i blisości granicy rosyjskiej staje się terenem pionierskiej działalności zwabionego możliwościami obcego przedsiębiorcy. W latach 1818 - 1828 przybyło do kraju 250 000 imigrantów z Niemiec, głównie sukienników i rzemieślników.
Kempner, op. cit. 5 str. 135
Gdy w roku 1815 było w całym królestwie około 100 warsztatów włokienniczych, w 1830 jest ich już 6 000.
Dunham, op. cit,.
Ogólna wartość produkcji sukienniczej dochodzi w roku 1829 do sumy 40 milionów złp, równocześnie rośnie wywóz sukna do Rosji.
Smolka, op, cit., str.376, Wg, autora 1 rb asygn.= niespełna 2 złp.
Rok Wartość wywozu w rb asygn.
1824 3 219 821
1826 5 952 563
1828 7 217 024
1829 8 418 955
Były to dopiero poczatki. Era świetności przemysłu polskiego zaczęła się z chwilą, gdy po zniesieniu granicy celnej polsko-rosyjskiej w 1850 stanęły dlań otworem olbrzymie rynki Cesarstwa. Jak na drożdżach wyrastają ośrodki przemysłowe: Łódź, Tomaszów, Pabianice, Zgierz, Ozorków, Częstochowa, Żyrardów i szereg innych. Tworzy je obcy kapitał i obca inicjatywa, kraj dostarcza tylko taniej siły roboczej, masowo napływającej ze wsi do chłonnych centrów fabrycznych. W niebywałym tempie rozrasta się Łódź:
Rok Liczba ludności
1820 799
1828 2 843
1840 20 150
1872 50 000
1897 314 000
1913 506 000
Tym razem, inaczej niż za czasów Tyzenhauza, Polska naprawdę uprzemysłowiła się.
Potrzeba tylko było, by naród się zdobył na więcej Lubeckich, na więcej Wielopolskich, i, poniechawszy nieszczęsnych powstań, jął się rzetelnej pracy. Warunki po temu były, lecz wykorzystali je nie Wysoccy i nie Zamojscy, ale Scheiblery i Grohmany. Ci dopiero dźwignęli przemysł krajowy.
Wartość produkcji przemysłowej Królestwa Polskiego wzrastała następująco.
Kempner, op. cit.,
Rok Wartość produkcji w milj. rb
1857 42,5
1872 66,7
1880 117,8
1900 505
1910 860
1914 (do 18) 1,200
Tak wspaniałe, niewspółmierne do rytmu całości gospodarstwa tempo ożywienia przemysłu doprowadziło do wytworzenia się głębokich kontrastów w strukturze ekonomicznej kraju. Podczas gdy całość gospodarstwa tkwiła jeszcze w dawnym prymitywie ustroju rolnego, to równocześnie powstały w jego łonie ogniska nowoczesnej gospodarki kapitalistycznej w postaci centrów wielko-przemysłowych.
Były to Oazy Wysokiego Poziomu Produkcyjnego, odcinające się wyraźnie od zasadniczego tła gospodarczego kraju, gdzie postęp odbywał się znacznie wolniej i miał charakter wtórny. Dualizm struktury ekonomicznej b. Królestwa Kongresowego, przejęty przez II-gą Rzeczpospoitą, zaważył w sposób znamienny na kształtowaniu się jej polityki gospodarczej w latach 1918 - 1939.
Zabór austriacki - W tym zaborze dalekosiężny, jeśli chodzi o gospodarstwo i demografię narodu wpływ niewoli zaznaczył się najsłabiej. Pod względem postępu gospodarczego i dobrobytu ludności Galicja pozostała daleko w tyle za innymi zaborami.
Na wytłumaczenie tego polska przeciętna społeczna ma gotową formułkę o tłumieniu zdrowej inicjatywy krajowej przez perfidny rząd wiedeński. Sąd ten jednakowoż, jak i tyle innych sądów polskiej przeciętnej społecznej o niej samej i o jej własnym światku nie ma nic wspólnego z prawdą. Przypomnieć należy, że rozwój wewnętrzno? polityczny Galicji kształtował się odmiennie niż innych zaborów.
Podczas gdy w zaborach pruskim i rosyjskim szeroko zrazu udział autochtonów w rządzeniu krajem szybko uległ likwidacji i w połowie XIX w. z początkowych swobód i wolności nie pozostało prawie nic, to w zaborze austriackim rzeczy miały sie wprost przeciwnie.
Większy początkowo niż w tamtych zaborach ucisk polskości w Galicji z biegiem lat łagodniał, ustepując miejsca co raz dalej idącej tolerancji. W 1859 namiestnikiem mianowany został krajowiec, powołanie zaś do życia w 1866 sejmu galicyjskiego otworzyło dla kraju erę szerokiej autonomii. Polakatolik odzyskał z powrotem bardzo znaczny wpływ na rządy we własnym kraju, a więc na politykę, administrację, szkolnictwo, życie społecne i gospodarcze.
Wprowadzenie autonomii było równoznaczne, w warunkach ówczesnych, z pozostawieniem rządów w rękach szlachty. Nie mogła z nią rywalizować na terenie sejmu, a tym samym u steru władzy krajowej żadna inna warstwa społeczna - ni słabe, niewyrobione politycznie i w lwiej części niepolskie mieszczaństwo, ni tymbardziej ciemny jak dawniej klepiący biedę chłop.
Władzę polityczną w kraju zatrzymała szlachta. Dzieki temu unowocześniony nieco i złagodzony przez zaborcę, lecz w istocie swej ten sam System Realizacji Postawy Nadkonsumpcji szlacheckiej zachował się nadal jako zasadnicze tło stosunków społeczno-gospodarczych Galicji, które większym przeobrażeniom nie uległy.
Tym się wyjaśnia, dlaczego rozrywanie Katolickiej Harmonii Socjalnej na tej części dawnej Rzeczypospolitej odbywało się najwolniej, to tłumaczy, dlaczego kraj, w którym nadal utrzymał się na widowni życia bohater czasów saskich - polakatolik, pozostał nadal krajem nędzy.
Nie Poznańskiego ani Królestwa, ale właśnie "Nędzę Galicji" opisał Szczepanowski:
- "Formy rządu polskie, język polski, możliwość dana pracy swobodnej, a niedołęstwo, bałamuctwo i nieradność na wszystkich szczeblach życia publicznego." - "Przeciętny Galicyanin pracuje za ćwierć, a je za pół człowieka."
St. Szczepanowski, w zbiorze pism: Walka Narodu Polskiego o Byt, Londyn, 1942. -->
Według Szczepanowskiego za jego czasów w Galicji umierało z nędzy 55 tys. ludzi rocznie. Owe bijące wszędzie w oczy niedołęctwo, bałamuctwo i nieradność w kraju rolniczym, pozbawionym przemysłu sprawiały, że jedyną ucieczką przed głodem była dla zbędnej ludności emigracja. W latach 1901 - 1909 wyemigrowało z Galicji, do Ameryki jedynie 591 031 osób.
Równie nędznie jak gospodarstwo przedstawiała się w Galicji oświata, pozostawiona przez rząd zaborczy na pastwę autonomicznych władz szkolnych.
Wyniki rodzimej działalności na tym polu zestawił Aleksander Świętochowski następująco:
- "W Czechach, posiadających o jeden milion ludność mniejszą było (w 1901) 17 900 klas ludowych, w Galicji 8 668. W Czechach szkół jednoklasowych 19%, w Galicji 67,6%. W Czechach dzieci pozbawionych nauki czytania 174, w Galicji 278 946. W Czechach całodzienna nauka odbywała się w 5 023 szkołach, w Galicji w 274. W Czechach analfabetów (powyżej 6 lat) było 4,7 na 100, w Galicji 67,74. Ze wszystkich prowincji austriackich Galicja stała w oświacie najniżej. A przecież posiadała autonomię, sejm i rząd krajowy."
Al. Swiętochowski, Historia Chłopów Polskich, Lwów - Poznań, 1928, t. II, 368., 369.
Właśnie dlatego. W tym rządzie, w tym sejmie kwitły w najlepsze, na progu XX stulecia, rodzime tradycje z czasów księdza Baki. Na sejmie w r. 1887, w czasie obrad o przymusie szkolnym, udowadniał światły Paweł Popiel:
"Przymus szkolny to potworność. Ustawa, która ustawowo zmusza człowieka do kształcenia się, prowadzi do socjalizmu. Szkoła powinna być wyznaniowa i ograniczona w nauce. Nauki przyrodnicze i literatura podkopują spokój ludzkości, wydzierają łaskę Boga i żywot wieczny. Naucyciel duchowny lepszy będzie niż świecki. W seminariach nauczycielskich powinni kandydatów mniej uczyć. Kandydat z miernem uzdolnieniem będzie najlepszym nauczycielem."
W tymże sejmie prawił poseł hrabia Stadnicki:
"Wolimy zakładać skromne ochronki pod kierownictwem prostych sióstr służebniczek, niż mieć u siebie skoły ludowe pospolite, obawiając się trucizny, które one w dzieciach wiejskich zaszczepiają. Dziecko ludu pod wpływem szkoły traci prostotę chłopa, a nie nabywa cywilizacji, traci rozsądek, a nie nabywa wiadomości; traci na nieszczęście bardzo często i wiarę."
Uchwała sejmowa z 1895 zaleca, by seminaria dla nauczycieli ludowych posiadały: "? mniejszy, więcej praktyczny plan nauk i połączone były z klasztorami męskimi, w których zakonnicy udzielaliby kandydatom stosownej nauki i wpływali w kierunku moralnym na ich przyszły zawód i stanowisko." Na zakończenie cytat z mowy posła Torosiewicza, wygłoszonej na sejmie galicyjskim w roku 1899:
"Nie jest zamiarem naszym tworzyć malkontentów, którzy stają się ciężarem dla kraju. I na to wydawać miliony! Z tych więc powodów nie należy przeuczać naszych dzieci w szkołach, przede wszystkiem należy je wychowywać religijnie, a do zwykłej nauki nie potrzeba uczonych pedagogów, którzy stawiają wielkie wymagania i żądają zapłaty."
Swiętochowski, tamże, 363. 366.
Jak widzimy, brakuje jedynie wołania expressis verbis o jezuitów, a mielibysmy kubek w kubek instrukcje sejmików w sprawach szkolnictwa, instrukcje z roku 1790.
Takie były poglądy i takie rządy tych co ocaleli spod noża i piły rabacji. Stanowczo, nie wyrzucali oni swych milionów na oświatę. Według świadectwa Szczepanowskiego z r. 1897, Galicja wydawała na wódkę, piwo i wino 36 - 40 milionów, na całe zaś szkolnictwo krajowe - 8 milionów rocznie, czyli pięć razy mniej!
Szczepanowski, tamże,
Wreszcie, dla tym wiekszego podkreślenia swobody ruchów jaką się cieszył zabór austriacki, należy przypomnieć, że ministrami Austrii bywali Polacy, że w wiedeńskiej Radzie Państwa, w parlamencie, ponad 1/5 składu stanowili posłowie z Galicji, i że liczba urzędników Polaków w centralnej administracji w Wiedniu dochodziła do 8%.
Erasmus Piltz, Poland, Londyn, 1916.
Ze wszystkich możliwości istniejących w zaborze austriackim polakatolik wykorzystał ochoczo tylko jedną, tę, która idealnie odpowiadała jego woli minimum egzystencji - zapełnił tłumnie seregi c.? k. biurokracji. Typ urzędnika, wyhodowany w Galicji, a rozpleniony masowo w II-giej Rzeczypospolitej, tam dopiero, przy odbudowie własnej państwowosci pokaże swe zalety człowieka, administratora i obywatela. Będą to czasy recydywy saskiej.
Wyzwolenie Lawiny Demograficznej. Przeobrażenia zaszłe w gospodarstwie polskim pod zaborami pociągnęły za sobą rewolucyjne wprost zmiany demografii narodu. Dziedzina ta za czasów Katolickiej Harmonii Socjalnej była widownią niesamowitych, bezkrwawych i bezgłośnych spustoszeń, jakie w substancji biologicznej narodu wyrządzały głód i nędza.
Nędza ekonomiczna epoki saskiej i wynikłe stąd zahamowanie wzrostu ludności były przyczyną, że w ciągu dwóch stuleci tj. od końca XVI w. do końca XVIII w. ludność ziem polskich zwiększyła się nieznacznie, bo o 10 milionów na 11,5 - 12 milionów, czyli o 10 - 12 %.
Radykalnie zmienił się obraz demografii polskiej w okresie niewoli. Na ziemie polskie zawitał nieznany od wieków względny dobrobyt, warunki życia szerokich mas ludności uległy znacznej w porównaniu do czasów saskich poprawie. Ożywienie gospodarcze wyzwoliło duszący się dotąd w kleszczach nędzy fizycznej potencjał biologiczny Polski. Rozrasta się on odtąd z żywiołową siłą, na podobieństwo lawiny raz puszczonej w ruch.
Zjawisko obserwowane na wszystkich ziemiach dawnej Rzeczypospolitej, ze szczególną siłą wystąpiło na terenie Królestwa.
Rok 1815 1830 1860 1885 1900 1913
Ludność Król. w mln 3,2 4,0 4,6 7,7 10,2 13,0
Oznacza to wzrost ludności Królestwa Kongresowego o 406%. Jak zauważa Fr. Bujak, podobnego wzrostu zaludnienia nie wykazuje w tym okresie żaden kraj europejski.
Wiele mówiącym jest porównanie rozwoju demograficznego dwóch sąsiednich zaborów.
Rok Ludność w mln
Królestwo
Ludność w mln
Galicja
1820 3,5 4,2
1860 4,8 4,8
1900 10,2 7,5
Królestwo, początkowo słabsze od Galicji, dorównuje jej w 1860 a następnie wyprzedza. Doskonała ilustracja skutków rozerwania Katolickiej Harmonii Socjalnej w pierwszym, a opóźnienia w tym względzie w drugim zaborze.
Jeśli chodzi o całość ziem dawnej Polski, ludność tego obszaru wynosiła w 1911 r. 40,6 milionów - cyfra prawie czterokrotna w stosunku do stanu z okresu rozbiorów. Gwałtowny wzrost ludności w w. XIX był co prawda zjawiskiem powszechnym w Europie, lecz tylko w krajach niekatolickich. W wyścigu demograficznym XIX wieku kraje katolickie pozostały na szarym końcu.
wg. M.R. S. 1939/41, ang. str. 3.
Kraj \ Rok Ludność w mln,
1800
Ludność w mln,
1900
Przyrost [%]
W. Brytania 10,5 37 252
Norwegia 0,9 2,2 144
Niemcy 24,8 56,4 127
Szwecja 2,3 5,1 122
Włochy 18,1 32,5 79
Hiszpania 10,5 18,8 77
Francja 28,2 40,7 44
Można by snuć przypuszczenia, jakbyśmy wyglądali demograficznie dziś, gdyby państwo polakatolika zdołało się przemycić nienaruszone w wiek XX.
Przykład Hiszpanii, kraju równie skatoliczałego jak nasz, i który w swym rozwoju wewnętrznym dzieli od XVI w. losy Polski, nie pozwala żywić żadnych pod tym względem złudzeń.
Prężność biologiczna żywiołu polskiego była taka sama trzysta, jak i sto lat temu. Przejawiała się w całej swej sile dopiero wówczas gdy zaistniały po temu warunki.
Ta nasza prężność biologiczna sprawiła, że pozbawiony własnego państwa naród wyszedł z niewoli politycznej okrzepły na ciele i wzmocniony liczebnie - ku zdumnieniu wrogów, co już o fizycznej zagładzie polskości krakali.
Personalizm rozszczepia się na prawy i lewy.
W rozdziale poprzednim omówiliśmy przeobrażenia jakie zaszły w materialnej, zewnętrznej sferze bytu narodowego, wyłączonej w okresie niewoli z pod przemożnych oddziaływań Polskiej Ideologii Grupy.
Z kolei przystępujemy do rozważenia, czy i w jakim stopniu uległa zmianom w tym czasie sfera wewnętrzna, duchowa życia narodu.
Zasadnicze przeobrażenia w tej dziedzinie mogłyby nastąpić jedynie w wypadku zniszczenia Polskiej Ideologii Grupy. Tego nie dokonały i nie mogły dokonać zabory polityczne. Kulturę istniejącą na danym podłożu biologicznym zniszczyć można bądź przez narzucenie mu innej kultury, bądź przez zniszczenie samego podłoża. Nic takiego na ziemiach trójzaborów nie nastąpiło.
Jeśli chodzi o polską masę biologiczną, to wprost przeciwnie, została ona w czasie niewoli znacznie wzmocniona. Na masie tej w czasokresie 1795 - 1918 nie tylko, że nie wyrosła, ale nawet nie zakiełkowała żadna nowa, własna, polska kultura.
Zakusy zaś i zasięgi kulturowe zaborców w czasach, w których nieznane jeszcze były totalne metody tępienia narodów, zbyt były słabe i powierzchowne by mogły zagrozić poważnie zastanemu na ziemiach polskich stanowi posiadania Polskiej Ideologii Grupy.
Zahamowanie jej działania nastąpiło tylko w sferze zewnętrznej bytu narodu, jego Życie duchowe natomiast pozostało nadal domeną Polskiej Ideologii Grupy.
Ograniczona tylko do tej sfery, Polska Ideologia Grupy zasklepiła się w sobie i tak trwała, czekając lepszych czasów, potencjalnie zawsze gotowa wyjść z przymusowej izolacji na utracony świat zewnętrzny, skoro tylko nadarzy się sposobność.
Jednakże to zasklepianie się w sobie nie mogło być zupełne. Postęp cywilizacyjny ziem polskich z jednej, fakt znalezienia się ich w bezpośrednim zasięgu obcych oddziaływań kulturowych z drugiej strony, a także większa niż przedtem możliwość przesiąkania przez skorupę polskości wpływów Zachodu - wszystko to sprawiło, że na gładkim dotąd monolicie polskiej duszy zbiorowej ukazywać się poczęły pewne zmarszczki i rysy.
W martwotę życia umysłowego polakatolików, której poza odruchem spłoszonej błogości od wieków nic nie przerywało, wdzierać się poczęły echa obcych prądów i idei jakie nurtowały współczesną Europę. Dusze "wybujałych indywiduakistów"zaczęły je przyjmować i przetrawiać.
Rozwój ekonomiczny Królestwa Polskiego, który zrewolucjonizował gospodarstwo i demografię kraju, odbił się równocześnie na jego strukturze społecznej. W układzie społecznym zjawia się czynnik dotychczas nieznany w Polsce - proletariat robotniczy.
Ze skromnej cyfry 91 000 w 1877 ilość robotników przemysłowych w Królestwie wzrasta do 814 000 w 1913, czyli że na każdy tysiąc ludności przypadało 62 robotników, z tego 33 zatrudnionych w wielkim przemyśle.
W miarę rozrostu warstwy robotniczej poczęła się w niej budzić świadomość odrębności jej interesów w odniesieniu do innych klas społecznych, oraz dążność do samookreślenia się poprzez stworzenie własnej organizacji ideowo-politycznej.
Potrzebie tej czyniła zadość idąca od Zachodu idea socjalistyczna. Przyjmuje się ona i szerzy wśród polskich mas pracujących.
Tak powstał polski socjalizm. Pierwsze jego związki organizacyjne pojawiają się w 1878, a wkrótce po tym działają wśród mas polskich równolegle, acz nie zawsze zgodnie, Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy, oraz Polska Partia Socjalistyczna.
Równocześnie z polskim socjalizmem rodzi się i rozpoczyna kaleki swój żywot polski tzw. nacjonalizm.
Z założonej przez Miłkowskiego w 1886 Ligi Polskiej wykluwa się Liga Narodowa, Popławski, Balicki a później Dmowski formułują założenia ideowe ruchu przez nieporozumienie nazwanego narodowym.
Przyniesiona na grunt polski, również z Zachodu, idea nacjonalistyczna podzieliła wkrótce smutny los wszystkich innych importowanych do Polski prądów ideowych, które, wchodząc w atmosferę polskości, przełamując się przez pryzmat Polskiej Ideologii Grupy, zatracają swój pierwotny charakter, ulegają "spolszczeniu" - stają się karykaturą swych oryginalnych treści.
W swych latach młodzieńczych "nacjonalizm" polski zdradza jeszcze pewne nieśmiałe próby wydostania się z błędnego koła katolicyzmu. Wydane w 1902 "Myśli Nowoczesnego Polaka" Dmowskiego zawierają jeszcze przebłyski świadomości, że polskość prawdziwa, a katolicyzm to nie jedno i to samo.
Rychło jednakże, pod wodzą tegoż Dmowskiego, obóz "narodowy" pomaszeruje z rozwiniętymi sztandarami na podwórko Kościoła, gubiąc po drodze ze swych założeń ideowych to wszystko, co z przemożnym duchem zakrystii nie było zgodne.
Nasi "nacjonaliści" rychło pozbyli się nieprzystojnych haseł i myśli, pozbieranych zagranicą, myśli bluźnierczych, jak ta, że etyka katolicka, a etyka narodowa to są dwie różne rzeczy. Dalsze etapy rozkładu ruchu Dmowskiego należą już do historii II-giej Rzeczypospolitej.
Wymieniliśmy w pierwszym rzędzie socjalizm i nacjonalizm jako te prądy ideowe, które najgłębiej pozostawiły po sobie ślad w życiu duchowym Polski niewolnej.
Znajdowały wprawdzie grunt dla siebie również i inne koncepcje ideowe o charaktererze społecznym, politycznym czy ściśle intelektualnym, koncepcje ograniczające się do pewnych tylko wycinków życia zbiorowego, toteż poważniejszych zmąceń czystości polskiej duszy zbiorowej spowodować one nie mogły.
Pozytywizm, racjonalizm, masoneria, młody i nieskrystalizowany jeszcze ruch ludowy, wreszcie szereg drobnych ruchów ideowych, zbliżonych do racjonalizmu względnie socjalizmu - wszystkie te zjawiska, łącznie z samym nacjonalizmem i socjalizmem, jeśli chodzi o umiejscowienie ich na ekranie polskiej duszy zbiorowej tj. na personalizmie - przedstawiać się nam będą jako personalizm prawy, bądź jako personalizm lewy.
Prawy i lewy personalizm. - Stwierdziliśmy już, że wszystkie obce prądy ideowe jakie zapuszczały się na teren polski, uległy nieuniknionej asymilacji przez Polską Ideologię Grupy, tracąc przez to wiele ze swego pierwotnego charakteru.
Jasnym jest, dlaczego tak być musiało. Każda z tych importowanych idei stanowiła z natury rzeczy jedynie drobny ułamek jakiejś obcej kultury, obcego życia duchowego, była przeto w stosunku do całościowego tworu kulturowego, w stosunku do Polskiej Ideologii Grupy wartością mniejszą.
Taka obca idea, nie pretendująca do uniwersalizmu typu kulturowego, nie mogła ani zagrozić poważnie Polskiej Ideologii Grupy, ani też sama się ostać przed niwelującym działaniem tej ostatniej. Prędzej czy później nastąpić musiało wchłonięcie obcej treści, dostosowanie jej do panującego tła duchowego, wypełnianego bez reszty przez Polską Ideologię Grupy.
Tak się też w Polsce stało z nacjonalizmem. Dla powstania nacjonalizmu, takiego jaki się wykształcił w Europie w XIX wieku, potrzebne były elementy tego rodzaju jak jednolita masa etniczna, świadomość narodowa, tradycja, racja stanu danej grupy narodowej, jej misja dziejowa, itd. Na takich przesłankach wyrastały ruchy narodowe gdzieindziej na Zachodzie.
W Polsce idea narodowa mogła znaleźć wśród potrzebnych jej elementów zaledwie jeden, który był polskim, a mianowicie masę etniczną. Wszystko inne było niepolskie. Katolicka była duchowość, taką samą tradycja polakatolika, tego co przez wieki całe swych bezdziejów chlubił się jeno tym, że jest "Polonus Unus Defensor Mariae"; taką samą była racja stanu, misja dziejowa, co chociaż uchodziły za polskie, w rzeczywistości były katolickie.
Na tych jedynie elementach mógł się oprzeć nacjonalizm w Polsce. Dlatego też ruch Dmowskiego, zamiast stać się nacjonalizmem polskim w pełnym znaczeniu tego słowa, wykształcił się w dziwoląg ideowy, będący zaprzeczeniem samej istoty nacjonalizmu, stał się nacjonalizmem polakatolickim.
Nie tylko że nie podważał niczego z Polskiej Ideologii Grupy, ale przeciwnie, afirmował ją w całej jej personalistycznej osnowie. W haśle"Bóg (katolicki) i (katolików) Ojczyzna" - streszcza się cała istota polskiego "nacjonalizmu".
Ten i podobne jemu ruchy ideowe w Polsce, stojące bez zastrzeżeń na personalistycznym gruncie Polskiej Ideologii Grupy, akcentujące z dumą swój wywodzący się od niej rodowód, są niczym innym jak personalizmem prawym.
Personalizm prawy - to to wszystko, co w duszy polskiej jest tradycyjne, ortodoksyjne, zachowawcze no i rozumie się - ultra - katolickie. Personalizmem prawym jest w Polsce to wszystko, co jest socjalnie wsteczne, politycznie "narodowe", intelektualnie drobnomieszczańskie, a frazeologią bogoojczyźnianą tak wrzaskliwie szermujące.
Tam, w różnych chadecjach, endecjach, obwiepolach dzierżą dziś monopol na polskość, tam wzięto w pacht reprezentowanie narodu. Personalizm prawy stanowi najczystszy wyraz świadomej siebie duszy polakatolika, w personalizmie prawym dokonało się jakgdyby stwardnienie skorupy "polskości", broniącej się przed penetracją wpływów dla niej obcych.
Naleciałości obce w życiu duchowym Polski mnożyły się w miarę jak przedłużała się niewola. Masoneria, ruchy wolnościowe, socjalizm, niosły ze sobą indyferentyzm religijny lub nawet ateizm, mniej lub bardziej akcentowany kosmopolityzm, brak szacunku dla tradycji, radykalizm społeczny.
Jednakowoż te infiltracje obcych pierwiastków duchowych nie zdołały zagrozić poważnej zwartości polskiej duszy zbiorowej.
Indyferentyzm religijny, a więc nawet nie negacja, nie był w stanie zachwiać fundamentami Polskiej Ideologii Grupy, wywołać jakiś głębszy ferment w duszy narodowej, podobnie jak i ateizm, co chociaż negował samą religię objawioną, nie stawiał na jej miejsce nic równowartościowego, a poza tem afirmował wszystkie inne elementy katolickiej kultury.
Ateizm nie wnosił nic nowego w istniejącą katolicką etykę, moralność, nie kusił się o głębsze przewartościowania w dziedzinie istniejących idei ogólnych, politycznych, ekonomicznych, w ideałach życiowych jednostki.
Gdy katolicyzm głosił miłość, wolność, braterstwo ogólnoludzkie - z Bogiem, ateizm obiecywał to samo, tę samą miłość, wolność, braterstwo - bez Boga. Ateizm XIX wieku to nic innego jak ten sam katolicyzm, jeno zlaicyzowany, świecki, to odwrotna strona tego samego medalu.
W Polsce, znalazłszy się w kręgu niwelujących oddziaływań Polskiej Ideologii Grupy, racjonalistyczny ateizm stracił szybko na swej oryginalnej przebojowości. Gdy na Zachodzie ateizm zaznaczył się poważnym ruchem umysłowym, zapłodnił filozofię, naukę, literaturę, w Polsce nic takiego nie nastąpiło. Ateizm polski okazał się tak samo nietwórczy, jak nietwórczą jest atmosfera "polskości", w której się znalazł. Wyrodził się nieszkodliwy dla katolicyzmu antyklerykalizm, zabawkę półinteligentów, których bogoburcze, w ich mniemaniu, wyczyny są tym dla katolicyzmu czym kłucie szpilką jest dla słonia.
Otóż ten właśnie antyklerykalizm, idący w parze z głośnym w gębie, a niemrawym w czynie radykalizmem społecznym stanowi znak rozpoznawczy, po którym poznajemy personalistę lewego.
Ta odmiana personalisty jest w Polsce dość pospolita, wegetuje masowo w cieniu trybun socjalistycznych, pleni się bujnie w sferach intelektualistów, tej domenie kołtunerii postępowej. Ta ostatnia różni się od kołtunerii tradycyjnej, bogoojczyźnianej tylko pozorami, tylko treścią wygłaszanych, a bynajmniej w praktyce nie realizowanych haseł i dogmatów.
Niedowiarek, socjal czy nawet wolnomyśliciel polski - to taki sam personalista jak jego przeciwnik ze szkaplerzykiem na szyi, tyle tylko, że personalista lewy.
Jako typ ludzki, w swej aktywności codziennej, w swej postawie wobec życia nie reprezentuje on nic innego jak tylko personalizm. Jest tak samo życiowo bierny, ma tę samą wolę minimum egzystencji i tę samą postawę nadkonsumpcji co jego duchowy brat, personalista prawy.
To nic że do kościoła nie chodzi, na kapłany boże pomstuje, o zerwaniu konkordatu bąkać się ośmiela. Nikt jednak, ani on sam, nasz postępowiec, nie bierze na serio tego, co głosi. Najlepiej to widać na przykładzie naszego "spolszczonego" socjalizmu. Jego pierwotny radykalizm rychło został stonowany do ogólnego rytmu polskiego życia. W odniesieniu do religii socjalistom naszym wystarczył antyklerykalizm, w kwestiach społecznych - stateczny umiar i kompromisy z rzeczywistością, jeśi zaś chodzi o dorobek ideologiczny ruchu, to w tej dziedzinie socjalizm polski nie stworzył niczego, w bilansie ideologicznym socjalizmu światowego socjalizm polski był pozycją bierną. Ugorem jałowym było całe życie duchowe narodu, niepłodnym też był jego socjalizm.
Deformacje Polskiej Ideologii Grupy, spowodowane przez niewolę, były nieistotne, powierzchowne. Dawny tradycyjny personalizm zróżnicował się jedynie na personalizm prawy i personalizm lewy, i na tym koniec, personalizmem nadal pozostawał. W samej istocie Polskiej Ideologii Grupy nie zaszły żadne głębsze zmiany, zasadniczy trzon duchowy polskiej przeciętnej społecznej przetrwał bez uszczerbku półtorawiekową niewolę polityczną narodu.
Pozostaje w końcu do rozważenia, co się stało po upadku państwa z ciągiem reformistycznym.
Oczywiście, w warunkach niewoli nie mógł on się przejawiać w sposób równie silny i zorganizowany jak za czasów przedrozbiorowych. Dostrzegamy go jednak, w postaci ograniczonej warunkami podległego bytu, w poczynaniach Lubeckiego, Wielopolskiego, w haśle "pracy organicznej", w indywidualnych wysiłkach jednostek, spalających się w walce z marazmem swego otoczenia.
Do jednostek takich należał Szczepanowski. Przerażający kontrast pomiędzy tym co oglądał za granicą, a potworną nędzą galicyjską stał się dla Szczepanowskiego bodźcem w jego syzyfowych wysiłkach poruszenia martwej bryły polskiego życia. Pełne tragizmu są te wysiłki, ślepe porywy wielkiego niewątpliwie umysłu, błąkającego się na próżno w mrokach i nigdzie nie prowadzących korytarzach labiryntu świadomości narodowej.
Umysł, którego stać było na trzeźwe porównanie życia krajów niekatolickich z nędzą krajów skatoliczonych, cofa się jednak przed wyciągnięciem jedynie logicznego wniosku z własnych spostrzeżeń.
Na drodze do takiego wniosku stanął mur absolutu świadomości narodowej i muru tego Szczepanowski przebić nie zdołał. Pomimo wszystko, do czego w swych przemyśleniach doszedł, Szczepanowski nie może sobie wyobrazić ani na chwilę Polski bez katolicyzmu:
"Polska więc będzie katolicką i będzie w przyszłości dzieliła losy katolicyzmu, tak samo jak je dzieliła w przeszłości. A te losy straszne są od trzech wieków, od chwili, w której powstała reformacya i dojrzała rewolucya. Gdy patrzymy na to, co się od tego czasu dzieje z narodami katolickimi, to serce się ściska i strach przejmuje na myśl, że my do nich należymy - należeć musimy. Gdyby przyszłość nie miała być lepszą od przeszłości, to los taki promienia nadziei lepszego bytu nie zostawiłby. Bo w tym okresie narody katolickie żyją jakby pod klątwą bożą, wydziedziczone od wszelkich nabytków postępu i cywilizacji, tym bardziej upośledzone, im wyłączniej są katolickimi.
Rozpatrzmy się na początku XVIII wieku w chwili, kiedy prawowierność katolicka doszła do ostatniego kresu swej potęgi, kiedy Jezuici rządzili wszystkimi krajami katolickimi. Każdy Hiszpan był prawowiernym katolikiem; samo posądzenie o innowierstwo, lub niedowiarstwo pociągało za sobą śmierć na stosie - ale Hiszpania, płynąca mlekiem i miodem za panowania Maurów, stała się pustynią. Obok prawowierności rozpostarły się: ciemnota, próżniactwo i ubóstwo po całym kraju, pomimo wszystkich skarbów nowego świata. Tak samo w Portugalii. W prawowiernych Włoszech i Neapolu ohydne żebractwo gnuśnych lazaronów w stolicy, a rozbójnicy i Camorra na prowincji. Nie lepiej w Rzymie pod okiem samego papieża. W Niemczech, gnuśna Austrya w przededniu wiekowej walki z protestanckimi Prusami, która się miała skończyć zupełną klęską strony katolickiej i wyrzuceniem Habsburgów z Niemiec. O prawowiernej Polsce, za Sasów, za boleśnie jest mówić. - A niech mi kto w tym okresie pokaże choć jedno społeczeństwo katolickie, któreby nie obudziło litości, wstrętu lub pogardy. Cały ruch cywilizacyjny przeniósł się do protestantów, a kiedy wreszcie narody katolickie obudziły się z letargu, to postęp Francyi, Austryi, Hiszpanii, nawet Nepalu i Polski stoi w prostym stosunku do wzrostu niedowiarstwa, i co się tylko w tych krajach w wieku XVIII dokonało cywilizacyjnego, to było zarazem antykatolickie."
St. Szczepanowski, w zbiorze cyt., str. 177, nast
Przytoczyliśmy dłuższy ten ustęp nie tylko dlatego, że roztoczony w nim obraz krajów katolickich z przed paru wieków nie stracił dotąd nic ze swej ponurej świeżości.
Wypowiedź Szczepanowskiego jest ponad to jaskrawym przykładem na to, jak polska przeciętna społeczna potrafi czasem prawidłowo dostrzegać, nie umiejąc zarazem prawidłowo wnioskować.
Dla Szczepanowskiego, odmiennie niż dla Mickiewicza, nauka Europy już nie jest głupstwem. Dostrzega on to, na co piewca szlacheckiej otoki był ślepy. Korzyść stąd dla narodu jednak żadna, bo wnioski jakie wyciąga Szczepanowski, stawiają go w równym rzędzie z Mickiewiczami, którzy na żadne obserwacje i na żadne wnioski się nie silili.
Labirynt absolutu świadomości narodowej ma w Szczepanowskim jeszcze jedną ofiarę. Jeszcze jeden dowód, jak potężna, a złowroga jest siła Polskiej Ideologii Grupy, władztwa której nad duszami polskimi nie okroiły żadne kordony zaborcze, żadne styki z szerokim a tętniącym życiem światem.
Odżycie ciągu harmonicznego
Odżycie ciągu reformistycznego
Ponowna jego jałowość
Taki był stan rzeczy na ziemiach polskich, gdy po kataklizmie pierwszej wojny światowej, w roku 1918 Polska odzyskała niepodległość.
Spełniły się sny niewoli, polakatolik sięgał z powrotem po utracone dziedzictwo. Dzięki nadzwyczaj pomyślnemu zbiegowi okoliczności, a przede wszystkim dzięki równoczesnemu rozpadnięciu się potęg zaborczych, ujrzał się on nagle w roli posiadacza własnego państwa o nadspodziewanie rozległych granicach.
Po długiej, 123 lata trwającej przerwie polakatolik stał się znów niezależnym od nikogo kowalem własnego losu, zabrał się tedy do dzieła ochoczo, w upojnym samopoczuciu wyzwoleńca, który się doczekał klęski wszystkich swoich wrogów.
Rok 1918 oznaczał usunięcie z życia polskich sił, które decydowały o toku stawania się na ziemiach polskich w okresie niewoli. Wyzwolony naród polakatolików począł znów żyć swoim własnym życiem w całej jego pełni. Odtąd już nic nie stało na przeszkodzie kształtowania polskiej rzeczywistości w sposób odpowiadający wzorowi, jaki w swej duszy wypieścił był tak długo obcej woli poddany polakatolik. W mechanizm życia materialnego Polski włączony został znów motor Polskiej Ideologii Grupy, która, ograniczona w czasie niewoli do sfery wewnętrznej, duchowej, odzyskiwała teraz na nowo wolność nieskrępowananego przejawiania się w sferze zewnętrznej, materialnej bytu narodowego. Rozpoczął się nowy akt tej samej, ciągnącej się już od wieków tragedii narodu.
Niewola wniosła była w życie polskie szereg przeobrażeń, których żródła tkwiły poza Polską Ideologią Grupy. Dokonało się w Polsce w tym okresie wiele rzeczy, które nie Polskiej Ideologii Grupy zawdzięczały swe istnienie, rzeczy z duchem jej sprzecznych.
Bieg życia materialnego, jeśli chodzi o wytyczanie mu dróg i regulowanie tempa, pozostał poza działaniem Polskiej Ideologii Grupy, a również i w niej samej, w dziedzinie duchowości polskiej znalazły się wpływy i naleciałości obce.
Rok 1918 rozpoczyna usuwanie z życia polskiego tych wszystkich śladów niewoli, życie owo, zarówno w sferze duchowej jak i materialnej zaczyna wracać do starych norm, to znaczy do norm Polskiej Ideologii Grupy.
Rozpoczął się z powrotem ciąg harmoniczny - proces dostrajania życia polskiego, zwłaszcza silnie "rozstrojonej" przez zaborców jego dziedziny materialnej, do rytmu Polskiej Ideologii Grupy, znów niepodzielnie panującej.
To wszystko co od jej stylu odbiegło w czasie niewoli, poddane zostaje procesowi katoliczenia, uzgadniania z założeniami zwycięskiego raz jeszcze katolickiego systemu duchowego.
W II-giej Rzeczypospolitej odżyły i stały się dominującymi te same siły, które wyznaczyły bieg rzeczy w dawnej Rzeczypospolitej przedrozbiorowej w epoce saskiej. Dzieje II-giej Rzeczypospolitej stanowią powtórzenie tych samych procesów rozwojowych jakie znamionowały epokę saską, z punktu widzenia rozwoju wewnętrznego Polski okres 1918 - 1939 jest okresem recydywy saskiej.
Jej objawy występować będą coraz wyraźniej w każdej dziedzinie życia II Rzeczypospolitej - w polityce, gospodarstwie, demografii, jak również w najbardziej istotnej dla narodu dziedzinie, - w jego duchowości.
Obserwowane na każdym polu naszego niepodległego życia w Polsce przedwrześniowej tendencje schyłkowe nie były wynikiem jakichś błędów w sposobie rządzenia się odbudowanego państwa; powolne lecz stałe staczanie się w dół II-giej Rzeczypospolitej było prawidłową konsekwencją dojścia do głosu w wyzwolonym narodzie tych samych złowrogich sił, które zgotowały były upadek dawnej Polski.
Odbudowane państwo polskie lat 1918 - 1939 toczyła ta sama choroba wewnętrzna, w skatoliczonej duszy narodowej się kryjąca, która rozłożyła już raz Polskę w XVIII wieku. Nić ciągłości rozwojowej narodu polskiego, zerwana przez niewolę, została znów nawiązana po roku 1918.
Omówieniem przebiegu tej recydywy saskiej zajmiemy się poniżej. Rozpatrzymy najpierw jej postępy w sferze materialnej, a następnie duchowej życia narodu w latach 1918 - 1939.
II-ga Rzeczpospolita rozpoczynała swój żywot pod znakiem niezwykle dla siebie pomyślnej sytuacji międzynarodowej. Z trzech mocarstw zaborczych Austria, ten twór arcykatolicki, zakończyła prawidłowo swój cykl dziejowy i przestała istnieć. Rosja, trawiona rewolucją, zeszła na jakiś czas z areny międzynarodowej, ze strony pobitych i ubezwłasnowolnionych Niemiec nie groziło na razie żadne poważne niebezpieczeństwo.
Państwo 27-mio milionowe, pokaźne terytorialnie i z dostępem do morza, zajmujące kluczową pozycję w Europie Środkowo - wschodniej, Polska, związana wspólnotą interesów i sojuszami ze zwycięską Francją oraz Rumunią, miała wszelkie dane po temu by wyciągnąć jak największe korzyści z czasowego osłabienia swych sąsiadów.
Polska miała wszelkie szanse, o ile chodzi o konstelację międzynarodową, stania się centrum politycznej orientacji zarówno państewek bałtyckich jak i państw Małej Ententy, szanse stania się filarem powersalskiego porządku rzeczy w tej części Europy. To wszystko mogło leżeć w sferze możliwości, pod jednym jednakże nieodzownym warunkiem: ażeby sam filar był dostatecznie mocny i budzący zaufanie w swą trwałość.
By przejawić siłę na zewnątrz i wzbudzić potrzebne zaufanie, Polska musiała być najpierw silną wewnętrznie. Niepowodzenia naszej polityki zagranicznej już w pierwszych latach niepodległości, niepowodzenia przekreślające próby realizacji wspomnianej koncepcji były prostą konsekwencją faktu słabości wewnętrznej II Rzeczypospolitej.
Słabość ta, zjawisko prawidłowe i bezbłędne, wynikała znowuż z faktu, iż losy nowego państwa spoczęły jak ongiś w rękach polakatolika.
Widzieliśmy już, do czego ten typ ludzki, obserwowany w polityce jako polakatolik polityczny, był zdolny w I-szej Rzeczypospolitej. Odzyskawszy wolność, przejawił odrazu wszystkie swoje cechy przy tworzeniu nowego państwa. Personalista taki sam jak jego kontuszowy antenat, polakatolik XX wieku począł układać swój byt polityczny podług tych samych wzorów, z potrzeb własnej, takiej samej duszy płynących.
Życie polityczne państwa rychło stanęło pod znakiem otoki politycznej i atomizacji, pod znakiem braku zmysłu politycznego i jakże żywo czasy saskie przypominającej bezsiły władzy wykonawczej.
Zaledwie nowe państwo dźwignęło się do życia wśród chaosu powojennego i walk na wszystkie strony o granice, a już jednym z pierwszych czynów pierwszego sejmu II-giej rzeczypospolitej było sparaliżowanie władzy wykonawczej, związanie rąk naczelnikowi państwa w "Małej Konstytucji" z 20. 02. 1919. Strach przed "absolutum dominium" przetrwał wieki całe, silniejszym się okazał niż pamięć wczorajszej niewoli. Wolny polakatolik polityczny dał swobodny upust swym pragnieniom, miał ich w stosunku do własnego państwa wiele, nie kojarzyły się jednak one w żadnym wypadku z wyobrażeniem silnego rządu. Pełne odzwierciedlenie tych pragnień dała dopiero uchwalona w 1921 konstytucja marcowa.
Naród ze wszystkich narodów Europy najmniej zdolny do rządzenia się parlamentarnego, uchwalił sobie ustrój najbardziej liberalny w świecie. Ustrój, który ażeby się ostać, wymagał istnienia u obywateli wysokiego poczucia odpowiedzialności, dużego zmysłu i wyrobienia społecznego, - słowem tych wszystkich cnót obywatelskich, które obce były polakatolikowi. Na jego sylwetkę duchową składały się wszak inne przymioty: personalizm, wola minimum egzystencji i postawa nadkonsumpcji, z ich pochodnymi - egoizmem, warcholstwem, brakiem zmysłu organizacyjnego, małym poszanowaniem dobra publicznego, a to wszystko przy wybujałej chęci używania.
Wszystkie te cechy, wyhodowane w epoce saskiej, a nieuronione i zakonserwowane w ciągu niewoli dzięki nieprzerwanej ciągłości tego samego systemu duchowego, przejawiały się żywiołowo, wyzwolone, w życiu obywateli II-giej Rzeczypospolitej.
Ich stosunek do państwa streszczał się w jednym: brać jak najwięcej, dawać jak najmniej. Żeby zaś państwu nie przyszła chętka odwrócenia tej złotej maksymy, naród polakatolików uchwalił sobie ustrój państwowy, z góry taką możliwość wykluczający.
Sejm co stanowił konstytucję marcową nie był bynajmniej zbiorowiskiem ciemnych, pijanych wolnością i nie wiedzących co czynią analfabetów. Byli tam profesorowie uniwersytetów, wybitni działacze społeczni, wreszcie mający za sobą duże doświadczenie polityczne członkowie parlamentów byłych państw zaborczych. A jednak o ułożonej przez nich konstytucji powiada Bobrzyński, że: "Uchwalili ją ludzie jakby z roku 1791, nie zaś z roku 1921."
Warto przypomnieć, że bardziej jeszcze od pierwszego warcholski sejm drugi, wybrany w 1922 na podstawie obowiązującej już konstytucji, miał w swym składzie prawie połowę, bo 218 posłów posiadających wykształcenie wyższe. Na czoło życia publicznego społeczeństwo wysunęło najlepszych, jakich miało, przedstawicieli, wyniki zaś były z roku na rok gorsze. Zrozumiałe jeszcze w początkach anarchia i chaos miast ustępować pogłębiały się jeszcze bardziej.
Pierwsze siedem lat nowej państwowości widziały: 1 zamach stanu, jedno zabójstwo prezydenta, 2 zamachy na głowę państwa, 13?ście przesileń rządowych i w końcu rewolucję wojskową. Przeciętnie co sześć miesięcy przychodził nowy rząd, by, niczego nie dokonawszy, ustąpić miejsca następnym, tak samo wydanym na łaskę i niełaskę sejmu, rozproszkowanego na około ćwierć setki stronnictw, grup i koteryj politycznych.
W takim zatomizowanym na drobne otoki życiu politycznym znajdował polakatolik wyraz swej personalistycznej postawy duchowej. Każda grupka, każda otoka istniała dla siebie i żerowała na państwie, nie napotykając na żaden opór jak tylko innych podobnych otok, tłoczących sie po społu do żerowiska. Najlepsze czasy saskie przypomina taki oto obrazek z sejmu II-giej Rzeczpospolitej:
"? Przy każdym telefonie sejmowym siedzą równocześnie dziesiątki posłów, telefonujących do wszelkich możliwych i niemożliwych biur i urzędów. Tysiące razy zachodzą posłowie do biur ministrów, wojewodów, starostów i do wszelkich urzędników, aby interwencjować! Co to znaczy? To znaczy, że popierają swoim wpływem, swojemi informacjami, swojemi argumentami sprawy tysięcy i tysięcy prywatnych ludzi, którzy ich o to proszą!"
Pisząc te słowa, Ignacy Daszyński, jeden z wybitnych współtwórców II Rzeczpospolitej, stwierdza z goryczą: "Naród nasz zdaje egzamin pracy państwowotwórczej z bardzo słabym rezultatem."
Ign. Daszyński, Sejm Rząd Król Dyktator, W-wa, 1926;, 31, 47.
Nie mógł być innym rezultat egzaminu jaki zdawał polakatolik polityczny. Państwo rozłaziło sie mu poprostu w rękach. Kilka lat zaledwie wystarczyło aby ciąg harmoniczny, spontanicznie przejawiony w życiu politycznym niepodległej Polski, naznaczył ją pietnem rozkładu.
Wyzwolona w całej swej katolickiej krasie Polska Ideologia Grupy materializowała się znów swobodnie poprzez zachowanie sie polakatolików, którym szczęśliwy los pozwolił jeszcze raz na układanie ich bytu politycznego tak, jak chcieli i umieli.
Pchnięte po linii ciągu harmonicznego życie II Rzeczypospolitej, jakkolwiek krótkie, wykazało odrazu tę samą prawidłowość tych samych objawów jakie towarzyszyły rozłożonemu na wieki procesowi katoliczenia dawnej Polski.
Ciąg harmoniczny w II Rzeczypospolitej doprowadza ją już po siedmiu latach takiej bezsiły, że istniejące wprawdzie od początku, ale wciąż rosnące nożyce potencjałów zewnętrznych rzucać poczynają złowrogi cień na nieokrzepłe jeszcze granice państwa.
Minęło pierwsze upojenie wolnością, wraca natrętne widmo niewoli, w duszach polakatolików budzi się odruch spłoszonej błogości.
Dzięki nauczce rozbiorów budzi się on dość wcześnie, wcześnie też, w ślad za nim, powstaje ciąg reformistyczny. Przychodzi maj 1926, a z nim usiłowania naprawy Rzeczypospolitej co się psuła od samej chwili swego powstania.
Analogie historyczne uderzające, automatyzm rozwoju wewnętrznego Polski katolickiej, pozostawionej samej sobie, prawidłowy i niezmienny. Podobnie jak staczanie się I Rzeczypospolitej po liniii ciągu harmonicznego doprowadziło do reakcji w postaci ciągu reformistycznego, który kulminował w zamachu 3-go maja 1791, - tak samo powtórzenie sie w II Rzeczypospolitej tych samych tendencji schyłkowych wywołało taki sam odruch w maju 1926.
Różnica polegała jedynie na przyśpieszeniu reakcji w czasie, podczas bowiem gdy w I Rzplitej ciąg reformistyczny przejawił się w sposób zorganizowany dopiero po pełnym urzeczywistnieniu się Katolickiej Harmonii Socjalnej, to w odbudowanym państwie droga ku niej nie została jeszcze w pełni przebyta, reakcja pod wpływem smutnych doświadczeń niewoli przyszła wcześniej.
Nie miało to wszakże większego znaczenia, bo jak wiemy, ciąg reformistyczny, obojetne czy się zjawi wcześniej czy później, będzie zawsze tylko zjawiskiem wtórym, pochodnym głównego procesu wewnętrznego Polski, tj. ciągu harmonicznego, i na przebieg tego ostatniego wpływu zasadniczo nie wywrze.
Jak mówilismy na innym miejscu, deformacje jakie zaszły w Polskiej Ideologii Grupy w okresie niewoli, spowodowały zróżniczkowanie się, bardzo powierzchowne, duchowości polakatolika na personalizm prawy i personalizm lewy. Tak się złożyło, że ciąg reformistyczny w II Rzeczypospolitej wyszedł z łona personalizmu lewego. Jakkolwiek odruch społecznej błogości udzielił się zarówno jednemu jak i drugiemu personalizmowi, to jednak ciąg reformistyczny zrodzony w 1926 był dziełem personalistów lewych. Zadecydowała o tym okoliczniść, że inicjator i wódz ciągu reformistycznego, Józef Piłsudski, wyrósł na personalizmie lewym i pierwotnie stamtąd otrzymał największe poparcie. Później dopiero lewica polska spostrzegła się, poniewczasie, że popierając Piłsudskiego, ściele drogę dyktaturze.
Piłsudski skupił wokół siebie elementy, wśród których ponad wszelkie względy przynależności partyjnej czy legalizmu górowała świadomość, że coś musi być zrobione i to na gwałt, jeśli II Rzeczypospolita nie ma podzielić losu I-szej. Oczywistym było, że drogą legalną nie da sie uratować państwa od anrchii, na straży której stało właśnie prawo. Jedynym wyjściem podobnie jak w 1791 był zamach stanu, i tę drogę obrał Piłsudski w maju 1926.
Hasło naprawy Rzeczypospolitej, to samo co przed wiekami, tak samo jak wtedy realizowane siłą, rozległo się w maju 1926 tą samą, starą nutą: wzmocnienia władzy rządowej i sanacji moralnej życia politycznego.
Reformatorom II Rzeczypospolitej podobnie jak ongiś ich poprzednikom zdawało się, że główna przyczyna bezsiły rządu i państwa tkwi w sejmowładztwie. Że tu leży istotne zło państwowości polskiej - uczyła lekcja rozbiorów, mówiły doświadczenia pierwszych lat odzyskanej niepodległości.
Wzięto się więc z zapałem do wypędzania złego ducha sejmokracji ze wszystkich pięter i zakamarków gmachu Rzeczypospolitej: z Zamku, z sejmu, z rządu, z administracji państwowej i samorządowej, ze wszystkich dziedzin życia zbiorowego polakatolików.
Już w dniu 2.8.1926 zmieniono monstrualny art. 44 konstytucji, gwarantujący przedmajową anarchię sejmową, i po raz pierwszy rząd niepodległej Polski mógł naprawdę rządzić, wyzwolony z pod wszechwładzy 444-ch suwerennych warchołów z ulicy Wiejskiej.
Role się odwróciły, nastąpił okres rosnącej wciąż przewagi rządu nad sejmem, okres znaczony wyborami z 1928, zgnieceniem opozycji Centrolewu w lecie 1930, wyborami w jesieni tegoż roku, dzięki którym uzyskawszy absolutną większość w sejmie i w senacie, reformatorzy zdołali uchwalić i wprowadzić w życie konstytucję kwietniową 1935 roku.
Konstytucja wyposażyła prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej we władzę tak rozległą, jakiej nie zna nawet prezydencki ustrój Stanów Zj. Ameryki Północnej. Reforma ordynacji wyborczej, przeprowadzona w lipcu tegoż roku, a dająca rządowi całkowitą niemal kontrolę składu osobowego izb ustawodawczych, stanowiła ostatni ćwiek do trumny partyjnictwa w Polsce.
Zwycięstwo władzy wykonawczej było zupełne, jej ciągłość i swoboda rządzenia została trwale, zarówno faktycznie jak i prawnie zabezpieczona.
W ten sposób ciąg reformistyczny w II rzeczypospolitej, odmiennie niż w I-szej, uzyskał idealne, nigdy przedtem nie posiadane warunki pełnego przejawiania swych możliwości, przeciwstawiania się skuteczniejszego niż kiedykolwiek degradacji życia polskiego, którego powolne staczanie się po linii ciągu harmonicznego charakteryzuje dzieje narodu na przestrzeni ostatnich trzech stuleci.
W I-szej Rzeczypospolitej, w okresie sejmu czteroletniego, walka jaka rozdzieliła opinię kraju była walką przeciwnego wszelkim reformom stronnictwa "narodowego" z obozem postępowych, idei reform oddanych "patriotów".
Ma swą wymowę fakt, że próba ratowania idącego ku zgubie państwa nie znalazła zrozumienia właśnie wśród tych elementów ówczesnego społeczeństwa, które najgłośniej podkreślały swą "narodowość", a które tak z tytułu siły liczebnej jak i swej roli społecznej miały niezaprzeczalne prawo do reprezentowania narodu. Narodu polakatolików - dodajmy.
W literaturze polemicznej narodowców tych czasów uderza dziwne pomieszanie zdrowych nieraz myśli z poglądami najbardziej bzdurnymi. Zupełnie rozsądnie pisał targowiczanin Rzewuski, że " - Rządzenie się więc obcych w Polszcze nie od obierania Królów, ale od braku potęgi Krajowey zawisło, któremu rządzeniu się obcych, równie słabe Rzeczypospolite, jak słabe Monarchie są podległe." Słuszne to spostrzeżenie nie przeszkadza autorowi stwierdzić zaraz potem, iż "Niemasz lepszego w świecie stróża praw Kardynalnych y formy rządu, jak jest prawo Liberi Veto..."
Seweryna Rzewuskiego hetmana Polnego Koronnego o Sukcessyi Tronu w Polszcze rzecz krótka, w Amsterdamie 1789 r.
To samo pomieszanie pojęć i taka sama konstelacja społeczno-polityczna elementów przeciwnych reformom i elementów dążących do reform powtórzyła się w II Rzeczypospolitej.
Z odrodzeniem się w maju 1926 ciągu reformistycznego nad jej życiem wewnętrzno-politycznym zawisł ten sam, wszystko inne w zacietrzewionych umysłach przesłaniający dylemat: naród - czy państwo. Podobnie jak ongiś, dylemat ten pokrywał się z zagadnieniem: za, - czy przeciwko reformom.
I znów przeciwko reformom, przeciwko idei silnej władzy państwowej stanęła większość narodu. W obozie przeciwników "idei państwowej" znalazło się, po społu z walczącą o jej własną demokrację lewica to wszystko, co było socjalnie wsteczne, po swojemu "narodowe" i stuprocentowo katolickie.
Stereotypowym też był dobór haseł, pod jakimi mobilizowały się siły ciągu harmonicznego: Bóg i Ojczyzna, Tradycja i Praworządność, Wolność, Poszanowanie Praw Człowieka i Obywatela, itp.
Na te wszystkie wartości dybali zwolennicy "ideologii państwowej", zapatrzeni w miraż zbawczej, wszystkie bolączki Polski mającej uleczyć - silnej władzy.
Żywo język Targowicy przypominają epitety jakimi kołtuństwo z ciągu harmonicznego piętnowało reformistów, owych żydomasonów, łamaczy prawa, gwałcicieli swobód obywatelskich, gnębicieli zdrowej inicjatywy społecznej, wrogów demokracji, sanacyjnych gloryfikatorów trzymania za mordę.
Bezsprzecznie, jeśli chodzi o oskarżenia łamania prawa, ludzie ciągu reformistycznego II-giej Rzeczypospolitej, podobnie jak i I-szej, nie byli w stanie uniknąć tego oskarżenia. Jest tragedią każdoczesnych usiłowań naprawy rzeczypospolitej, że nigdy nie mogły one dojść do skutku inaczej jak poprzez mniej lub bardziej jaskrawy konflikt z prawem - czy było nim liberum veto, czy tak samo nadużywana przez wypuszczonych na wolność personalistów konstytucja marcowa 1921 r.
Przerwać naturalny proces ciągu harmonicznego, ratować atomizujące się na otoki państwo, można było tylko pogwałceniem prawa. Każdy sąd o zamachu stanu Piłsudskiego musi uwzględniać tę prawdę, jeśli ma być sądem obiektywnym.
Piłsudski i piłsudczycy, ci ideowi, byli to przede wszystkim ludzie czynu. Wyciągając jedynie słuszny, jak się im zdawało, wniosek z lekcji historii, gotowi byli z lekkim sercem deptać wszystko co w nich ograniczonym absolutem świadomości narodowej przekonaniu stało na drodze ku ich celowi - silnej władzy.
Stąd krytyczny, nieraz pogardliwy stosunek piłsudczyków do prawnych, tradycyjnych czy ideologicznych bastionów jakimi polakatolik ciągu harmonicznego obwarował swą wolność otocznej wegetacji.
Odruch spłoszonej błogości dyktował reformistom inną, bardziej czynną postawę do życia. - "Mniej ideologii - więcej motoryzacji" - rozlegało się w obozie reformistów. Pierwszy postulat nie nastręczał większych trudności, gorzej było z drugim, czy branym dosłownie, czy w przenośni.
Nigdy przedtem w dziejach państwowości polakatolickiej rząd Rzeczypospolitej nie cieszył się taką władzą, taką swobodą ruchów i nieodpowiedzialnością w stosunku do obywateli, jak to było po maju 1926.
Tradycyjna anarchia polakatolicka ustąpiła miejsca zamaskowanej dyktaturze obozu reformistów, opartej na rozbudowanych jak nigdy dotąd w Polsce trzech filarach władzy państwowej: biurokracji, wojsku i policji.
Po raz pierwszy w swej nierządem znaczonej historii państwo polakatolików zdobyło się na rząd silnej ręki i przez bitych lat trzynaście rządzone było autorytatywnie.
Zauważmy, że przy tym tempie życia, jakie ludzkość osiągnęła w wieku XX, okresy krótsze niż lat 13 wystarczyły innym narodom do podźwignięcia się z klęsk wojen przegranych, krwawych rewolucji, i wyjścia na szczyty potęgi państwowej.
Właściwym przeto będzie rozważanie na tym miejscu, jaki użytek zrobiła II Rzeczypospolita z czasu, którego na przygotowanie się do nadchodzącej drugiej wojny światowej miała co najmniej tyle co jej pobite w poprzedniej wojnie sąsiady. Właściwym będzie pytanie - czy rozkład polityczny II Rzeczypospolitej, którego objawy wystąpiły nazajutrz po jej powstaniu został skutecznie powstrzymany w roku 1926, - czy też nie? Na to pytanie odpowiedź brzmi: nie.
Losy państwa, jego rozwój lub jego rozkład nie zależą od tego, - że powtórzymy za hetmanem Rzewuskim - jaki to państwo ma ustrój, jaki system rządów. Państwo może upadać będąc monarchią absolutną czy dyktaturą, może porastać w siłę będąc najbardziej liberalną demokracją, i na odwrót.
Ustrój państwa to tylko forma, treścią wypełnia ją dopiero człowiek, ta masa obywateli jaka, żyjąc w ramach organizacji państwowej, swoim zachowaniem się, działaniem lub zaniechaniem determinuje stan własnego życia zbiorowego, jego quantum i jego jakość, jego rytm i natężenie, a tym samym i potencjał jego formy organizacyjnej, państwa.
Państwo jest niczym innym jak organizacja tych zasobów ludzkich i rzeczowych jakie stoją do jego dyspozycji. Istotna funkcja każdej władzy państwowej, rządzenie, jest niczym innym jak administrowaniem tymi zasobami ludzkimi i rzeczowymi, które składają się na zorganizowaną w państwo zbiorowość.
Jeden ustrój może odpowiadać tej zbiorowości lepiej, inny gorzej; jeden rząd może administrować jej zasobami mniej, drugi bardziej udolnie; rząd państwa może, stosując odpowiednią politykę, zwiększyć quantum administrowanych zasobów, nawet i ludzkich. Żaden jednak rząd nie potrafi radykalnie zmienić jakości elementu ludzkiego, a więc tego czynnika, na którym w ostatniej instancji opiera się byt państwa.
Żaden rząd, choćby był najbardziej sprawny i w największą wyposażony władzę nie potrafi dokazać, by masa z natury ich charakteru biernych, konsumpcyjnie do życia nastawionych egotystów zamieniła się w czynnych, pracowitych, ofiarnych dla państwa obywateli.
Zagadnienie rozwoju i upadku państwa sprowadza się zawsze do zagadnienia charakteru jego ludności.
W swej niewiedzy o zasadniczej bolączce Polski reformiści II Rzeczypospolitej przeszli obok tego zagadnienia z zamkniętymi oczyma i, mierząc w anarchię jako w jedyne zło państwowości polskiej ,uderzyli w próżnię tak samo jak ich poprzednicy w I-szej rzeczypospolitej.
Niezdolni jak tamci do dostrzeżenia choroby u jej źródła, tj. w systemie duchowym narodu, piłsudczycy jęli się leczenia jej skutków, występujących na zewnątrz w dziedzinie życia politycznego Polski jako słabość rządu.
Stworzyli rząd silny. Silny w tym znaczeniu, że mógł narzucać swą wolę narodowi nie pytając się o jego zgodę, że był w stanie łamać bewzględnie wszelki zorganizowany opór ze strony społeczeństwa czy poszczególnych jego grup. Reżym pomajowy był dostatecznie silny na to by zgnieść w zarodku bunt połączonych w "Związek Obrony Prawa i Wolności Ludu" stronnictw lewicy i centrum w 1930, a ich przywódców osadzić w twierdzy w Brześciu; spacyfikować przy użyciu wojska burzących się Ukrainców w Małopolsce Wschodniej w 1933; poskromić terrorystyczne zapędy prawicowego "Obozu Narodowo-Radykalnego", którego członkowie zapełnili obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej w latach 1934-36. Rząd ten potrafił stłumić krwawo rozruchy doprowadzonej do rozpaczy nędzą i uciskiem biedoty robotniczej i chłopskiej, rozruchy, jakie wybuchły w różnych częściach kraju w 1933, 1935, 1936, a zwłaszcza w 1937, kiedy w czasie strajku rolnego zginęło, według oficjalnych danych, 47 ludzi.
Reżym był dostatecznie silny na to by zreformować po swej myśli konstytucję wyborczą, zdławić partyjnictwo, przeprowadzić gruntowne rugi w administracji, obsadzić swoimi ludźmi wszystkie stanowiska publiczne i społeczne kraju.
Tego reżym dokonał, a było to niemal wszystko czego dokonać mógł.
Było to jednak bardzo mało.
Reformiści, pomimo całej ich potęgi, okazali się bezsilni wobec najgroźniejszego wroga, wroga nieuchwytnego, a wszędzie obecnego, jakim dla każdej władzy w Polsce jest zawsze bezwład mas rządzonych.
O bezwład ten rozbiły się ongiś usiłowania naprawy I-szej Rzeczypospolitej, ten sam bierny opór inertnego społeczeństwa niweczył wszelkie próby aktywizowania go ze strony reformistów w II Rzeczypospolitej.
Polakatolik wieku XX pozostał tym czym był w wieku XVIII: personalistą o woli minimum egzystencji i postawie nadkonsumpcji. Do jego personalizmu nie przemawiały z góry idące nawoływania do "pracy państwowo twórczej". Jego wola minimum egzystencji gasiła w nim skutecznie entuzjazm dla wszelkiej pracy w ogóle, której bez większych dla siebie niekorzyści mógł uniknąć. Jego postawa nadkonsumpcji wytwarzała w nim stosunek bierny do wszystkiego co znajdowało sie poza jego otoką.
Minister rządu mógł wydawać setki sążnistych, koniecznościami państwa dyktowanych rozporządzeń; wojewoda mógł nie szczędzić wysiłków, by podległy mu aparat administracyjny uczynić ślepo oddanym narzędziem polityki rządu; starosta na swym powiecie mógł być najbardziej gorliwym wykonawcą woli swych zwierzchników.
Cóż, kiedy wola ministra, wojewody czy starosty nie była w stanie zastąpić braku woli służenia państwu u obywatela tam wszędzie, gdzie on, nie czując na sobie bezpośrednio bodźca lub hamulca władzy, układać mógł swój stosunek do państwa i spraw ogółu na swój własny, personalistyczny sposób. A wszak przy największej ingerencji władzy w życie jednostki ma ona zawsze tysiąc możliwości postąpienia tak, jak to dogadza jej wewnętrznym skłonnościom.
Tych cnót obywatelskich, jakie ideologowie państwowości chcieliby w nim widzieć obywatel II Rzeczypospolitej nie posiadał, na pewno obce one były ogromnej większości polakatolickiego społeczeństwa.
Przeciętny obywatel II Rzplitej nie zaniedbał skorzystać z każdej okazji by od odpowiedzialności się uchylić, obowiązek zbyć byle jak, od powinności się uwolnić i gdzie tylko można własny interes nad dobro publiczne przełożyć. Ten negatywny, szkodniczy stosunek do wymogów życia zbiorowego wynikał nie tyle ze świadomej złej woli, ile z samej istoty psychiki polakatolika, w której personalizm stępił, zagłuszył i wyjałowił to wszystko co czyni z jednostki wartościowego członka społeczeństwa.
Innymi słowy - aspołeczność, apaństwowość personalisty leży głęboko w jego charakterze i jedynie przez gwałt zadawany własnej duszy, własnym skłonnościom i upodobaniom może on zdobyć się na zachowanie się, które by wynikało z jakichś szerszych, nie egoistycznych pobudek.
Jednostki do tego zdolne zawsze należały w Polsce do rzadkości. W Polsce podatnik, oszukując skarb państwa, uważał się nadal za porządnego człowieka, nie budził zgorszenia u pobłażliwych bo tak samo patrzących, na rzecz rodaków. W Polsce obywatel miałby się za niepraktycznego idealistę gdyby, posiadając wpływy i stosuneczki tam gdzie należy, nie wykorzystał tego dla osobistych celów, a ze szkodą dla interesu publicznego.
W mentalności personalisty działanie na szkodę tak odległych abstrakcji jak państwo, dobro ogółu, interes publiczny, nie pociąga za sobą hańbiącego piętna przestępstwa w takim stopniu jak analogiczne naruszenie praw jednostki.
Personalista stosuje inną miarę etyki w pierwszym, a inną w drugim wypadku. W II-giej Rzeczypospolitej pan radca, pan pułkownik czy pan sędzia, - ten sam który z oburzeniem odepchnąłby od siebie myśl przywłaszczenia sobie jakiejś drobnostki, własności prywatnej, nie miał równocześnie żadnych skrupułów, iż jego dzieci nie znają innych ołówków jak tylko "przyniesione" przez tatę z biura, że jego żona jeździ do krawcowej samochodem służbowym męża, do czego nie ma prawa, czy że on sam wreszcie za swą podróż służbową policzył i pobrał koszty dwakroć wyższe od faktycznie poniesionych.
I podczas gdy ilość przepisów prawnych mających na oku ochronę dobra publicznego nigdzie chyba nie była tak imponująca jak w Polsce, nigdzie chyba w cywilizowanym świecie dobro publiczne nie było tak bezbronne, tak nadużywane dla celów prywatnych, tak poniewierane jak w państwie polakatolika.
Prawo stanowione przez władzę, a niepoparte prawem sumień obywatelskich pozostawało martwą literą. Bez tej sankcji której nie zastąpi żaden rygor administracyjny, żaden mandat posterunkowego, a której siła jak najbardziej realna tkwi w poczuciu obywatelskim mas rządzonych - jakże często papierowym był w Polsce przepis konstytucji kwietniowej, głoszący że: "Obywatele winni są państwu wierność oraz rzetelne spełnianie nakładanych przez nie obowiązków".
Wśród wielu wzniosłych, a pozbawionych pokrycia zasad tej konstytucji, tych praw kardynalnych jakimi reformatorzy chcieli aby II Rzeczpospolita rządziła się, szczególną egzotyką w stosunku do tła rzeczywistości życiowej polakatolika odbijała zasada wyrażona w art.8.ust.l, a mianowicie że: "Praca jest podstawą rozwoju i potęgi Rzeczypospolitej".
Czy rozumiana jako stwierdzenie faktu, czy jako postulat, zasada ta kłóciła się jaskrawo z obrazem stosunków w krainie polakatolików.
Przeczył jej na każdym kroku stan materialny kraju, zadawała jej kłam atmosfera duchowa w nim panująca. W atmosferze duchowej co spowija Polskę od trzech już wieków, obcym jest kult pracy, nieznana jest cześć dla pracy, nie istnieje uznanie dla pracy, W Polsce praca nie imponuje, przeciwnie, nagminna jest pogarda dla pracy, a zwłaszcza dla pracy fizycznej, wyrazem czego jest tak: uderzające cudzoziemców w Polsce upośledzenie społeczne i towarzyskie tych co żyją z pracy rak własnych. W Polsce nie znajduje uznania ten kto stara się dojść do czegoś własnym trudem, własnym wysiłkiem. Poczynając od ławy szkolnej, gdzie pilny "kujon" stanowi przedmiot drwin i szykan ze strony kolegów, atmosfera środowiska w jakim wzrasta, wychowuje się i wchodzi w życie polakatolik, na każdym kroku utwierdza w nim przekonanie że nie praca, rzetelna, uczciwa, jest środkiem do zrobienia kariery.
Atmosfera ta faworyzuje zgoła inne, bardziej skuteczne drogi awansu społecznego, i nie potępienie lecz podziw i zazdrość budzi u otoczenia "spryciarz", które to określenie charakteryzuje dostatecznie zalety umysłu i charakteru warunkujące w Polsce sukces społeczny jednostki.
Gdy tak przedstawiało się w swej masie społeczeństwo, trudno było by oczekiwać by ci co nim rządzili z innej byli ulepieni gliny. Społeczeństwo ma taki rząd na jaki je stać. Reformiści, którzy poczęli rządzić Polską w r. l926 byli tak samo polakatolikami jak i ci nad którymi sprawowali władzę. Od większości społeczeństwa różnili się tylko tym, że odruch spłoszonej błogości, ten zasadniczy bodziec większej ich niż u przeciętnego polakatolika aktywności był u nich znacznie silniejszy niż u reszty masy społecznej.
Stopień natężenia odruchu spłoszonej błogości był zasadniczo jedynym miernikiem według którego można było podzielić obywateli II Rzplitej na bardziej czynną mniejszość ciągu reformistycznego i bierną większość ciągu harmonicznego.
U reformistów, w początkach ich kariery politycznej, odruch spłoszonej błogości, będąc czynnikiem psychicznym górującym, działał hamująco na te skłonności które normalnie dążą do ujawnienia się w polakatoliku.
Gdy jednak reformiści poczuli się pewnie w siodle rządowym, gdy dopięli celu i dali państwu silną władzę, a tym samym, jak wierzyli, zabezpieczyli jego przyszłość, - gdy złudną wielkością swych dokonań państwowotwórczych zasugerowali nie tylko społeczeństwo, ale i samych siebie, wówczas wielu z nich spoczęło psychicznie na laurach.
W miarę jak tracił na sile odruch spłoszonej błogości, malało w duszach reformistów owo napięcie duchowe jakim się różnili od ludzi ciągu harmonicznego. W obozie pomajowym, wśród piłsudczyków, kwitnąć począł w najlepsze niczym już nie krępowany personalizm, szerzyć się poczęła ta sama atmosfera moralna, te same obyczaje i te same nieprawości, walkę którym wypowiedział był Piłsudski w maju 1926.
Tłumacząc powody swego zamachu stanu powiedział on wówczas: "Nie może być w państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych co pracę swą dla innych dają, nie może być w państwie - gdy nie chce ono iść ku zgubie - za dużo nieprawości."
Lecz walka z nieprawościami była przedsięwzięciem nie mniejszym niż walka z samą polskością ówczesną i była to jedyna w życiu Piłsudskiego walka którą przegrał.
Świadomość lichoty tego co pod mianem polskości tak bardzo ukochał, a co tak często budziło w nim uczucia wzgardy, gniewu i nienawiści, ta świadomość nurtowała duszę belwederskiego samotnika, zatruwała ostatnie dni jego strawionego w walce z własnym narodem żywota.
Powiedzieliśmy na innym miejscu że zasadnicza tendencja życia politycznego polakatolików, jak w ogóle ich życia zbiorowego jest atomizacja czyli dążność do rozpadnięcia się na istniejące same dla siebie otoki, mniejsze i większe.
Takimi otokami w których kwasiło się życie polityczne w Polsce przed majem 1926 były kluby sejmowe, partie, różne drobne jawne i tajne kliki i mafie, a wszystko to razem tworzyło pstrokaty chaos rozmaicie pomalowanych, wewnątrz jednakowo pustych kramików politycznych.
Poobalała je gniewna dłoń Piłsudskiego. Otoki typu sejmokracji znikły z widowni politycznej w maju 1926, ale po to tylko, by zrobić miejsce dla innych otok, odmiennego nieco wzoru, jakie dla swego personalizmu tworzyć począł w zmienionych przez siebie warunkach polakatolik ciągu reformistycznego.
Zamiast dawnych klubów i partii sejmowych znaczenia nabrały i stały się taką samą plagą społeczną nie mniej od tamtych liczne, a bardziej panoszące się, bo będące podporą reżymu, - organizacje byłych "uczestników walk o niepodległość." Najbardziej wpływowym stał się Związek Legionistów, byłych żołnierzy Piłsudskiego z lat 1914-1918, szeregi których to legionistów, rzecz dziwna, wzrastały po wojnie z roku na rok.
Oni, ci najzasłużeńsi w budowie niepodległości urośli teraz do roli elity społecznej, i znalazłszy się u władzy, bynajmniej nie wzdragali się przed obcinaniem kuponów od swej sławy i minionych zasług.
Miano legionisty, przynależność do tej czy innej gromadki byłych niepodległościowców otwierały drogę do wszelkich stanowisk w państwie, bez względu na rzeczowe, a nieraz i moralne kwalifikacje kandydata.
Faworytowanie swych ludzi przez rządzącą mafię legionową odbywało się szczególnie bezwstydnie za ostatniego premiera II Rzeczypospolitej - wachmistrza Soroki Piłsudskiego, jak go nazwał Mackiewicz - Składkowskiego.
Zdarzało się, że na osobiste polecenie prezesa Rady Ministrów ministerstwa musiały przyjmować do służby państwowej kandydata, na którego kwalifikacje składały się nie tylko odznaczenia za dawne czyny bojowe, ale też i całkiem świeże wyroki sądowe za przestępstwa z chęci zysku.
Działo się to w myśl zasady, że w wolnej Polsce posada legioniście należy się, że ma on prawo do obcinania kuponów od kapitału byłych zasług, tych zasług, które gdzie indziej, w innych społeczeństwach, uważane są za prosty obowiązek obywatelski.
Urzędy państwowe zostały wprawdzie uwolnione od zmory telefonów poselskich, nie znaczyło to jednak że "interwencje" ustały. Zmienili się jeno interwenienci, zamiast posłów wzięli się do telefonowania generałowie, pułkownicy, ich żony, ciotki, krewni i krewne.
Jeśli się do tego doda, że każdy Związek Obrońców Ojczyzny, każde koło pułkowe x-tego p.p.Leg. x-tej Brygady, każdy Związek Dowborczyków, Kaniowczyków, Byłych Więźniów Ideowych, Zadwórzan, Sybiraków, Hallerczyków (tych co stanęli na gruncie ideologii..), Żeligowczyków, Powstańców Wielkopolskich, Śląskich, itp, itd, - że każda z tych organizacji za jedyny cel swego istnienia uważała popieranie osobistych spraw swoich członków w urzędach i instytucjach państwowych i wszelkich innych; to wówczas można sobie wyobrazić zarówno warunki pracy tych urzędów i instytucji, jak i sytuację szarego urzędnika II Rzeczypospolitej, zawieszonego między kowadłem obowiązku, a młotem butnej, brzękającej medalami Protekcji.
Skoro mowa o administracji II Rzplitej, to zauważyć trzeba, że pomimo zapędów centralistycznych, właściwych każdej dyktaturze, dyktatura obozu reformistów nie zdołała przeciwstawić się procesowi atomizacji nawet na własnym podwórku, nawet we władzach naczelnych państwa.
Póki żył Piłsudski, jego dominująca wola zapewniała do pewnego stopnia jednolitość w rządzeniu, - do pewnego stopnia, gdyż poza wojskiem i polityką zagraniczną nie wiele było spraw którymi marszałek interesował się bezpośrednio. W każdym razie w cieniu jego dyktatorskiego autorytetu nie było miejsca na inne ośrodki dyspozycji, które by pozwalały sobie na politykę inną niż ta, za jaką stała wyraźna lub domniemana wola Belwederu.
Po śmierci Piłsudskiego nic już nie stało na przeszkodzie temu, by postępująca wszędzie w życiu odrodzonego państwa atomizacja ogarnęła również i szczyty hierarchii państwowej, by tam również tworzyć się poczęły otoki.
Otoką polityczną nr 1 stał się Zamek gdzie prof. Mościcki, uznawszy swą dotychczasową rolę "Ignacego Posłusznego" za skończoną, usiłował doróść do tej olbrzymiej roli jaką prezydentowi wyznaczała konstytucja.
Niezbyt chętnym patrzano na to okiem w otoce nr 2, w otoczeniu generała, a rychło potem i marszałka Rydza?Śmigłego, który jako też "skazany na wielkość", jeno nie przez konstytucję, również miał do powiedzenia i to sporo w sprawach rządzenia państwem.
Był wszak nie tylko wyznaczonym przez Piłsudskiego jego następcą w armii, nie tylko otrzymał po nim, w czasie pokoju, buławę marszałkowską. Na dobitek tego rząd Rzeczypospolitej, słynnym okólnikiem prezesa Rady Ministrów z dn. 13 lipca 1936 zarządził, by nowemu marszałkowi oddawane były honory jako pierwszej, po prezydencie osobie w państwie. Tak więc zaledwie w rok po uchwaleniu konstytucji mającej dać państwu silną, i jednolitą organizację zjawia się w ustroju Rzplitej czynnik, który nie tylko nie miał żadnego uzasadnienia w konstytucji, ale był wprost sprzeczny z jej duchem.
A może to właśnie konstytucja, siła narzucona, sprzeczna była z niepisanymi prawami, w duszy polakatolika wyrytymi, a rządzącymi jego życiem zbiorowym,
Windowanie w górę Śmigłego odpowiadało w zupełności interesom otoki nr 3, - Prezydium Rady Ministrów. Zjawiał się znów ktoś przed kim można było stać na baczność, kto by wziął na siebie moralną przynajmniej odpowiedzialność za losy państwa.
Co do odpowiedzialności faktycznej, to ta nie ciążyła zbytnio premierowi II Rzeczypospolitej. Gubiła się w gabinetach poszczególnych ministerstw, które jakkolwiek formalnie podporządkowane Prezydium Rady Ministrów, faktycznie prowadziły każde swoją własną polityczkę, każde z nich było otoką samą dla siebie.
Stopień ich samodzielności zależał od wagi danego resortu, indywidualności jego kierownika, od jego umiejętności "postawienia" się na Radzie Ministrów, a wreszcie od szerokości jego pleców w miarodajnej w danej chwili mafii. Gdy z tych czy innych względów pan minister czuł się pewnie w swym fotelu, wówczas mógł niewiele sobie robić z premiera, którego wgląd w to co się dzieje na terenie danego ministerstwa był zawsze powierzchowny i dorywczy.
Niezbyt też przeszkadzało ministrom istnienie takich instytucji jak Najwyższa Izba Kontroli Państwa czy Najwyższy Trybunał Administracyjny.
Jeśli konstytucja w art. 77 postanawiała że N.I.K., powołana do kontroli pod względem finansowym gospodarki państwa jest niezależna od rządu, to praktyka państwowości Polski odrodzonej wykazała, że, w takim samym stopniu rząd był niezależny od N.I.K., z sążnistych sprawozdań której, składanych sejmowi, nie było komu wyciągać należytych konsekwencji. Co zaś do N.T.A., którego zadaniem była ochrona obywatela przed samowolą urzędników, samowolą, przed którą sądy powszechne nie broniły, to orzeczeniom tego trybunału brakło skutecznej sankcji.
Zdarzało się że ministerstwo, którego zarządzenie zaskarżone do N.T.A. ten ostatni zniósł, wydawało ponownie w tej samej sprawie takie samo zarządzenie, nie przejmując się zbytnio tym, co na to powiedzą drzemiący w swych barwnych togach staruszkowie z N.T.A. Woli samego premiera nikt oczywiście nie ośmielał się przeciwstawiać w administracji, "usprawnienie" której rozpoczęto od wprowadzenia do niej ducha i porządków koszarowych, stawania na baczność, posłusznego meldowania itd.
Lecz administracja ta; wśród wielu jej nienaruszonych usprawnieniem właściwości posiadała jedną, tradycyjną, rodowodem swym gdzieś w czasy saskie sięgającą właściwość. Ta właściwość administracji polakatolickiej polegała na tym, że nigdy nie można było w zacisznych gabinetach jej dygnitarzy znaleźć winnych lub odpowiedzialnych; skoro tylko kwestia winy lub odpowiedzialności powstała.
Nadużycia były, niedołęstwo było, niewykonywanie zarządzeń, nieprzestrzeganie terminów, zaleganie z wypełnianiem ustalonych planów, opieszalstwo, lenistwo, - to wszystko było, istniało. Przy tym wszystkim jednakże nie było sprawców, nie było winnych, nie istnieli odpowiedzialni.
Na niższych szczeblach urzędniczych jeszcze się trafiali, nie było ich nigdy u rządzącej góry. Im kto stał wyżej w hierarchii dygnitarzy rządowych, tym staranniej omijała go wszelka odpowiedzialność, tym bardziej stawał się on niezdolnym do zawinienia czegokolwiek.
W Anglii, w roku - proszę to zważyć - 1844 królowa Wiktoria została ukarana grzywną 7 i pół szylinga za drobne zaniedbanie przepisów o rejestracji ludności, przy czym fakt ten podały do wiadomości publicznej dzienniki. W Rosji Sowieckiej za niewykonanie takiego czy innego szczegółu planu rządowego, za niedołęstwo w kierownictwie winni komisarze odpowiadali własnymi głowami.
Jedynie w Polsce, przed czy po maju 1926, żaden minister nie popełnił nigdy żadnego nadużycia, żaden nie zaniedbał swoich obowiązków, w niczym nigdy nie zawinił, nie przekroczył przepisów, czy to jako urzędnik, czy jako osoba prywatna.
Ktoś kto nie znał stosunków w Polsce, mógłby odnieść, wrażenie, że elita co nią rządzi składa się z samych katonów moralności i obowiązku. Piłsudski znał stosunki w Polsce. Pamiętamy jego słynną wypowiedź o nieprawościach, których nie może być w państwie za dużo.
W jednym z następnych oświadczeń publicznych Piłsudskiego znajdujemy postulat uzdolnienia państwa do karania wykroczeń i nadużyć, specjalnie nadużyć pieniężnych, - "tak aby Polska przestała być śmieszna w świecie".
Doświadczenia rządów pomajowych rychło wykazały, że uzdolnienie państwa polakatolików do czegokolwiek jest przedsięwzięciem ponad siły ciągu reformistycznego.
Tendencje schyłkowe w przemyśle
Ubożenie rolnictwa
Kurczenie się handlu zagranicznego
Odżycie Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji
"Tylko organizując gospodarstwo narodowe ku powiększeniu wytwórczości, ku prawdziwemu postępowi, możemy kiedyś dorównać Anglii, Ameryce i Francji i przyjąć równy im udział w Związku narodów, w przeciwnym razie wytwórczość nasza będzie się zmniejszać i nie tylko nie zachowamy swej niezależności państwowej, ale zupełnie znikniemy z widowni rozwoju ludzkiego, jak zginęło tyle innych, nie dających się ucywilizować narodów."
Tak pisał w r.1919 autor mało znanej lecz interesującej broszurki.
A. Stebelski, Potęga Polski w 1930 roku, W-wa, 1919, str.7.
Trzeźwy ten głos przebrzmiał bez echa w atmosferze powszechnego optymizmu i upojenia wolnością pierwszych dni II-giej Rzeczypospolitej.
A tymczasem problem zdolności wytwórczej nowego organizmu gospodarczego zarysował się ostro od pierwszej chwili narodzin tegoż, nie tracąc ale nabierając na ostrości w miarę jak biegły lata. W latach tych, w 1918-39 po raz drugi w historii zdawał swój egzamin jako gospodarz ziem polskich - polakatolik ekonomiczny.
Nie był to przyznać trzeba egzamin łatwy.
W wyniku zaborów i działania sił obcych na ziemiach polskich przedstawiały one gospodarczo obraz różnolity, daleki od monotonii nędzy i prymitywu jaka cechowała Katolicką Harmonię Socjalną I Rzplitej.
Na tę różnolitość składały się dobrobyt gospodarczy byłego zaboru niemieckiego, dość daleko posunięte uprzemysłowienie Królestwa obok tradycyjnego, postępem niemal nietkniętego zacofania Galicji i Kresów Wschodnich.
Dopełnieniem kontrastów było istnienie najbardziej wymownych śladów gospodarczej niewoli, a mianowicie potężnych ośrodków wielkoprzemysłowych Śląska i Kongresówki. Choć na ziemi polskiej, stworzyła je obca przedsiębiorczość i dla obcych, nie krajowych potrzeb.
Śląsk powstał w ramach i dla gospodarstwa Niemiec, przemysł Królestwa pracował dla dalekich rynków Rosji, im zawdzięczał swe istnienie i rozkwit.
Gdy po wojnie zamknęły się dokoła niego granice II Rzeczypospolitej, wielki przemysł w Polsce znalazł się w położeniu ryby wyrzuconej na piasek. Począł się dusić dla braku rynków które go dotąd żywiły, a których utraty zrównoważyć nie mógł pokaźny wprawdzie terytorialnie, mizerny jednak pod względem chłonności rynek wewnętrzny.
Wartość jego była na razie potencjalna, na to bowiem by zniszczony - wojną, rolniczy w 70% i jako całość na niskim poziomie rozwoju stojący kraj mógł zacząć wchłaniać produkcję olbrzymów fabrycznych Śląska czy Łodzi, - na to potrzeba było przede wszystkim czasu, podobnie jak na znalezienie nowych dróg eksportu na terenie zagranicznym.
Nim by to mogło nastąpić, trzeba było uchronić w jakiś sposób przed zagładą Oazy Wysokiego Poziomu Produkcyjnego, jakimi w kraju mało intensywnej gospodarki rolnej były ośrodki wielkiego przemysłu.
Zachowanie ich przy życiu było nie tylko nakazem polityki gospodarczej na dalszą metę, nie tylko wiązało się ściśle z zagadnieniem bezrobocia, ale przede wszystkim leżało w interesie obronności państwa.
Utrzymać w ruchu wielki przemysł, który pozbawiony zbytu sam ostać się nie mógł, można było tylko w sposób sztuczny, kosztem innych dziedzin gospodarstwa, w ostatecznym rachunku kosztem podatnika i konsumenta.
Po tej linii poszła polityka gospodarcza II Rzeczypospolitej i w ten sposób, droga subwencji rządowych, ulg podatkowych, premii wywozowych, dumpingu, reglamentacji produkcji i zbytu oraz ustanowienia wysokich, monopolistycznych cen wyrobów przemysłowych, wewnątrz kraju zmontowany został skomplikowany system alimentowania Oaz Wysokiego Poziomu Produkcyjnego.
Miało to umożliwić im przetrwanie do czasu, gdy zbyt za granicę, a głównie spożycie wewnętrzne wzrośnie na tyle, że wielki przemysł będzie mógł istnieć i rozwijać się o własnych siłach.
Że to nastąpić musi, czynniki miarodajne w Polsce nie mały żadnych wątpliwości. Teoretykom wpatrzonym w przykład Zachodu wydawało się, że prawa i teorie wysnute z obserwacji procesów ekonomicznych na Zachodzie, - prawa tam sformułowane i za klasyczne kanony ekonomii uchodzące, - że te prawa okazać się muszą tak samo słuszne i prawdziwe, na terenie polskim.
Wierzono święcie w rychły, automatyczny rozwój gospodarstwa kraju, któremu nie brak było ani bogactw naturalnych, ani zachowanych mimo zniszczenia wojenne warsztatów pracy, ani sił roboczych, a którego rozległe, nie tknięte niemal techniką i cywilizacją przestrzenie możliwościami swymi wabiły ludzką energię i przedsiębiorczość.
"Potęga Polski w 1930 roku" - tak zatytułował swe rozważania o jej możliwościach gospodarczych cytowany na wstępie autor, bynajmniej nie laik.
Podobne nadzieje żywił areopag uczonych ekonomistów, z jakich składała się powołana przez rząd komisja ankietowa badania warunków i kosztów produkcji oraz wymiany w przemyśle polskim w latach 1925-1927.
Owocem prac komisji było 15 tomów sprawozdań, obejmujących wyniki badań we wszystkich ważniejszych działach przemysłu polskiego. I tak jeśli chodzi o węgiel, to zbadawszy możliwości rozwoju tej gałęzi przemysłu, a w szczególności warunki eksploatacji węgla krajowego, komisja stwierdziła, że są one lepsze niż w Anglii, Francji czy Niemczech.
Pokłady węgla polskiego są znacznie grubsze, leżą już na głębokości 200?400 m. podczas gdy w Nadrenii i w Anglii bije się szyby na 1000 m. Do tego należy dodać taniość robotnika i wysoki gatunek węgla polskiego.
Komisja, przewidując stały wzrost spożycia wewnętrznego, wyraziła przypuszczenie że przy minimalnych nawet normach wywozu tj, 8.1 mln. ton rocznie - może zabraknąć węgla na potrzeby krajowe już w roku 1932, kiedy to konsumpcja wewnętrzna winna przewyższyć wydobycie.
St. Rychliński, Marnotrawstwo sił i środków w przemyśle polskim, 77-wa, 1930, wyd. Inst. Gosp. Społ.
Rzeczywistość nie potwierdziła profesorskich przewidywań. Konsumpcja wewnętrzna węgla nawet w r. 1938 była akurat taka sama co w okresie prac komisji, a w międzyczasie jeszcze mniejsza. Wywóz również spadał. Przemysł węglowy II-giej Rzeczypospolitej kurczył się.
Rok Wydobycie węgla
w Polsce w mln. ton
1913 41.0
1922 34.6
1923 36.0
1924 32.3
1925 29.0
1926 35.7
1927 38.0
1928 40.6
1929 46.2
1930 37.5
1931 38.3
1932 28.8
1933 27.4
1934 29.2
1935 28.5
1936 29.7
1937 36.2
1938 38.1
Za wyjątkiem jednego roku 1929, produkcja utrzymywała się poniżej poziomu przedwojennego. Przyczyną było niskie i przez szereg lat kształtujące się zniżkowo spożycie wewnętrzne, rachuby na podniesienie którego zawiodły.
Rok Wewnętrzne spożycie
węgla na głowę w kg
1926 711
1927 879
1928 890
1929 1041.9
1931 767.7
1932 577.1
1933 464.8
1934 383.1*
1937 736
* Bez zużycia kolei, żeglugi i kopalń. M. R. S. 1935
To samo, niedwuznaczne w swej wymowie zjawisko, wystąpiło w innych gałęziach przemysłu II Rzeczypospolitej.
Produkcja stali i żelaza w Polsce
Statistical Year-Book 1939/40, League of N. ; M.R.S.1935, str.65. M.R.S. 1939/41, ang., str. 53. A.L.Bowley, Some Economic Consequences of the Great War; Londyn, 1930. Kessings Contemporary Archives 1931 - 1937, Londyn, - i inne.
RokStal,tys. ton Żelazo, tys. ton
191316771055
1919700 
1924 334
1925782315
1926 327
1927 618
19281438684
19291377704
19301230478
19311037347
1932564199
1933833306
1934856382
1935946394
19361145584
19371451724
19381441879
Żelazo jest dla przemysłu produktem podstawowym, będącym przedmiotem różnorodnej przeróbki, powszechnego zastosowania i masowej konsumpcji.
Bez żelaza trudno sobie wyobrazić rozbudowę przemysłu średniego, przemysłu drobnego i rzemiosła, niemożliwym byłoby dostarczenie gospodarstwu krajowemu instalacji, maszyn i narzędzi produkcji, stworzenie mu koniecznej sieci komunikacyjnej.
Stąd w kraju będącym jak Polska na dorobku można produkcję stali i żelaza uważać za wskaźnik ogólnej sytuacji gospodarczej.
Inaczej jest w krajach wysokiej cywilizacji, silnie uprzemysłowionych, posiadających zróżniczkowany i kosztowny przemysł przetwórczy przez który przejść musi surowiec żelaza, zanim uszlachetniony i zwielokrotniony w swej wartości odpowie wymaganiom rynku.
W tych krajach dla ogólnej sytuacji gospodarczej miarodajnym jest raczej stan przemysłu przetwórczego.
W Polsce natomiast wskaźnikiem nieomylnym tendencji gospodarczych była produkcja surówki żelaza oraz jego spożycie wewnętrzne.
W II-giej Rzeczypospolitej; gdzie trzeba było budować, budować i jeszcze raz budować, - spożycie żelaza na głowę ludności, jak o tym przekonać się można z Małych Roczników Statystycznych, przez lata całe nie przekraczało 19-stu kg, tj. tyle ile wynosiło przedwojenne spożycie mieszkańca Kongresówki.
J. Loth, Wykład Geografii Ekonomicznej Ziem Polski, W-wa, 1921.
Produkcja cynku i ołowiu w Polsce
Źródła jak wyżej do produkcji stali i żelaza.
w tys. ton
Rok CynkOłów
191319245
192816237
193017440
193113132
19328512
19338312
19349310
19353519
19369315
193710718
193810819
Produkcja ropy naftowej w Polsce
jak wyżej pod 133.
w tys. ton
Roktys. ton
19131114
1922713
1923737
1924771
1925812
1926796
1927723
1923743
1929675
1930663
1931630
1932557
1933551
1934529
1935515
1936511
1937501
1938507
Katastrofalny spadek wydobycia nafty, groźny dla motoryzacji kraju i jego potencjału wojennego, spowodowany był brakiem wierceń na większą skalę, koniecznych wobec wyczerpywania się starych szybów przedwojennych.
Istniały bogate, a nienaruszone jeszcze tereny naftowe na całym Podkarpaciu, czekały z założonymi rękoma setki tysięcy bezrobotnych, - ale przemysł naftowy zamierał bo nie było kapitału.
Napisany w 1776 przez Szkota Adama Smitha podręcznik ekonomii klasycznej nie zawierał recepty na produkowanie bez kapitału. Na to, że państwo, mając wszystkie inne elementy produkcji prócz kapitału może, a w sytuacji Polski powinno poradzić sobie bez niego, - na to "indywidualista" polakatolik wpaść nie mógł. Tak tedy, oczywiście z winy Adama Smitha, zamierał polski przemysł naftowy.
Spadek produkcji zobrazowany w powyższych kilku zestawieniach próbowano u nas tłumaczyć kryzysem gospodarczym ogólno-światowym, jaki wybuchł w 1929 i objął także i Polskę. Ale nawet na tle dotkniętej kryzysem produkcji światowej produkcja Polski wykazywała swój własny, dalszy spadek, jak to wynika z poniższych cyfr.
Procentowy udział Polski w światowej produkcji
sześciu podstawowych dla przemysłu artykułów
Podstawa obliczenia - M.R.S.1939/41, ang,

(węgiel, stal; żelazo, cynk, ołów i ropa naftowa)
Rok 1913 1928 1932 1936 1937 1938
% 3.15 2.67 2.44 1.87 2.13 2.43
Tendencjom panującym w górnictwie i hutnictwie odpowiadał stan innych dziedzin gospodarstwa kraju. Podczas gdy światowa produkcja cukru buraczanego rosła mimo kryzysu ponad poziom przedwojenny, cukrownie w Polsce wytwarzały mniej niż w r.1913.
Produkcja cukru
M.R.S. j.w. str.63.
w Polsce w tys. q.
Rok tys. q.
1913/14 5714
1920/21 1523
1924/25 4421
1927/28 5052
19 30/31 6981
1933/34 3099
1936/37 4121
19 37/38 5059
1938/39 4913
Równocześnie zaś spożycie cukru na głowę ludności było w Polsce jednym z najniższych w świecie. Dla roku 1933 wyniosło ono 8.6 kg . Mieszkaniec Kongresówki spożywał przed wojną przeciętnie l0.6 kg cukru.
W r. 1937 gorzelnie w Polsce wyrobiły 86 mln. litrów spirytusu, ilość największą od r.1929, w którym osiągnięto cyfrę 87.8 mln. litrów. Lecz nawet i ta ostatnia cyfra wynosiła zaledwie 34% produkcji przedwojennej z roku 1909,
Podobnie było z piwem, którego konsumpcja na głowę ludności w okresie najlepszej nawet koniunktury gospodarczej II Rzeczypospolitej nie przekraczała 30% spożycia z przed wojny.
W przemyśle ceramicznym przedwojenna średnia roczna 2-ch miliardów cegieł została prawie osiągnięta w r. 1928, lecz szereg następnych lat przyniósł znów spadek poniżej tej cyfry.
Dużemu zahamowaniu po szczytowym roku 1928 uległa produkcja maszyn i narzędzi rolniczych, nawozów sztucznych, taboru kolejowego i szeregu innych dóbr, zarówno kapitalnych jak pośredniego spożycia.
Produkcja zapałek
tamże, str. 65.
w Polsce.
w miliardach sztuk
Rok mld szt.
1924 33.7
1926 48.7
1928 44.7
1930 52.6
1932 26.0
1934 14.6
1936 15.9
1938 18.5
Takie były następstwa tego, że biedniejący coraz bardziej chłop począł dzielić zapałkę na dwie albo i na cztery części - praktyka szeroko stosowana po wsiach II Rzeczypospolitej. Jej cofanie się gospodarcze trudno usprawiedliwiać, jak to często, a pochopnie czyniono zniszczeniami i dezorganizacją przemysłu podczas wojny, nawet jeśli się uwzględni że trwała ona u nas o dwa lata dłużej niż gdzie indziej. Zdolność wytwórcza przemysłu nie ucierpiała od wojny w stopniu takim, który by tłumaczył suchotniczy żywot fabryk polskich w latach powojennych.
Zachodziło co innego, a mianowicie niewykorzystanie zdolności produkcyjnej tych fabryk. W r. 1926, jednym z pomyślniejszych, kopalnie wykorzystane były w 56 %, rafinerie nafty? w 65 %, cukrownie - w 70 %, fabryki nawozów sztucznych - w 40 %, garbarnie - w 55 %, cementownie - 41 %, drożdżownie - 33 %, fabryki obuwia - w 37 % .
prof. Rapacki Ww., Referat w dniu 14.6.1936, w: Program Społeczno-Gospodarczy Spółdzielczości Polskiej, Londyn. 1944; wyd. T-wo Koop. Pol. w W. Br,
Tak więc gdy spotęgowanie wytwórczości we wszystkich dziedzinach gospodarstwa było nakazem chwili - przemysł polski pracował na zwolnionych obrotach.
Wskaźniki produkcji przemysłowej
M.R.S. 1938.
Polski (1928 - 100)
1925 1926 1927 1928 1929 1930 1931 1932 1933 1934 1935 1936 1937
73 71 88 100 100 82 69545663667285
Podczas gdy produkcja krajów o podobnej jak Polska strukturze gospodarczej już po r. 1933 wzgl. 1934 wybitnie wzrastała i doszła w r. 1937 u Węgier i Rumunii do wskaźnika 140 - produkcja Polski wciąż jeszcze nie przekroczyła była wskaźnika z przed lat dziesięciu. Statystyka Polski wzorem zagranicznej, przyjmowała za miarę porównań rok 1928, jako rok wysokiej koniunktury gospodarczej.
Dla bogatych, nasyconych, przemysłowo krajów Zachodu rok ten był istotnie rokiem pomyślności i dobrobytu. Tłusty dla nich - dla Polski rok 1928 był rokiem dociągania się zaledwie do stanu wytwórczości z przed wojny, gdy równocześnie poziom życia szerokich mas ludności w tymże roku 1928 niewiele odbiegał od poziomu minimum egzystencji.
Lata następne nie tylko nie przyniosły poprawy pod tym względem, ale przeciwnie pogarszanie się, tym dotkliwsze, że ludność w szybkim tempie narastała.
Rok po roku wydawany przez Główny Urząd Statystyczny w Warszawie Mały Rocznik Statystyczny przynosił obraz postępującego w gospodarstwie upadku. Dopiero w r. 1939 oficjalna statystyka II Rzplitej spostrzegła się, że stosowane dotąd wskaźniki produkcji nie odzwierciadlają należycie zapoczątkowanej po maju 1926 przez ciąg reformistyczny "radosnej twórczości"
W rezultacie. M.R. S. za rok 1939 podał poprawione, w wyniku zastosowania innej metody obliczeń, wskaźniki produkcji przemysłowej za całe 10 lat wstecz, a wskaźnik za rok 1937 ustalił na 111 - zamiast dawnego 85.
Radosny ten fakt nie omieszkała podać do wiadomości publicznej prasa i społeczeństwo odetchnęło z ulgą, że nareszcie przemysł krajowy ruszył szparko naprzód.
Co innego jednakże mówiły cyfry absolutne produkcji, cyfry wypracowanych robotniko-godzin, cyfry stanu zatrudnienia w poszczególnych działach przemysłu.
Rozwiewały się nadzieje ekonomistów liberalnych, że skoro tylko nastanie spokój w kraju, gospodarstwo narodowe pocznie rozwijać się automatycznie.
Inicjatywa prywatna nie dawała znaku życia o sobie, zdolność nabywcza kraju, a z nią opłacalność produkcji malała, bezrobocie rosło, o kapitalizacji wewnętrznej w tych warunkach mowy być nie mogło.
Pożyczki zagraniczne napływały skąpo i na uciążliwych, a nieraz na upokarzających warunkach. Zdarzało się że obcy kapitał, nie ufając państwu jako dłużnikowi, wymagał jeszcze dodatkowego zabezpieczenia na majątkach komunalnych.
W związku z zaciągnięciem pożyczki stabilizacyjnej w r. 1927 II Rzeczpospolita zgodzić się musiała na przyjęcie cudzoziemca w charakterze doradcy finansowego Rządu i członka Rady Nadzorczej Banku Polskiego na przeciąg trzech lat. Polakatolik, co w obcej służbie dochodził do rangi Dunajewskich, Bilińskich, ministrów skarbu Austrii, na własnym gospodarstwie potrzebował obcych rzeczoznawców i obcych doradców. Gospodarstwo zaś to, wbrew wszelkim prawidłom i receptom ekonomii klasycznej, kształtowało się według własnych, rodzimych praw - praw ciągu harmonicznego.
Jeszcze w pierwszych latach niepodległości sytuację w przemyśle węglowym ratowało to że na podstawie traktatu wersalskiego Niemcy obowiązane były importować węgiel z Polski w ilości 6 mln. ton rocznie. W r. 1925 obowiązek ten ustał.
Raz jeden tylko nadarzyła się gratka w postaci strajku górników angielskich w 1926, dzięki któremu wywóz węgla polskiego w tym roku wyniósł prawie 15 mln. ton, cyfrę nigdy potem do końca II Rzplitej nie osiągniętą.
Krótkotrwałym też, a niebezpiecznym środkiem podtrzymania gospodarstwa była rabunkowa wyprzedaż lasów, kiedy to w latach 1922 - 1927 wycięto do wywozu o 34 % więcej ponad dozwolone racjonalną gospodarką etaty rębne. Było objawem niezdrowym, że w r. 1927 drzewo, przeważnie w stanie surowym, stanowiło aż 25 % ogólnego tonażu wywozu.
Spadek powierzchni lasów o 3 % w stosunku do stanu zalesienia z r. 1919 wskazywał, że na dłuższą metę gospodarka taka nie jest możliwa, o ile lasy nie mają ulec zagładzie.
Wypada się zastanowić, w jaki sposób przejawił się w gospodarstwie zapoczątkowany w 1926 w polityce ciąg reformistyczny.
Podobnie jak to było w czasach sejmu czteroletniego, wysiłki reformistów skierowały się równocześnie także i w dziedzinę gospodarczą, a mianowicie na zaspokojenie najpilniejszych gospodarczych konieczności państwowych.
Do tych należało utrzymanie za wszelka cenę w ruchu wielkiego przemysłu objętego po zaborcach.
Gdy rachuby na rychłą jego samowystarczalność okazały się płonne, alimentowanie Oaz Wysokiego Poziomu Produkcyjnego, pomyślane pierwotnie jako zabieg czasowy, przerodzić się musiało w system trwały.
Lecz szanse jego realizacji stawały się coraz bardziej ograniczone w miarę jak kurczyły się zasoby gospodarstwa narodowego jako całości. Sytuację pogorszył jeszcze wybuch w 1929 r. światowego kryzysu gospodarczego, skutki którego w Polsce objawiły się m. in. spadkiem wywozu i ucieczką kapitałów zagranicznych.
Polityka gospodarcza państwa ujrzała się zmuszoną zrezygnować z szeroko pierwotnie zakrojonych planów, które zakładały stopniową ale pewną, samorzutną rozbudowę przemysłu w parze z ogólnym rozwojem ekonomicznym kraju.
Redukcja ambicji gospodarczych państwa nie oznaczała jednak zmniejszenia się jego świadczeń na rzecz gospodarstwa krajowego.
Jak już mówiliśmy, państwo od samego początku musiało wziąć na siebie ciężar utrzymania wielkiego przemysłu. Wzgląd na obronność kraju nie tylko wymagał zachowania już istniejących, ale nadto stworzenia szeregu nowych gałęzi przemysłu, jak lotniczy, zbrojeniowy, chemiczny, elektrotechniczny, itd.
Powołać je do życia, wobec braku inicjatywy prywatnej i kapitałów prywatnych, mogło znowuż tylko państwo. Nie na tym koniec. Zmniejszanie się, na skutek postępującego ubożenia ludności jej siły nabywczej stawiało pod coraz większym znakiem zapytania rentowność przedsiębiorstw przemysłowych już dzięki pomocy państwa powstałych, zwłaszcza przedsiębiorstw większych, wymagających dużych nakładów i dużych kapitałów obrotowych.
Przedsiębiorstwa te mogły stać tylko przy ciągłej pomocy państwa, udzielanej czy to w formie dostaw rządowych, zniżek kolejowych, ulg podatkowych czy gotówkowych kredytów. Państwo, zmuszane z różnych względów do mniej lub bardziej bezpośredniego angażowania się w przemyśle, zyskiwało w ten sposób kontrolę faktyczną nad całym szeregiem przedsiębiorstw.
Z czasem, gdy wiele z nich nie było w stanie wywiązać się z zaciąganych wobec państwa zobowiązań lub zalegało z podatkami, to ostatnie przejmowało dłużnicze przedsiębiorstwa bądź na własność bądź w zarząd przymusowy.
Tą drogą państwo stało się posiadaczem wzgl. zarządcą pokaźnej liczby instytucji i zakładów gospodarczych. Rocznik Polityczny i Gospodarczy P.A.T., 1938, wylicza oprócz 14 ?stu banków, będących bądź w całości bądź w części "w kieszeni" państwa, następujący stan jego posiadania.
przedsiębiorstw
górnictwo 10
przemysł drzewny 2
naftowy14
włókienniczy 2
metalowy i maszyn 9
elektrownie 2
tele i radio 2
żegluga 4
koleje 23
usług 13
wydawn., rekl. i in. 18
W rękach państwa znajdowało się 70% produkcji żelaza, 30% - węgla, 20% nafty, 50% przemysłu metalowego, itd. Państwowymi były w 93% koleje, w 39% lasy. Nadto państwo posiadało pięć monopoli - solny, spirytusowy, tytoniowy, zapałczany i loteryjny.
Ogólna wartość przedsiębiorstw państwowych dochodziła do 1/4 wartości całego majątku narodowego i nie było niemal dziedziny przemysłu w której skarb państwa nie był zaangażowany wprost lub pośrednio, jako producent, udziałowiec, wierzyciel.
Rosnąca ingerencja państwa w życie gospodarcze kraju pociągała za sobą konieczność utrzymywania ogromnego aparatu administracyjnego. Gdy w r. 1921 liczba pracowników państwowych wynosiła 381 tysięcy, to pod koniec II Rzeczypospolitej z funduszów publicznych żyła armia około 750 000, wliczając w to oprócz urzędników państwowych także emerytów, zawodowych wojskowych, urzędników samorządu i rozmaitych instytucji zetatyzowanych.
Był to czystej wody etatyzm i było to zarazem świadectwo natężenia ciągu reformistycznego w gospodarstwie.
Reakcja ciągu reformistycznego na ogarniający całokształt życia II Rzeczypospolitej ciąg harmoniczny musiała iść tymi samymi drogami w gospodarstwie jakimi poszła w polityce. I tu i tam tym samym tendencjom rozkładowym państwo musiało się przeciwstawiać przez coraz dalsze wkraczanie w życie społeczeństwa.
I tu i tam państwo w rękach reformistów było narzędziem za pomocą którego usiłowano dokonać tego, na co obywatel zdobyć się nie mógł lub nie chciał. Od strony tego ostatniego sprawa przedstawiała się jako ograniczanie praw jednostki na rzecz wszechwładzy państwa - w polityce, a zabijanie inicjatywy prywatnej na ołtarzu molocha etatyzmu - w gospodarstwie.
Dyktatura gospodarcza rządu nie cieszyła się uznaniem społeczeństwa z tych samych powodów dla których niepopularne były rządy silnej ręki w polityce. Oprócz momentów natury ideowej, przeciwnicy etatyzmu w Polsce wysuwali argument małej rentowności kosztownej i notorycznie nieudolnej gospodarki państwowej.
Wskazywano na to że pracujące w uprzywilejowanych warunkach, nieobciążone podatkami przedsiębiorstwa państwowe przynosiły dochodu zaledwie 0.5?0.7% ich wartości kapitałowej. Obliczano że skarb mógłby mieć dochód kilkakrotnie wyższy z samych tylko podatków jakieby te przedsiębiorstwa płaciły, gdyby państwo przekazało je w ręce prywatne.
W świetle dotyczących cyfr i statystyk był to argument słuszny, ale była to dopiero jedna strona medalu. Przeciwnicy etatyzmu zapominali o tym, że wiele przedsiębiorstw, pierwotnie prywatnych, znalazło się w posiadaniu państwa właśnie dlatego, że nie były one w stanie pracować rentownie płacąc równocześnie owe bardziej korzystne dla skarbu podatki.
Po drugie, państwo w wielu wypadkach musiało brać na siebie rolę przedsiębiorcy, a mianowicie tam, gdzie przedsiębiorca prywatny albo nie widział dla siebie interesu, albo co najczęściej, nie rozporządzał potrzebnymi środkami. Po trzecie wreszcie, - dochodowość nie jest najważniejszym motywem działalności gospodarczej którą państwo przedsiębierze dla celów wyższej konieczności. W kraju, gdzie Wokulscy byli raczej tworem wyobraźni pisarskiej, aniżeli rzeczywistości, w kraju gdzie ideałowi człowieka stokroć bliższym był brzękający ostrogami oficerek czy mandaryn w VIII stopniu służbowym w Urzędzie Zagospodarowania Odłogów niż typ kapitana przemysłu - w takim kraju państwo musiało gospodarzyć i za siebie i za obywateli. Jest rzeczą znowuż inną - z jakim skutkiem to czyniło.
Mimo poddania go daleko idącej opiece państwa, przemysł II Rzeczypospolitej nie okazywał spodziewanej żywotności, jak to zostało zilustrowane wyżej. Tutaj chodzi nam o podkreślenie czego innego, a mianowicie analogii form w jakich na polu gospodarczym wyraziła się działalność reformatorów I i II Rzeczypospolitych.
Za króla Stasia postulat uprzemysłowienia kraju realizowano przez zakładanie fabryk jedwabi, kart do gry, koronek - właśnie wtedy gdy brakowało armat.
Powtórzenia się tego rodzaju działalności gospodarczej w II Rzplitej można by się dopatrywać w imprezach takich jak kolejka linowa na Kasprowy, jak turystyczne lux-torpedy, jak budowanie milionowych kasyn oficerskich, luksusowych jacht-klubów, itp. a na które to imprezy umiano znaleźć miejsce w kolejności potrzeb kraju.
Ale, mądry po szkodzie, polakatolik w II Rzeczypospolitej pomyślał też i o armatach. Miał już fabryki samolotów, dział, karabinów, i jeszcze inne. Pozostawało tylko wykorzystać je w l00% dla celów, dla jakich z wielkim wysiłkiem zostały stworzone - dla produkcji broni i sprzętu wojennego. To wymagało pieniędzy.
Pieniądze od biedy mogłyby się znaleźć tylko pod warunkiem przyhamowania twórczego rozmachu o charakterze jacht-klubowym, ograniczenia wydatków personalnych, rozlicznych funduszów reprezentacyjnych itd.
Była to kwestia ustalenia hierarchii potrzeb państwowych, jeśli już nie czego innego. Kwestię tę polakatolik rozwiązał z właściwą mu, a tylokrotnie w historii manifestowaną umiejętnością orientowania się w otaczającej go rzeczywistości.
Polityka zbrojeniowa II Rzeczypospolitej uparcie trwała przy założeniu, że wojny w najbliższej przyszłości nie będzie. Wielka Brytania, którą od Niemiec dzieliła bariera Francji i własne morze, już na dwa lata przed wybuchem wojny poczęła drukować kartki żywnościowe, gromadzić zapasy i szkolić kadry Food Ministry w przewidywaniu rychłego konfliktu. Rosja, dla ochrony zdobyczy swej rewolucji, przez 20 lat zbroiła się konsekwentnie i forsownie.
Inaczej oceniał sytuację polakatolik. W Polsce jeszcze w przededniu Września wywożono zagranicę tę trochę działek przeciwlotniczych, jakie zdołano już wyprodukować w kraju . W konsekwencji przyjętego tak rozumnie założenia postawiono w Polsce na program długofalowej, ze względów budżetowych powolnej rozbudowy krajowych fabryk broni, z poniechaniem gromadzenia za wszelką cenę i wszelkimi sposoby broni i sprzętu gotowego.
Uważano, że w zakresie swych specjalności fabryki zawsze zdążą zaspokoić potrzeby armii na wypadek wojny, gdyby takowa groziła. Pełne wykorzystanie tych fabryk dla produkcji wojennej uznano za zbyt kosztowne i niekonieczne, By jednak nie niszczały, po stanowiono je wykorzystać w jakiś sposób.
"Tak więc Państwowe Wytwórnie Uzbrojenia produkowały względnie jeszcze produkują rowery i kłódki, maszyny do pisania, meble biurowe i inne wyroby stolarskie, maszyny tytoniowe, narzędzia, itd. - Państwowe Zakłady Lotnicze - obręcze do rowerów, błotniki rowerowe itp. Państwowa Wytwórnia Prochu - podobno nawet pułapki na myszy, szczotki do zębów, łyżwy itd."
Bernadzikiewicz T., Przerosty Etatyzmu, W-wa,1936, wyd. II-gie, str.43.
Na rowerach, które Państwowe Wytwórnie Uzbrojenia produkowały w roku 1931 - państwo poniosło coś ponad 1 milion zł straty. Na karabinach, których Państwowe Wytwórnie Uzbrojenia w roku 1931 nie produkowały - stratę we wrześniu 1939 poniósł cały naród.
W bilansie otwarcia II Rzeczypospolitej nie przemysł jednakże, ale rolnictwo było pozycja główną. W r. 1931 ludność wiejska stanowiła 76% całej ludności.
Według danych z lat 1926 - 1930 w łącznej wartości produkcji rolniczej, górniczej i przemysłowej kraju górnictwo uczestniczyło zaledwie w 6%, przemysł w 36%, zaś 68% przypadało na rolnictwo.
L. Landau., Gospodarka Światowa, W-wa, 1939, wyd, Inst.Gosp. Społ.
Ziemia - to odwieczny, wciąż ten sam, głęboko podobnoć umiłowany warsztat pracy polakatolika.
Stan zniszczonego wojną rolnictwa, perspektywy przed jakimi stanęło w odrodzonym państwie wołały o pomoc ze strony rządu nie mniej wydatną niż to było w wypadku przemysłu.
Na stan ten, niezależnie od zniszczeń wojennych, składały się:
1. niska, przeciętnie biorąc, technika rolnicza a zatym mała wydajność.
2. niezdrowa struktura rolna: według spisu z 1921 na ogólną liczbę 3, 262, 000 gospodarstw 64.7% było karłowatych, gospodarczo niesamowystarczalnych, a dusiły się one na zaledwie 14.9% powierzchni ziemi uprawnej, 44.8% której znajdowało się w rękach obszarników.
Liczba tych ostatnich nie przekraczała 0.6% ogółu właścicieli gospodarstw.
3. niesłychane rozdrobnienie ziemi chłopskiej, dochodzące nieraz do tego że jedno gospodarstwo składało się z kilkunastu poletek rozrzuconych na kilometry od siebie.
We wsi Potuże, gminy Gorlicze, powiatu nowogródzkiego istniało sobie gospodarstwo 4-ro hektarowe, pocięte na 138 "sznurków"? skrawków ziemi o szerokości węższej niż rozpiętość brony.
4.przeludnienie wsi, posiadającej więcej rąk do pracy niż to było gospodarczo potrzebne.
5. wreszcie przewaga tradycyjnej gospodarki uprawnej nad bardziej dochodową hodowlaną.
Był to stan niepomyślny, a na perspektywy jego poprawy cieniem kładł się fakt szybkiego wzrostu ludności - skutek wyzwolonej w czasach niewoli, a nie zahamowanej jeszcze Lawiny Demograficznej. Wprawdzie już po kilku latach niepodległości stopa przyrostu naturalnego poczęła maleć, mimo to jednak przyrost absolutny wyrażał się cyfra ok, 400, 000 rocznie.
Przed wojna ujściem dlań była emigracja stała i sezonowa, po wojnie jednak mocno ograniczona, nie odgrywała większej roli. Wykluczonym był odpływ ludności wiejskiej? do przemysłu, gdyż ten nie rozwijał się. Liczba robotników w przemyśle II Rzeczypospolitej bywała nieraz mniejsza od liczby pracowników państwowych.
Pozbawione dróg ujścia nadwyżki ludnościowe wsi stawały się coraz większym dla niej ciężarem. W r.1935 Instytut Gospodarstwa Społecznego obliczył, że na 18, 543, 600 ludności gospodarstw wiejskich liczba zbędnych w wieku 14 - 59 lat wynosiła 2, 371, 000 osób.
Landau, Pański, Strzelecki, Bezrobocie Wśród Chłopów, W-wa 1939, wyd. Inst.Gosp. Społ.
Jak się odbijało to m.in. na technice produkcji, zacytować można oświadczenie, w związku z ankietą Instytutu, jednego z gospodarzy, iż: "celowo nie kupuje młockarni, aby synowie mieli więcej roboty w zimie młócąc cepami, bo i tak dużo czasu spędzają bezczynnie."
tamże, str. 235.
Wyniki badań Instytutu nie dawały jednak pełnego obrazu przeludnienia wsi, gdzie masa samej tylko ludności bezrolnej obliczana była na około dwa miliony. Całkowita liczba zbędnych w rolnictwie wahała się pod koniec Rzeczypospolitej według różnych obliczeń od 4-ch mln.(Ludkiewicz) do 7-miu mln. (Poniatowski).
Tak wielkiego przeludnienia nie byłaby w stanie rozładować najbardziej nawet radykalna reforma rolna, a to z uwagi na szczupłość, w stosunku do potrzeb, istniejącego zapasu ziemi.
Mogłaby ona jednak, zdecydowanie przeprowadzona, przynieść pewną ulgę. W razie przyjęcia - jak tego wymagała sytuacja - 50 ha jako maksimum dozwolonej indywidualnej własności ziemskiej, zapas ziemi nadającej się do parcelacji wyniósłby, skromnie licząc, 6 milionów ha.
Z tego roczna parcelacja 640 tys. ha pozwoliłaby na tworzenie co roku '80 tys. 8-mio hektarowych gospodarstw, zdolnych do wyżywienia, licząc przeciętnie po 5 osób na gospodarstwo, 400 tysięcy ludzi, a więc tyle mniej więcej ile wynosił roczny przyrost ludności.
Rzecz prosta że sfinansowanie reformy rolnej w takim zakresie możliwym było tylko w razie wywłaszczania bez odszkodowania. Na to zabrakło wykonawcom odwagi.
Wprawdzie uchwalona pod wpływem sytuacji wojennej ustawa z lipca 1920 r. przewidywała konfiskatę 50 % wywłaszczanej ziemi, ale do wprowadzenia w życie tej ustawy obszarnictwo nie dopuściło.
Następna ustawa o reformie rolnej z 1925 r. przyjęła już zasadę pełnego odszkodowania.
W myśl tej ustawy miało ulec parcelacji w ciągu l0 lat zaledwie 2 mln. ha, a to po 200 tys. ha rocznie. Tak więc jeśli chodzi o rozmiar i sposób wykonania reformy rolnej, państwo polakatolika, miłośnika półśrodków, nie zdobyło się na to co przeprowadziły u siebie Rumunia, Litwa, Łotwa, Nawet ta skromna kwota 200 tys. ha rocznie nie była wykorzystywana. Brak pieniędzy i opór ze strony obszarników sprawiały, że w rzeczywistości parcelowano znacznie mniej.
Parcelacja
M.R.S. 1939/41, ang.str. 33.
w Polsce - w tys. ha
Rok192619271928192919301931 1932193319341935193619371938
tys. ha209.8254.1227.6164.5130.8105.3 74.1 83.5 56.5 79.8 96.5 113.1 119.2
Taka reforma rolna nie była żadną reformą rolną. Głód ziemi na wsi polskiej, ostry już w 1918, wzmagał się w miarę jak rosły szeregi bezrolnego i małorolnego proletariatu wiejskiego. Proces rozdrabniania - drogą podziałów rodzinnych - gospodarstw chłopskich i tak już w większości karłowatych postępował niepowstrzymanie nadal, niwecząc korzyści jakie dawała prowadzona przez rząd komasacja.
Zjawiskiem powszechnym było, że to co zostało skomasowane w jednym roku, po paru latach ulegało znów rozdrobnieniu. Nieoficjalnie szacowano, iż w latach 1921-1936 liczba gospodarstw wiejskich wzrosła co najmniej o 600, 000 .
K. Czerniewski, w: Zagadnienia Pracy Kulturalnej, Rocznik II, wyd. Sw. Zw. Kształcenia Dorosłych,W-wa 1936. --> Gdy nie odważono się na radykalne powiększenie obszarów ziemi chłopskiej i gdy nadwyżki ludności nie mogły znaleźć pracy w przemyśle, jedynym ratunkiem było podniesienie produkcji rolniczej. Lecz i pod tym względem 20 lat niepodległości nie przyniosło żadnej poprawy.
Wydajność z ha
M.R.S. 1939/41, str. 36.
w Polsce w q.
Latapszenicażytojęczmieńowiesziemniakburak cukr.
1909-191312.411.211.810.2103245
1924-192811.410.011.210.3l02200
1929-193311.811.412.111.6113212
1934-193811.911.211.811.4121216
W porównaniu ze stanem z przed 1914 r. znaczny spadek wydajności jak i zasiewów nastąpił w produkcji buraka cukrowego, co w parze z równoczesnym wzrostem produkcji ziemniaka było jednym z objawów prymitywizacji rolnictwa. Nie podniosła się wcale wydajność z ha zbóż podstawowych, zwyżkę widzimy jedynie w owsie. Większe od przedwojennych zbiory ogólne pszenicy i żyta osiągnięto w II Rzeczypospolitej tylko przez powiększenie zasiewów tych zbóż, kosztem owsa i jęczmienia.
Jednakże w przeliczeniu na głowę ludności, której wciąż przybywało, produkcja zbóż chlebowych w Polsce kształtowała się niepokojąco.
Produkcja zbóż chlebowych
Ormicki W. Population Protlems in Poland, w: Baltic and Scandinavian Countries, Gdynia, 1938, Tabl. 2.
w Polsce na głowę ludn. w kg.
Rok1924/251928/291929/301930/311931/321932/331933/341934/35 1935/36
kg290285294251232283259258263
Chleb to obok ziemniaka podstawowy środek wyżywienia w Polsce, Wydaje się niewiarygodnym, że po kilkunastu latach pokoju ludność II Rzeczypospolitej jadła chleba mniej, aniżeli tuż po wojnie, w latach zrozumiałej powojennej biedy. Niewiarygodnym się to wydaje - a jednak oto co mówią cyfry.
Spożycie zbóż chlebowych
Ormicki, tamże, str. 336.
w Polsce na głowę ludn. w kg.
Rok19231924192519261927192819291930193119321933193419351936
kg229139263170214219237229196188227197195192
Głodowanie wsi w Polsce jest zjawiskiem wiekowym, powszednim, czymś co należy do normalnego toku rzeczy. Zdawało by się jednak, że zbierając niewiele, a zjadając za mało, kraj nie powinien był mieć żadnych nadwyżek zboża na wywóz. Rzeczywiście, w pierwszych latach niepodległości, aż do wybuchu kryzysu gospodarczego II Rzplita sprowadzała nawet zboże i mąkę z zagranicy.
Po r. 1929 ustaje przywóz, zjawia się natomiast, równolegle ze spadkiem produkcji i konsumpcji, - coroczny wywóz zboża zagranicę!!!
Wywóz i przywóz
Ormicki, tamże, Tabl. 2.
(+) zboża w Polsce na głowę ludn. w kg.
1923/34 2.61
1924/25 + 18.81
1925/26 15,64
1926/27 + 5.60
1927/28 + 10.87
1928/29 + 0. 21
1929/30 11.22
1930/31 15.05
1931/32 6.63
1932/33 10, 87
1933/34 19.75
1934/35 21.64
1935/36 18.31
Za granicę szło to zboże na konsumpcję którego nie mogła już sobie pozwolić ludność wiejska, silnie dotknięta kryzysem gospodarczym.
Jak pamiętamy, 65 % gospodarstw wiejskich w Polsce było niesamowystarczalnych. Właściciele tych gospodarstw nie tylko że nie mieli zboża na sprzedaż, ale często musieli je dokupywać. Kilkanaście milionów proletariatu i półproletariatu wiejskiego w Polsce była to masa nie producentów, a konsumentów zboża.
Dla tej masy ludności niskie ceny zboża jakie nastały po roku 1929 byłyby dobrodziejstwem, gdyby nie to, że powszechna zniżka cen płodów rolnych godziła również w dochodowość drobnej gospodarki hodowlanej.
Zboże spadło, ale równocześnie spadły ceny tych produktów, sprzedażą których ratował się drobny rolnik.
Nie spadły natomiast chronione kartelami, monopolami i całą rządową polityką alimentowania Oaz W.P.P. ceny wyrobów przemysłowych.
Tak np. gdy w r, 1934 ceny produktów, jakie drobny rolnik mógł mieć na sprzedaż, spadły w porównaniu do cen z r.1928 o 66% - to ceny wyrobów przemysłowych kupowanych przez wieś obniżyły się tylko o 29%.
M.R.S. 1935, str. 145.
W różnicy 37 % mieścił się haracz wsi na rzecz systemu alimentowania Oaz Wysokiego Poziomu Produkcyjnego, haracz pod ciężarem którego zamierała ona.
Za te same wyroby miasta - buty, kosę, sól czy tytoń chłop musiał płacić coraz więcej w równowartości własnych produktów, samemu jeść ich coraz mniej.
W latach 1913/14, przed pierwszą wojną światowa, chłop polski płacił w równowartości kilogramów wieprza żywej wagi: 23 kg za 1 pług, 7.8 kg za l0 kg cukru, 1.8 kg za litr wódki;19.7 kg za 1 kg tytoniu.
W II Rzeczypospolitej, w latach 1933/34 chłop polski płacić musiał następującą wartością kilogramów wieprza żywej wagi za te same artykuły: za pług - 45.6, za l0 kg cukru - 18.4, za litr wódki - 6.5, za kilogram tytoniu - 95.6 kilogramów wieprza.
tamże, str. 152.
Te ceny musiała płacić wieś ażeby Oazy W, P.P. mogły istnieć, ażeby wielki przemysł mógł otrzymywać życiodajne zastrzyki bez których zginałby marnie.
Mięso, masło, jaja stawały się coraz większą rzadkością na stole rodziny wiejskiej, miejsce chleba zajmował ziemniak, coraz skąpiej maszczony, coraz rzadziej solony. Podaż zboża, na wywóz z II Rzeczypospolitej - była to podaż głodowa.
Słyszało się w Polsce nieraz, że produkcja czy konsumpcja zbóż na głowę ludności nie daje właściwego obrazu tendencji panujących w rolnictwie naszego kraju, które - jak utrzymywano - przestawiało się ostatnio na gospodarkę hodowlana. I znowu cyfry nie wydają się przemawiać za tym zbyt przekonywujaco.
Zwierzęta gospodarskie
Podstawa obliczenia: M.R.S. 1935, str. 47,i M.R.S. 1939/41, ang., str. 39, Podane tam cyfry absolutne pogłowia podzielono przez szacowaną liczbę ludności na 1.I.każdego roku.
w Polsce na 1000 mieszkańców.
rokbydło rogate świnie konie
1929 294 156 131
1930 297 191 129
1931 365 228 129
1932 291 180 121
1933 273 175 115
1934 279 213 113
1935 290 200 112
1936 300 207 112
1937 307 223 113
1938 303 216 112
Jak widzimy, hodowla bydła nie czyniła wyraźnych postępów. Spadek w koniach był tym bardziej charakterystyczny że przypadał na okres gwałtownego cofania się motoryzacji kraju, kiedy to nawet na ulicach Warszawy w miejsce taksówek pojawiały się dorożki konne, a furmanki chłopskie konkurowały zwycięsko z transportem kolejowym i to na dalekich przestrzeniach, np. z Lublina na Wołyń, z Krakowa na Śląsk - po asfaltowej szosie Kraków - Katowice.
Dla porównania można wspomnieć że średnia pogłowia zwierząt domowych na tysiąc mieszkańców Kongresówki, Galicji i Poznańskiego, tych trzech zaborów razem wziętych, wynosiła w latach 1910 - 1911: rogacizna 315, nierogacizna 398, konie 119.
Ludkiewicz Z., Polityka Agrarna, Poznań, 1921, wyd. 4-te, Tabl,XIII.
Uważa się że szkody jakie w rolnictwie naszym poczyniła wojna światowa a następnie wojna polsko-rosyjska zostały wyrównane dość szybko, bo już w latach 1923-1924.
Zweig F. Poland Between Two Wars, Londyn 1944, str. 125.
Mimo to jednak sytuacja rolnictwa, względnie znośna w pierwszym 10?cioleciu, uległa katastrofalnemu pogorszeniu w ciągu następnych lat, kiedy po r. 1928 wartość produkcji rolniczej poczęła gwałtownie spadać.
Wartość produkcji rolniczej
World Production and Prices,.1928/39 ,L. of N.,Genewa, 1939,
w Polsce wmilj. zł,
1928 1932 1933 1934 1935
10445 4335 3854 3851 3787
Na przestrzeni 1928 - 1935 ceny rolnicze spadły o 56 % Spadek wartości produkcji rolniczej, widoczny z powyższego zestawienia, był jeszcze większy bo wynosił 64%. Niewątpliwie wiele można tu położyć na karb światowego kryzysu, podobnie jak to było w przemyśle. Trzeba jednak pamiętać że po pierwsze, światowy kryzys gospodarczy skończył się już w 1933 podczas gdy w Polsce pierwsze oznaki poprawy w rolnictwie ukazują się dopiero w 1936. Po drugie, - że skutki depresji gospodarczej nigdzie nie były tak klęskowe jak w Polsce. Po trzecie wreszcie, że światowy kryzys gospodarczy był kryzysem nadprodukcji, kiedy to przesycone własną wytwórczością kraje Zachodu stanęły wobec braku rynków zbytu. W Polsce gdzie ludność chodziła obdarta, bosa i niedożywiona, gdzie był głód mieszkań, dróg, mostów, wszystkiego co się składa na dzisiejsza cywilizację - w takim kraju trudno kryzysem światowym usprawiedliwiać fakt, że przemysł robił bokami, a rolnictwo zamierało.
Takie same były tendencje w handlu II Rzplitej.
Handel zagraniczny
Podstawa obliczenia: M.R.S. 1935,1938 i 1939/41 ang.
Polski w tonażu na gł. ludn.
1928 1929 1930 1931 1932 1933 1934 1935 1936 1937 1938
0.83 0.83 0.71 0.67 0.47 0.46 0.51 0.47 0.47 0.54 0.54
% udział Polski
Podstawa obl. M.R.S. 1939/41,ang. str.76.
w światowym handlu zagranicznym (w wartości),
1929 1930 1931 1932 1933 1934 1935 1936 1937 1938
10.9 1 0.8 0.8 0.9 0.8 0.9 0.9 1
Tak tedy kraj, zamiast dorabiać się, miał na terenie handlu zagranicznego taka samą pozycję w roku 1938 jaką zajmował l0 lat temu wstecz.
Wszystko to razem powodowało kurczenie się dochodu społecznego, który nawet w okresie najlepszej koniunktury gospodarczej był jednym z najniższych w Europie.
Dochód społeczny w Polsce w miliardach zł.
1929 1933 1934 1938
28.3 15.5 10 16
Uwzględniając spadek cen i wzrost wartości złotego w okresie porównawczym /wskaźniki cen przy 1929 = 100 wynosiły w dotyczących latach; 67.2, 62.3, 60.6/ otrzymany następujący stosunek procentowy realnej wartości porównywanych dochodów rocznych;
1929 1933 1934 1938
l00 82 59 94
Przytoczone cyfry dochodu społecznego mówią o jednym: o upadku gospodarczym II Rzeczypospolitej. Gospodarstwo narodowe, które po 127-miu latach przerwy znalazło się w. 1918 - znowu w swobodnym władaniu polakatolika, toczyło się po tej samej równi pochyłej do tego samego kresu, jaki już raz było osiągnęło w epoce saskiej,
"W odniesieniu do położenia geograficznego, do gęstości zaludnienia, do potencjalnego bogactwa ziemi - całe istnienie nasze wydaje się niemal anachronizmem lub paradoksem, każdy szczegół woła o reformę, każdy kilometr ziemi woła o zorganizowaną pracę, a każdy dzień protestuje przeciwko wszelkiemu opóźnieniu i bezwładowi."
Kwiatkowski E., Dysproporcje, wyd. 2-gie,Kraków, 1932, str. 18,
To pisał już nie Surowiecki, ani nie Szczepanowski. To pisał w roku 1931 minister skarbu II Rzeczypospolitej, Eugeniusz Kwiatkowski, Nie zdając sobie sprawy z istoty zjawiska, patrzał na to co było recydywą saską.
Obraz recydywy saskiej nie byłby całkowity, gdybyśmy nie wspomnieli o tym w jaki sposób i w jakiej formie odrodził się w nowym państwie polakatolika System Realizacji Postawy Nadkonsumpcji.
W Polsce przedrozbiorowej system ten zasadzał się na prawnie usankcjonowanym, w praktyce do potwornych rozmiarów doprowadzonym pasożytnictwie szlachty, świeckiej i duchownej tj. podmiotu nadkonsumpcji - na pańszczyźnianym chłopie i mieszczaństwu tj. na przedmiotach nadkonsumpcji.
Podział ten pokrywał się z ówczesnym układem społeczno-politycznym w państwie szlacheckim.
W państwie nowoczesnym, w II Rzeczypospolitej realizowanie postawy nadkonsumpcji stało się przywilejem nowej kasty społecznej która zajęła miejsce dawnej szlachty i która pod demokratycznym płaszczykiem służki narodu panoszyła się w nim w sposób zgoła nie demokratyczny.
Była to mnogo tysięczna, wielostopniowa, umundurowana lub nie - biurokracja.
Jak widzieliśmy, biurokratyzacja życia II Rzplitej była zjawiskiem prawidłowym, wynikającym stąd że dla przeciwdziałania postępującemu rozpadowi tego życia państwo musiało wkraczać w nie coraz bardziej. To pociągało za sobą mnożenie się biur i urzędów.
Rola administracji wzrosła niepomiernie po maju 1926, kiedy reformiści, w dążeniu do swych celów udoskonalili i rozbudowali państwowy aparat wykonawczy. Podniesienie przez reformistów autorytetu państwa wzmogło równocześnie pozycję społeczną tych którzy je bezpośrednio reprezentowali - urzędników, a zwłaszcza wojska - podpory reżymu.
Mówiąc o roli wojska w Polsce przedwrześniowej, mamy na myśli jego kadrę zawodową, właściwym przeto będzie włączenie jej w dalszym toku rozważań pod ogólne pojęcie administracji państwowej.
W Polsce urzędnik zawsze był uważany za tego który obrał lepszą cząstkę w życiu. Dla polakatolika z jego wolą minimum egzystencji stała posadka rządowa z perspektywą emerytury miała zawsze nieprzeparty urok ideału życiowego. W II Rzeczypospolitej, na tle powszechnej nędzy ekonomicznej ideał ten nie stracił nic ze swego uroku, toteż pęd do posad zaznaczył się z żywiołową siłą.
Dążności do rozrostu właściwe są każdej biurokracji, w każdym kraju, w Polsce potęgował je jeszcze napór z zewnątrz ze strony tych elementów społecznych, które nie tylko posiadały "powołanie" do kariery urzędniczej, ale nadto były w stanie je realizować.
Toteż już od pierwszych chwil odrodzonego państwa nadmiar urzędów i urzędników był stale aktualnym, a nigdy nie dającym się rozwiązać problemem dla każdego z kolejnych rządów. Już pierwszy sejm z 1919 r. widział się zmuszonym do zajęcia stanowiska wobec orgii urzędotwórczej jaka się rozpętała na gruzach administracji zaborczych.
Miarą zagadnienia niechaj będzie to, że na przestrzeni 1920 ?1928 ilość różnych komisji powoływanych centralnie przez kolejne gabinety dla zwalczania przerostów administracji wynosiła bodajże l0, nie licząc mianowanego przez Prezydenta R.P. w r. 1924? Nadzwyczajnego Komisarza Oszczędnościowego, nie licząc ponad to Państwowej Rady Oszczędnościowej, wojewódzkich komisji oszczędnościowych, okręgowych komisji oszczędnościowych. i tym podobnych organów, których zadaniem było hamowanie rozrostu biurokracji.
Pomimo drastycznych nieraz cięć oszczędnościowych - w r. 1924 zredukowano około 40, 000 urzędników, w 1931 - ponad l0 tysięcy - armia funkcjonariuszów publicznych płatnych z kieszeni podatnika stale rosła.
Stan pracowników państwowych na dzień 1 marca 1921 wynosił 380 839.
Miesięcznik Statystyczny G.U.S., 1921,tom III,
W r. 1933 urzędników państwowych wraz z emerytami było już ponad 618, 000, zaś na r.1936 liczbę osób, pobierających uposażenie bądź zaopatrzenie ze skarbu państwa i samorządów szacowano na około 800, 000.
R. Machraj, The Poland of Piłsudski. Londyn, l936. Także Buell, Poland; Key to Europe, Londyn, 1939.
Utrzymanie tak ogromnego aparatu administracyjnego pochłaniało lwią część budżetów. Niejednokrotnie utyskiwano w sejmie i w prasie na konsumpcyjny charakter budżetu państwowego, w którym wydatki personalne dochodziły do 65 % ogółu wydatków zwyczajnych.
W budżetach samorządów odsetek ten był jeszcze wyższy. W roku 1937 na posiedzeniu komisji budżetowej senatu referent budżetowy stwierdził, że podatki państwowe i samorządowe zabrały w. r. 1934/35 połowę dochodu społecznego.
Buell, op.cit.str.167,.
Nawet jeśli się przyjmie, że szacunek ten był zbyt wygórowany, to pamiętając o konsumpcyjnym charakterze budżetów publicznych w Polsce, trudno nie dostrzec analogii pomiędzy szlachtą i jej pozycją społeczną w 1-szej Rzeczypospolitej, a kastą urzędniczą i jej rolą w II-giej Rzeczypospolitej.
Rozwój stosunków wewnętrznych w tej ostatniej szedł w analogicznym kierunku, - w kierunku wytworzenia się Systemu Realizacji Postawy. Nadkonsumpcji.
Miejsce podmiotu nadkonsumpcji zajęła w tym systemie rządząca mniejszość - kasta urzędnicza, z poszlacheckiej inteligencji się rekrutująca.
Przekleństwo doli przedmiotu nadkonsumpcji dźwigał na sobie, odwiecznym rzeczy porządkiem - chłop.
Dla niego, dla 76 % ludności państwa II Rzeczpospolita, - tak samo jak ongiś I-sza była nie matką, lecz macochą. Chłop w Polsce przedwrześniowej niewiele zaznał z dobrodziejstw niepodległości. Przypadły one w odrodzonym państwie tym, co będąc szafarzami skarbu wolności, nie skąpili zeń przede wszystkim sobie.
Objawiało się to w najrozmaitszy sposób.
Chłop jeśli chciał odwieźć chore dziecko do szpitala, płacić musiał pełny bilet kolejowy, - ale urzędnik, który mógł jechać na narty do Zakopanego, zawsze miał prawo do zniżki kolejowej. Chyba że był urzędnikiem wyższym - bo wówczas jeździł gdzie chciał za darmo i to pierwszą albo drugą klasą. W przedziałach I a nawet II kl. kolei polskich do rzadkości należał podróżny z normalnym, zapłaconym biletem kolejowym, z przedziałów tych przeważnie korzystali jeżdżący na koszt państwa urzędnicy.
W II Rzeczypospolitej zwykły obywatel nie mógł pociągnąć do odpowiedzialności materialnej urzędnika, który w związku z wykonywaniem swych czynności służbowych wyrządził stronie szkodę.
Tenże zwykły obywatel, jeśli zdarzyło mu się w jakiejś sprzeczce, w pociągu czy na zabawie, obrazić oficera, mógł być z miejsca zastrzelony przez tegoż,? w Polsce bowiem, w wieku XX, oficer miał prawo reagować rewolwerem na "obrazę munduru."
Chłop za monopolową machorkę płacić musiał własnemu państwu przeszło pięć razy tyle, ile płacił rządowi zaborczemu przed wojną.
Dokładnie: 115 kg żyta za l kg tytoniu w 1913/14, a 580 kg żyta za to samo w 1933/34.? M.R.S. 1935S str, 152,
Urzędnik natomiast, jeśli był już dyrektorem Biura w ministerstwie z poborami półtora tysiąca zł. nie potrzebował wydawać ani grosza na swoje papierosy. Otrzymywał je od państwa darmo, w wyborowych gatunkach, w postaci miesięcznych deputatów papierosów i cygar "reprezentacyjnych".
Rozrzutność grosza publicznego, wystawność urządzeń wewnętrznych w siedzibach władz centralnych w Warszawie raziła nieraz zagranicznych obserwatorów. Nie trafiały im do przekonania względy reprezentacyjno-prestiżowe jakimi otaczający się zbytkiem dygnitarz warszawski zwykł był usprawiedliwiać to, co po prostu było przejawem jego własnej, a nie znającej hamulca postawy nadkonsumpcji.
W jednym z ministerstw, nie mających nic wspólnego z reprezentacją, na parę tygodni przed wybuchem wojny dyrektorzy departamentów mieli czas na wspólne zastanawianie się, przy udziale powołanego rzeczoznawcy, - nad doborem nowej palmy do gabinetu pana ministra.
Panu ministrowi znudził się już widok starej palmy i po powrocie z urlopu, chciałby był zastać swój gabinet odświeżonym.
Luksusowe samochody, marmury i dywany, palmy i codziennie świeże cięte róże, wszystko na koszt państwa, wódki, wina i likiery, też reprezentacyjne, wszystko to, cały ten przepych u rządzącej góry za którym kryła się nędza ludności nie był niczym nowym w rzeczypospolitej polakatolika.
To samo było już w epoce saskiej, czy weźmiem lekkomyślnego króla Stasia z jego paryskimi karocami, czy roztropnego króla Leszczyńskiego co w swych pismach nie szczędził narodowi zbawiennych rad - jak to twierdzą historycy nasi, pomijając dyskretnie okoliczność że np. liberum veto miało i w Leszczyńskim swego zwolennika.
Osoba tego monarchy stanowi klasyczny przykład na to, jak postawa nadkonsumpcji w polakatoliku przejawia się spontanicznie wszędzie i zawsze, gdzie tylko i kiedy tylko znajdzie sprzyjające dla siebie warunki.
Mianowicie Leszczyński, będąc na wygnaniu w Lotaryngii dostawał od swego zięcia Ludwika XV 2 miliony koron fr. rocznej pensji. To pozwoliło naszemu wygnańcowi otoczyć się dworem złożonym m. in. z 7 kapelanów, l0 medyków, 24 kucharzy, 7 mistrzów od pieczeni, 4 cukierników, 5 piwniczych, 63 muzykantów, 41 ogrodników, l0 koniuszych, itd. - razem 439 ludzi!
Dr Doran, Monarchs Retired from Business, Londyn, 1357, t.i, str, 395
Mógłby ktoś twierdzić, że taki był duch czasu, taka moda idąca od Wersalu gdzie żywe były tradycje Króla-Słońca. Jednakże ów duch czasu wcale jakoś nie miał przystępu do dworu pruskiego którego władcy słynęli wśród monarchów Europy z gospodarności i prostoty obyczajów.
Królowie pruscy brali z Wersalu wiele, owszem, - ale nic z jego przepychu i rozrzutności, O to właśnie chodzi że polakatolik, gdy ma swobodę wyboru, skwapliwie przyswoi sobie z ducha czasu to tylko, co odpowiadać będzie jego personalistycznej postawie nadkonsumpcji.
Warunki jej realizacji w demokratycznej II Rzplltej, gdzie nie było już królów, szlachty i królewiąt, stworzyła sobie kasta urzędnicza. Zmieniły się formy, istota rzeczy pozostała ta sama.
Gdy się mówi o władztwie szlachty w dawnej Polsce, ma się na myśli nie szary tłum łapserdaków herbowych w teorii tylko równych wojewodzie, lecz jedynie wpływowa mniejszość posesjonatów, wielmożów i magnatów.
Podobnie w II Rzeczypospolitej z owoców urzędniczego Systemu Realizacji Postawy Nadkonsumpcji w małym tylko stopniu korzystała masa stuzłotowych kancelistów - tego skartabellatu biurokracji.
Pierwszeństwo w nadkonsumpcji zastrzeżone było górnej, nielicznej warstwie wysokich urzędników. Ich nadkonsumpcja wyrażająca się w wyjątkowym uprzywilejowaniu towarzysko-społecznym, w prawie szerokiego korzystania z dobrodziejstw "reprezentacji", w nadmiernie wysokich uposażeniach. Te ostatnie, jakkolwiek sute, często stanowiły ułamek tylko dochodów dygnitarza państwowego. Często wysokie stanowisko rządowe łączyło się na mocy praw niepisanych bądź z lukratywną prezesurą, bądź z udziałem w radzie nadzorczej lub administracyjnej któregoś z licznych przedsiębiorstw państwowych lub przez państwo kontrolowanych.
Przedsiębiorstwa koncesyjne, zwłaszcza te o kapitale zagranicznym, chętnie widziały tego rodzaju współpracę z administracją, ku obopólnej korzyści stron.
W obrębie samej administracji rajem dla protegowanych pomysłowców była niesłychana mozaika tabeli płac, zarówno w poszczególnych resortach jak i podległych im przedsiębiorstwach skomercjalizowanych.
Urzędnik przeniesiony z centrali do przedsiębiorstwa automatycznie zyskiwał na poborach, otrzymywał bowiem płacę nie niższa; ale bezpośrednio w nowej tabeli wyższą od uprzednio pobieranej.
Działo się to w myśl zasady, że na przeniesieniu "dla dobra służby" urzędnik nie powinien tracić. Po paru miesiącach urzędowania na prowincji ustosunkowany osobnik powodował powołanie go z powrotem do ministerstwa - oczywiście przy zastosowaniu tej samej zasady.
W ten sposób, nie awansując ani razu, dwukrotnie w ciągu kilku miesięcy zwiększał swe uposażenie.
Terenem grubych łowów była atoli dziedzina wielkiego przemysłu. Wiemy już, że rentowność, ba - istnienie swoje zawdzięczał wielki przemysł tylko i jedynie alimentacyjnej polityce rządu dyktowanej koniecznościami państwowymi.
Powiązanie szerokich celów państwa z egoistycznymi interesami sfer przemysłowych stwarzało sytuację, w której tylko wysoki poziom etyki obywatelskiej z jednej, a wzorowa lojalność służbowa i uczciwość urzędników z drugiej strony mogły, nie dopuścić do powstania targowiska personalistycznych, otocznych interesów jednostek.
Koncern przemysłowy w Polsce, chcąc się utrzymać, miał wiele do zabiegania u najrozmaitszych władz i urzędów. Miał też wiele do zaofiarowania wpływowym, a usłużnym entuzjastom industrializacji.
Na lukratywnych, czysto reprezentatywnych z reguły stanowiskach w wielkim przemyśle widziało się emerytowanych generałów, byłych dygnitarzy ministerialnych, byłych prezydentów miast, itp.
Nie kwalifikacje fachowe dawały tym ludziom wstęp do wybranego grona baronów węglowych czy innych. Potrzebowano ich tam, gdyż ludzie ci byli użyteczni w stosunkach z władzami i urzędami, z administracją, z łona której wyszli, a z którą łączyły ich tysiączne węzły.
System Realizacji Postawy Nadkonsumpcji kasty urzędniczej rósł, rozszerzał się i umacniał. Poza domeną Kościoła, który sam dla siebie stanowił państwo w państwie, nie było w II Rzeczypospolitej dziedziny życia narodowego któraby była wolną od panoszenia się biurokracji, cywilnej a zwłaszcza wojskowej.
Nie była wyjątkiem i ta instytucja, która w każdym zdrowym ustroju państwowym spełnia rolę hamulca dla zapędów etatyzmu - parlament.
Biurokratyzację Polski przedwrześniowej odmalował wiernie Mackiewicz:
"Dość powiedzieć, że w ostatnim senacie nie było ani jednego senatora, poza kilku ziemianami, któryby nie był albo urzędnikiem, albo emerytem. Państwo urzędników, rządzone przez parlament złożony z urzędników, zbliżało się niepokojąco do widma, państwa istniejącego dla urzędników".
Tak istotnie było.
Mackiewicz St., Historia Polski Niepodległej, Londyn,1941.
w demografii
w oświacie
w moralności publicznej
Jednym z cennych aktywów z jakimi rozpoczynała swój żywot II Rzeczpospolita był imponujący, najwyższy niemal w Europie przyrost naturalny ludności.
Był on skutkiem Lawiny Demograficznej jaką na ziemiach polskich wyzwolił dobrobyt gospodarczy okresu niewoli. W tej prężności biologicznej narodu widziano rękojmię żywotności i przyszłej potęgi odrodzonego padstwa, optymistycznie obliczano lata kiedy Polska, dzięki jej większemu przyrostowi naturalnemu dorówna liczebnie Niemcom i pocznie je prześcigać.
Mówiło się i pisało o wypieraniu na kresach zachodnich cofającego się żywiołu niemieckiego przez prężny żywioł polski.
W miarę jednak jak biegły lata, sytuacja w demografii narodu coraz mniej dawała powodów do optymizmu.
Przyrost naturalny w Polsce
M.R.S.1939/41, ang, str. 21.
na 1000 ludności.
1923 1925 1928 1930 1932 1934 1936 1937 1938
18,03 18,5 5,9 17 13,9 12,2 12,1 10,9 10,7
Pierwsze kwartały 1939 przyniosły dalszy spadek stopy przyrostu naturalnego, a mianowicie poniżej 10.
Nowsze metody wglądu w dynamikę wzrostu ludności posługują się dokładniejszą niż stopa przyrostu naturalnego tzw. stopą reprodukcji, brutto i netto.
Stopa reprodukcji netto, zwana też współczynnikiem odradzania się, wskazuje nam czy, - i w jakim stopniu przy istniejących stopach płodności i śmiertelności żeńska część ludności zostaje zastępywaną przez przyrost kobiet - przyszłych matek.
Kraj w którym ten współczynnik odradzania się utrzymuje się poniżej 1 - stoi w obliczu wymierania ludności, nawet jeśli ma chwilowo pokaźny na oko przyrost naturalny.
W Polsce współczynnik odradzania się malejący od szeregu lat, wynosił w r.1929 tylko 1,3, a w r. 1934 - już tylko 1,11.
Przyczyn zahamowania Lawiny Demograficznej w odrodzonym państwie nie można szukać gdzieindziej jak tylko w postępującej nędzy ludności.
Tendencjom schyłkowym jakie wystąpiły w gospodarstwie II Rzeczypospolitej towarzyszyły takie same objawy w jej demografii.
Wśród wielu słusznych i niesłusznych oskarżeń jakich polakatolik nigdy nie szczędził zaborcom szczególnie podkreślanym było to, że nie starali się oni o oświatę na ziemiach polskich,
Tłumaczenie skutków własnego lenistwa złą wolą zaborców leży u podstaw myślenia polskiej przeciętnej społecznej o jej własnej rzeczywistości, dzisiejszej i wczorajszej.
Milczy się u nas o tym że, jak to udokumentował obszernie A. Swiętochowski, oświata ludowa pod zaborem austriackim była w stanie opłakanym dlatego właśnie, że znajdowała się w rękach własnego społeczeństwa, własnych jego władz z sejmem krajowym na czele, w rękach Popielów, Stadnickich, Torosiewiczów.
O tym się milczy, bo wszak wygodniej jest zwalać wszystko złe na obcych.
W odbudowanym państwie odpowiedzialnością za stan oświaty nie można już było obarczać nikogo innego jak tylko samych siebie.
Wskaźnikiem tendencji panujących w oświacie kraju takiego jak Polska, kraju o ludności w 76% wiejskiej, nie może być ilość powstałych w ciągu 20?lecla niepodległości uniwersytetów, które jeśli nie mają odpowiednika w dobrze zorganizowanym szkolnictwie średnim i niższym, są kwiatkiem na kożuchu analfabetyzmu, tak jak to było z uniwersytetami i akademiami w Galicji.
Wskaźnikiem jedynie miarodajnym będzie stopień i sposób rozwiązania przez II Rzeczpospolitą palącego zagadnienia analfabetyzmu szerokich mas jej ludności.
W r. 1921 33,1 % tej ludności tj. około 6, 800, 000 obywateli w wieku ponad lo lat nie umiało czytać i pisać. W r. 1931 cyfra ta spadła do 5.7 milj. a w r.1937 - do 5 milionów, i taką też przypuszczalnie cyfrę analfabetów zupełnych zastał w Polsce wrzesień 1939.
Innymi słowy, w ciągu dwudziestu lat swego istnienia II Rzeczpospolita nie potrafiła uporać się z zagadnieniem. W roku szkolnym 1937/38 liczbę dzieci w wieku szkolnym, nie objętych nauczaniem, obliczano ria 800, 000, dla których brakowało 4o, ooo izb szkolnych i tyluż co najmniej nauczycieli.
Z oficjalnych statystyk, wykazujących spadek liczbowy analfabetów wynikałoby, że jednak pewne wyniki osiągnięto, że acz bardzo wolno, analfabetyzm w Polsce malał. Niestety, prawdziwy stan rzeczy był inny, a wglądu weń nie dawała żadna statystyka oficjalna. Prawdziwy stan rzeczy w szkolnictwie, jak zresztą w każdej innej dziedzinie życia II Rzeczypospolitej ukryty był za zasłonę dymną fikcji i złud, której na imię magia socjalna polakatolika.
W jednym z paszkwilów na II Rzplitą jakie tak licznie ukazywały się w literaturze Zachodu, mianowicie w książce D'Etchegoyena "Pologne, Pologne..." (tytuł ang. przekł. brzmi: "The Comedy of Poland") znajduje się takie spostrzeżenie o Polsce: "? Nic tu nie jest naturalne, wszystko jest udane ; Polak zawsze gra dla galerii."
Jest to niewątpliwie paszkwil, ale równocześnie dotyka prawdy. Dotyka zjawiska któreśmy nazwali magią socjalną polakatolika.
Polega ono na tym że wszędzie tam gdzie nowocześnie zorganizowane życie zbiorowe społeczeństwa, państwa, zakłada istnienie takiej czy innej wartości, to tam wszędzie w życiu polakatolika "wartości tej nie ma, jej rolę spełnia jakaś makieta, jakaś fikcja, jakiś pozór mający na zewnątrz udawać rzecz istotną.
Życie zbiorowe, społeczne, państwowe ma swe wymogi, ma swe konieczności, które muszą być zaspokojone jeśli społeczeństwo ma być społeczeństwem, a państwo państwem.
Polakatolik z jego wiadomą nam już zdolnością tworzycielską nie jest w stanie stworzyć gdzie trzeba wartości istotnej, konkretnej. Dla ratowania pozorów na zewnątrz, dla utrzymania się samemu w dobrym samopoczuciu stwarza fikcje, posługuje się substratami, łudząc się, że zastąpią mu one konkrety.
Armia nowoczesna nie jest do pomyślenia bez czołgów. Toteż armia II Rzeczypospolitej także je miała. Nikt nie może powiedzieć że w Polsce czołgów nie było.
To nic że wystarczały, zaledwie na parę kompanijek, że pod względem przydatności bojowej były szmelcem, że nie posiadały należytej obsady nawet, - wystarczało że były, że społeczeństwo mogło je oglądać, na defiladach.
Magia socjalna działała.
Państwo nowoczesne dba o wychowanie fizyczne obywateli. Dbała i II Rzeczpospolita. Nikt nie powie, że w Polsce sportu nie uprawiano. Każdy urzędnik państwowy jeśli nie chciał popaść w niełaskę musiał mieć znaczek Państwowej Odznaki Sportowej.
W Małym Roczniku Statystycznym figuruje piękna cyfra 225, ooo osób które w r. 1934 zdobyły P.O.S. Cyfra piękna - nie pytajmy tylko, bo wszyscy wiemy, jak się zdobywało P.O. S., i co to z punktu widzenia sportu było warte.
Grunt, że, materiał do statystyk był, że Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego mógł się wykazać wynikami. Wróćmy do magii socjalnej w szkolnictwie.
Cyfra 5 milionów za rok 1937 wykazywała tylko analfabetów że tak powiemy rasowych, tych którzy nigdy w życiu swoim nie widzieli ławy szkolnej. Nie obejmowała natomiast ta cyfra tych setek tysięcy obywateli, którzy przez szkołę wprawdzie przeszli, świadectwo jej ukończenia otrzymali a następnie, w parę lat po wyjściu ze szkoły stawali się z powrotem mniej lub bardziej kompletnymi analfabetami.
Statystyka oficjalna nie obejmowała analfabetyzmu powrotnego, nie obejmowała zjawiska, co szerząc się żywiołowo wśród poszkolnej młodzieży wiejskiej było ponurym konkretem poza fasadą fikcji szkolnej. Na czym ta znów fikcja polegała?
Polegała ona na tym, że 72% szkół na wsi polskiej były to szkoły najniższego typu, szkoły I-go stopnia. Szkoła I stopnia była to szkoła albo o 1 nauczycielu i takich było na wsi 49%, - albo o 2-ch nauczycielach. W r. szkolnym 1937/38 na 1, 640, 953 dzieci wiejskich uczących się w szkołach I stopnia było 24, 135 nauczycieli, to znaczy że na 1 nauczyciela wypadało 68 dzieci.
W słynnej, ze swego szkolnictwa ludowego Galicji w r. 1911/12 na 1 nauczyciela przypadało nie wiele więcej bo 79 dzieci.
W szkole I stopnia o 1 nauczycielu dzieci połowę czasu spędzały na tak zw. nauce cichej, uczyły się same, choć w pobliżu nauczyciela, który w tym samym czasie i zazwyczaj w tej samej izbie prowadził naukę głośną z inną klasą.
Program zaś nauczania był taki, że nie dawał dziecku żadnych niemal szans dostania się po ukończeniu tej szkoły do gimnazjum lub szkoły zawodowej średniej.
W r. szkolnym 1937/38 na każde 15, 000 dzieci przyjętych do kl. I gimnazjum - ze szkoły powszechnej I-go stopnia dostało się zaledwie 1 dziecko!!!
O Przyszłość Szkoły Polskiej, sprawozd. ze zjazdu Zrzesz. Nauczycieli Polaków w W.Br., Londyn,1943, referat A. Wójcickiego.
Taka była wartość szkoły na którą skazanych było 47% ? prawie połowa - wiejskiej młodzieży szkolnej.
I znów nie można powiedzieć że w II Rzeczypospolitej wieś nie miała szkoły. Szkoła była. Był budynek, nauczyciel był, dziatwa była. I pan inspektor przyjeżdżał, i ministerstwo, miało w ewidencji, i G.U. S. w statystyce umieścił.
Rok w rok ze szkoły takiej wychodziło 380 000 poduczonych nieco analfabetów i figurowali oni w statystykach jako obywatele w stosunku do których państwo wykonało swój obowiązek konstytucyjny, i ustawowy.
To nic że powołany do wojska rekrut z ukończoną szkołą powszechną okazywał się ciemniakiem nienadającym się do szkoły podoficerskiej, to nic że z tych samych powodów obywatel taki nie nadawał się na listonosza wiejskiego czy woźnego w urzedzie nie mówiąc już o pisarstwie w swej własnej gminie czy gromadzie.
Państwo mogło się wykazać fikcją papierowych osiągnięć na polu oświaty narodowej.
Przechodzimy do statystyki, która, odmiennie niż poprzednie, nie miała w sobie nic z fikcji - do statystyki przestępczości w Polsce przedwrześniowej.
Wzmagająca się przestępczość, w głównej mierze skutek nędzy ekonomicznej, przybierała w ostatnich latach państwa rozmiary klęski społecznej.
W r. 1932 ilość obywateli skazanych sądownie za wszelkiego rodzaju przestępstwa wynosiła 750, 286, w tym za kradzież i przywłaszczenie skazano ponad 197 tysięcy osób.
M.R.S. 1935, str. 236.
Cyfra 750, 286 nie obejmuje skazanych w sądach wojskowych, w postępowaniu administracyjnym, w sądach pracy itd. Sądy były zawalone sprawami, a więzienia przepełnione mimo ciągłego dobudowywania nowych. W r. 1933 sądy Rzeczypospolitej miały do rozpatrzenia w I instancji 1, 438, 300 spraw karnych - prawie półtora miliona.
Sądy te w r. 1937 skazały na kary więzienia lub aresztu 307, 651 osób. Nie było mowy o tym, ażeby więzienia mogły pomieścić masy corocznie skazywanych. W tym samym roku 1937 zawieszono wykonanie kary 170, 652 skazańcom.
Liczba więźniów
wg. M.R.S. 1939/41, ang., str. 153.
w Polsce w tys. zaokrągl. (stan na 1.I)
1928 1932 1934 1936 1938 1939
30 38 48 55 68 71
Liczba więźniów wzrosła zatem w ciągu 10?ciu lat do 237% . Wzrost byłby jeszcze większy gdyby nie to, że tempo rozbudowy więzień było zbyt powolne w stosunku do zapotrzebowania.
Szerokie stosowanie zawieszenia kary, liberalne amnestie (amnestia z 1932 zwolniła z więzień ponad 3, ooo, amnestia z 1936 - 27, 000 osób), umarzanie spraw o drobne przestępstwa, urlopy więzienne - były to środki za pomocą których władze widziały się zmuszone przeciwdziałać przeciążeniu sądów i przepełnieniu więzień, których w latach 1932 ?1939 dobudowano tylko 32. W r. 1939 Polska miała 376 więzień.
Przestępstwa przeciwko mieniu, zwłaszcza kradzieże pospolite szerzyły się zastraszająco wśród ludności wiejskiej. Zdarzało się, jak w Sandomierskim, że dla braku wśród mieszkańców osób niekaranych - zachodziły trudności w kompletowaniu rad gminnych.
Nędza, ciemnota i przestępczość, te plagi skatoliczałych narodów wszech epok i wszech czasów, nie oszczędziły także i II-giej Rzeczypospolitej.
Stan w jakim po dwu wiekach forsownego katoliczenia znalazł się naród polski w przededniu upadku I-szej Rzeczypospolitej określiliśmy Katolicka Harmonia Socjalna. Były to czasy spełnienia się katolicyzmu w Polsce.
Z pełnym skatoliczeniem kultury narodowej harmonizował jej wyraz materialny - smutnej pamięci cywilizacja epoki saskiej.
Duże zmiany w zastanym na ziemiach polskich stanie cywilizacyjnym przyniosły zabory, niewielkim natomiast i powierzchownym był wpływ niewoli jeśli idzie o panujący w narodzie system duchowy.
W chwili rozbiorów Polska Ideologia Grupy znajdowała się już w stanie pełnego wykończenia, całkowicie też wykształconym był na jej personalistycznej osnowie charakter narodowy polski.
Historycy polakatoliccy, skazani na obmacywanie coraz to nowych zakrętów tego samego labiryntu tej samej świadomości narodowej, skazani na bezpłodne odkrywanie coraz to nowych przyczyn upadku Polski, - ci wszyscy mężowie nauki w jednym przynajmniej są między sobą zgodni, a mianowicie w upatrywaniu, jakiejś rewolucji duchowej, jakiegoś odrodzenia narodowego w tym, co było tylko jałowym i do niczego nie prowadzacym ciągiem reformistycznym sejmu czteroletniego.
Nie było w Polsce żadnej rewolucji duchowej ani za czasów świetlanej pamięci króla Stasia, ani tym bardziej później, w okresie tumanienia narodu przez apoteozujących te czasy wieszczów z Mickiewiczem na czele.
Ani w wieku XVIII, ani potem w ciągu długich lat niewoli wieku XIX i XX nie doszło do żadnych przewartościowań kultury narodowej, nie nastąpiła żadna wymiana jej personalistycznych treści na nowe, inne.
Wprost przeciwnie, pierwszą odruchową reakcją na nieszczęścia rozbiorów była nie rewizja dotychczasowych ideałów życiowych, - nicość których była oczywista dla wszystkich tylko nie dla polakatolika - lecz kurczowe trzymanie się tych ideałów, ich apoteoza, słowem mesjanizacja.
Mesjanizm z jego idealizowaniem przeszłości przyczynił się walnie do tego że Polska Ideologia Grupy przetrwała niewolę polityczną narodu nienaruszona w swym trzonie. Od wewnątrz, z łona narodu nie wyszły jeszcze były żadne poważniejsze, świadome próby otrząśnięcia się z katolicyzmu. Stąd tylko od wewnątrz przyjść mogło przebudzenie się duszy narodowej.
Tylko narodziny własnej, polskiej kultury mogły zwiastować jakiś przełom duchowy w pełnym znaczeniu tego słowa. To co docierało do Polski od zewnątrz w postaci obcych idei, ochłapów obcej myśli i obcego ducha wsiąkało w Polską Ideologię Grupy, i chociaż powodowało w niej pewne zaburzenia, to były one powierzchowne, istocie panującego systemu duchowego nie zagrażające.
W ciągu długich lat niewoli przedostało się, owszem, poprzez chiński mur absolutu świadomości narodowej coś niecoś z idei demokratycznych Zachodu. Szerzyły się importowane stamtąd modne w dobie oświecenia racjonalizm i wolnomyślicielstwo, niebawem też zawitały nad Wisłę, przyprawione do smaku krajowców socjalizm i nacjonalizm.
W jednolitej dotąd duchowości narodu zarysował się powierzchowny - trzeba to podkreślić - podział na personalizm prawy i personalizm lewy, jak już o tym mówiliśmy szerzej poprzednio. Pod znakiem rozszczepienia się personalizmu tradycyjnego na personalizm prawy i lewy wchodził naród w 1918 ponownie w byt niepodległy.
Tumult i wrzawa ideologiczna, rozpętane nazajutrz po odzyskaniu wolności były wstępem do próby sił między prawym i lewym personalizmem, między ich odpowiednikami na arenie polityki stronnictwami prawicy i stronnictwami lewicy. Mogło się zrazu wydawać, że w walce o prawo stylizacji, a o nic więcej wszak nie chodziło, - oblicza odrodzonej Polski górę weźmie personalizm lewy.
Przez rozprzężoną wojną Europę szła fala radykalizmu społecznego, umysły podniecały się tym co się działo w Rosji. Mocno czerwono zapowiadała się wybuchła w Lublinie w 1918 r. Republika Ludowa, a po podporządkowaniu się tej imprezy wykluwajacym się równocześnie władzom warszawskim nie kto inny tylko jej twórca, socjalista Moraczewski stanął na czele pierwszego rządu II Rzeczypospolitej.
Silną była pozycja lewicy w obu pierwszych sejmach i gdyby nie brak ściślejszego współdziałania między socjalistami, a ludowcami mogłaby się stać trwale dominująca. Całe niemal ustawodawstwo w przedmiocie tzw. zdobyczy socjalnych datuje się z tego okresu. Uchwalona zostaje w r. 1920 reforma rolna bez odszkodowania, w społeczeństwie i sejmie rozlegają się hasła upaństwowienia warsztatów produkcji, rozdziału Kościoła od państwa, itp.
W kraju daje się zauważyć ożywiona i mająca powodzenie działalność różnych sekt religijnych, metodystów, mariawitów, kościoła narodowego Hodura, itd.
Nie wyszło nic z tego wszystkiego. Fala radykalizmu poczęła zwolna opadać, lewy personalizm począł tracić coraz bardziej grunt pod nogami.
Rząd Moraczewskiego był wprawdzie pierwszym, ale i ostatnim rządem socjalistycznym w II-giej Rzeczypospolitej. Ludowcy Witosa, zgodnie z prawem atomizacji otocznej partii politycznych w Polsce, prowadzili krótkowzroczną politykę doraźnych korzyści i lawirowania między prawicą a lewicą, umożliwiając w ten sposób dojście do głosu żywiołom reakcji.
Dokumentem historycznym jedynie pozostała ustawa o reformie rolnej z r. 1920, wstecznictwo i klerykalizm podniosły głowę. Interesy Watykanu zostały należycie zabezpieczone w konstytucji marcowej 1921 mocą której Kościół Rzymsko-Katolicki uzyskał sankcję prawną swego stanowiska państwa w państwie. W osławionym konkordacie z 1935 r. rzeczpospolita posłusznych polakatolików dała się Rzymowi jeszcze bardziej ostrzyc z suwerenności.
Ciąg harmoniczny zwolna zataczał coraz szersze kręgi. Niepostrzeżenie niemal, bez zbytniej reklamy powstaje uniwersytet katolicki w Lublinie. Mnożą, się bractwa pobożne, sodalicje mariańskie, mnoży się propagandowa, bezpłatnie rozrzucana po kraju prasa katolicka, - różne "Posłańce Serca Jezusowego", "Rycerze Marji", itd.
Opinia publiczna coraz to dowiaduje się o jakimś cudownym obrazie co to się objawił - tu młodocianym pastuszkom, tam pobożnej niewieście, gdzie indziej znów wybranemu gronu wiernych.
Każde takie odkrycie stanowi okazję do masówek w czasie których histeria tłumów idzie o lepsze z ich ciemnotą.
Oprócz takich spontanicznych wybuchów żarliwości religijnej coraz popularniejsze się stają regularne, tradycyjne pielgrzymki do miejsc świętych o ustalonej już sławie, a których nie brak w żadnym zakątku kraju, od Wilna po Kalwarię Zebrzydowską i Częstochowę, od Kalwarii Pacławskiej po Swarzewo nad zatoką pucką.
Pod względem ilości miejsc świętych a cudownych obrazów jedna chyba Hiszpania mogłaby zaćmić skatoliczałą Polskę.
W ostatnich latach Rzeczypospolitej wśród tłumów ciągnących rokrocznie na Jasną Górę widzimy już, czego dotąd nie było, pielgrzymki studentów wyższych uczelni, masowo organizowane po ośrodkach akademickich.
Raz do roku akademicka młodzież "narodowa" zaniechała bicia Żydów i, odłożywszy na bok pałki, dawała się wieźć do Częstochowy. Tam ślubowała wierność katolicyzmowi, zanosiła modły "O Panowanie Chrystusa nad Polską".
Zbożne pomysły ślubowań jasnogórskich akurat zbiegały się w czasie z wszczętą po wszystkich wyższych uczelniach akcją zawieszania krzyży katolickich w salach wykładowych, z wprowadzeniem ghetta ławkowego dla studentów Żydów.
Kilkanaście lat temu wstecz ani jedno ani drugie nie byłoby do pomyślenia na żadnym szanującym się uniwersytecie w Polsce.
Ale teraz, w czasach ciągu harmonicznego powiało znów nad Polską duchem Skargów i Koncewiczów. Znów za poduszczeniem Watykanu rozpętała się akcja katoliczenia Kresów Wschodnich, wskrzeszania Unii, - akcja masowego odbierania ludności prawosławnej, przy pomocy policji i wojska, dawnych kościołów pounickich.
W roku 1622 Leon Sapieha, kanclerz i hetman wielki litewski napisał list do arcybiskupa Połocka, Koncewicza, jednego z tych fanatyków których metody w szerzeniu unii brzeskiej przyczyniły się walnie do wykopania przepaści między dawną Rzeczypospolitą, a jej ludnością kresową, a który to Koncewicz zginął, w rezultacie swej zbożnej działalności, zamordowany przez rozwścieczony tłum w Witebsku, - Pisał Sapieha:
"Ta unia uczyniła moc złego; zadajesz gwałt sumieniom, zamykasz cerkwie, tak, że chrześcijanie umierają niczem niewierni bez sakramentów i obrządków; - Kogoś nawrócił przez Twą surowość? Odstręczyłeś oddanych dotąd Kozaków i owce przemieniłeś w kozły i ściągnąłeś niebezpieczeństwo na kraj, a być może nawet zgubę na Katolików. Nie wesele, jeno niezgoda, kłótnie i zamieszki są owocem tej unii. Lepiej o wiele było by gdyby nigdy nie nastała była. - Zewsząd dochodzą mnie groźby potargania wszelkich związków z nami. Już nas ta unia pozbawiła Staroduba, Siewierza i wielu innych miast i grodów. Baczmy, iżby nie stała się ona przyczyną Twojej i naszej zguby."
Krasiński, op. cit. str.l92, l93, tom II.
Wywołujemy echa przeszłości by tym łacniej wykazać, jak niesłychanie mało nauczył się z niej polakatolik - choć tyle mógł i powinien był się z niej nauczyć.
Na nic się zdały ogniem, i mieczem pisane lekcje historii, w II-giej Rzeczypospolitej, w r. 1938, polakatolik w swym bezrozumie politycznym zdążył już wydrzeć chłopom wołyńskim 112 cerkwi prawosławnych.
Buell, op. cit., str, 270, nota.
Ilu pomniejszych Koncewiczów zginęło za to z ręki ukraińskiej, z ręki bratniej, w pamiętnym Wrześniu 1939? A ilu potem, - w 1940, - 1941, 1942 i 1943 - gdy ludność kresowa nożem i kulą załatwiała swe przedwrześniowe porachunki z II-gą Rzecząpospolitą?
Opisanym wyżej postępom personalizmu prawego towarzyszyło cofanie się równoczesne personalizmu lewego. Najlepszą tego ilustracją są losy socjalizmu w II Rzeczypospolitej.
Z potężnej jak na stosunki w Polsce dynamiki tego ruchu jaka cechowała go przed wojną 1914 r. i w początkach odrodzonego państwa, niewiele pozostało pod koniec tegoż.
Jeśli się porówna czerwoność "Robotnika" z lat dwudziestych z wyblakłym obliczem tego bojowego niegdyś pisma kilkanaście lat później, będzie się miało miarę anemii na jaką skazana była myśl radykalna i postępowa w społeczeństwie, któremu danem było kultywować swój własny styl duchowy.
Potrzebom duchowym mas bardziej odpowiadały hasła i programy endecji, chadecji i, obwiepolu, Falangi czy O.N.R., - wszystkie przesiąknięte duchem zakrystii, wszystkie obiecujące "Panowanie Chrystusa nad Polską", - aniżeli egzotyczna na gruncie katolickiej polskości idea socjalistyczna, Marksem a bezbożnictwem zalatująca. Prawda że bezbożnictwa tego coraz to w socjalizmie nadwiślańskim ubywało, ale ubywało też i samego socjalizmu.Kurczyła się prasa socjalistyczna i w ogóle lewa, rosła i rozwijała się prasa niepokalanowska.
Istniejący przez jakiś czas w Warszawie "Związek Wolnomyślicieli Polskich" musiał zaprzestać swej działalności na skutek szykan administracyjnych, przez wiadome moce inspirowanych. Równocześnie zakończyły suchotniczy swój żywot jedyne, jakie jeszcze pozostały z licznej początkowo prasy radykalnej i postępowej pisemka ateistyczne "Wolnomyśliciel Polski" i "Błyski Wolnomyślicielskie"
Tam gdzie nawet usłużność organów administracyjnych nie wystarczała posługiwano się innymi metodami.
Od lat solą w oku reakcji katolickiej był "Związek Nauczycielstwa Polskiego" - organizacja wpływowa, będąca jednym z nielicznych już bastionów lewego personalizmu. Związek wydawał pismo młodzieżowe "Płomyk", W jednym z numerów tego pisma odważono się niebacznie pokazać młodzieży polskiej parę fragmentów z życia Rosji Sowieckiej, w sposób odbiegający od tego w jaki patrzyła na "raj bolszewicki" dewotka ze stowarzyszenia św. Zyty, ksiądz proboszcz, starosta czy dyrektor Katolickiej Agencji Prasowej i jak w ogóle zwykła była patrzeć polska przeciętna społeczna. Kołtuństwo podniosło alarm, wszczęła się ohydna nagonka na związek do której przyłączył się rząd z premierem na czele. "Bolszewicki" numer "Płomyka" skonfiskowano, a oskarżony o komunizm, szkalowany w prasie i w oświadczeniach rządu Związek Nauczycielstwa Polskiego sparaliżowany został przez poddanie go zarządowi komisarycznemu.
Duszno stawało się w Polsce. Wprawdzie nie unosiły się jeszcze w kraju, jak za ponurej pamięci Zygmunta III Katolika, dymy palonych dzieł nieprawomyślnych, ale wszak ciąg harmoniczny trwał dopiero kilkanaście lat\ldots
Kilkanaście lat dopiero trwało zacieranie różnic pomiędzy personalizmem prawym i lewym, oczyszczanie Polskiej Ideologii Grupy z naleciałości niewoli.
Symbolicznym dla procesu duchowego jaki, śladem I-szej, przeżywała II-ga Rzeczpospolita, było to na co z zadowoleniem zapewne musiał patrzeć ambasador Hitlera w Warszawie w lecie - 1938 r. Z niebywałą pompą, przy udziale Prezydenta R.P., marszałka Śmigłego, rządu, generalicji, wojska i tysiącznych tłumów kraj witał nowokreowanego, jeszcze jednego swego patrona niebieskiego - św. Bobolę. Właśnie szczątki jego przywieziono z Rzymu. Recydywa saska była w pełnym toku.
Przez lat dwadzieścia, ślepy i głuchy na to co się dokoła niego działo, polakatolik zasklepiał się coraz bardziej w skorupce swej nierzeczywistej rzeczywistości. Po raz drugi w historii ocknął się, we Wrześniu 1939, pod gruzami własnego dzieła.
O wartości danej kultury sądzić trzeba nie według jej ideałów, choćby wydawać się nam mogły nie wiem jak piękne i wzniosłe. Nie ideały lecz ich realizacja, konkretne wyniki w życiu - te jedynie się liczą.
Sprawdzianem każdej kultury są jej osiągnięcia. Jeśli zakładamy, że celem człowieka na tej ziemi jest nieustanny rozwój, duchowy i materialny, to stopień w jakim dana kultura celowi temu odpowiada, cel ten osiągać pomaga - będzie dla nas miara jej wartości. Miarą, jedyną i nieomylną.
Tą miarą posługiwaliśmy się w toku niniejszej pracy, w ocenie kultury katolickiej, tej która od XVI wieku stała się kulturą narodu polskiego.
Nie staraliśmy się dociekać, czy i w jakim stopniu katolicyzm uzdolnił miliony istnień polskich do zażywania szczęśliwości wiecznej w zaświatach. Nie ciekawiśmy czy i jak dalece Polak, stawszy się katolikiem, polepszył swe perspektywy pozagrobowe.
Obchodzi nas - czy tu, na ziemi, po wiekach oddychania kulturą katolicką Polak stał się lepszym, czy też gorszym typem człowieka. Czy postąpił w rozwoju swego człowieczeństwa, czy też odwrotnie, cofnął się. Czy byt swój narodowy utrwalił i wzbogacił, czy przeciwnie - zubożył i na zagładę wystawił.
O tośmy się pytali patrząc na historię Polski ostatnich trzech stuleci, historię Polski katolickiej - na te Dzieje Bezdziejów.
Na ponurym ich tle z całą wyrazistością występuje rola katolicyzmu w historii naszej. Rola grabarza wielkości Polski.
Odrzucić nam trzeba kulturę katolicką.
Przekreślić nam trzeba wiele, bardzo wiele z przeszłości naszej. Z tego cośmy dotąd w nieświadomości swej za własne, polskie mieli, jak swoje, polskie kochali.
Odrzucić nam trzeba zwały obcego nalotu, wydobyć nam trzeba z głębi duszy narodowej to co jest w niej istotnie własne, prawdziwie polskie. I jakże piękne, zdrowe i niespożyte! Na tym trzeba nam budować.